O nierzeczywistości ojczyzny

14.06.2021

Czyta się kilka minut

No i zostaje z tyłu to nasze Shenzhen, ten nasz Dniepropietrowsk albo i Magnitogorsk. Największy w kraju areał betonu, asfaltu i żelaza. Nasza urbanistyczna Godzilla opleciona wielo- pasmówkami, torowiskami, taśmociągami jak jakiś Laookon. Tak, możemy sobie wmawiać, wyobrażać sobie, godzić się z lokalnym patriotyzmem, że jedno się kończy, drugie zaczyna, a potem jeszcze następne i następne, i jeszcze. Tak, oczywiście, z całym szacunkiem. Ale to tylko zielone tablice.

Zawsze wjeżdżam tutaj z duszą na ramieniu. Nie wiem, czy się wydostanę. Jak to wieśniak w metropolii. Ale jeździłem przecież po chaotycznych miastach, gdzie nie było żadnych tablic. Zielonych czy jakichkolwiek. Spróbujcie w godzinach szczytu przejechać przez Nowosybirsk. Albo nocą przez Karagandę. Robiłem to, ale nigdy nie towarzyszył temu lęk, tylko podniecenie i ciekawość. A tutaj jakbym schodził do labiryntu. Do labiryntu wydrążonego było nie było w ojczystej jednak ziemi.

A może ona właśnie nie ojczysta? Nie Karaganda wprawdzie, ale jednak jakoś nierodzinna. Trochę obcy kraj. Nie ma granic, język ten sam, drogi mają te same numery, chociaż prowadzą do niej z oddali i ją opuszczają. Więc jakaś ciągłość powinna być zachowana. Jakieś zadomowienie. Tymczasem wieje lekką grozą. Że z labiryntu wylezie Minotaur. Albo że nić pęknie i się zgubi drogę. Albo że jak nawet się wydostanie, to po tamtej stronie niczego się nie pozna. Więc jak jest z tym krajem, który jest i swój, i obcy? Jedziemy z jednego miejsca w drugie i czujemy coś na kształt osierocenia. Dotkliwej samotności.

Och, biadolisz jak przedwojenny chłopina przed podróżą do sąsiedniego powiatu. Jak babina, którą pierwszy raz wsadzili do pociągu i całą drogę nawet nie drgnie ściskając tobołek na podołku. No tak. Biadolę i truchleję w aglomeracji śląskiej. No ale młody Czesław Miłosz truchlał w schludnym szwajcarskim miasteczku i doszedł do siebie dopiero wtedy, gdy w niedalekim lesie zwinął się w kłębek i zagrzebał w liściach, bo poczuł się jak na Litwie. A kosmopolityczny Gombrowicz, gdy wylądował w Berlinie po tych wszystkich latach w Argentynie, chciał się rozpłakać, bo poczuł jesienną woń liści ciągnącą od Tiergarten i wydało mu się, że raptem znalazł się pod Radomiem. Więc cóż dopiero ja, siwy dziaders o włościańskim rodowodzie zbłąkany w trzewiach postindustrialnego molocha... Skoro takie tuzy nie dawały rady, to ja mam dawać? Nie daję i tylko umiarkowanie się wstydzę.

Albowiem wierzę głęboko, że pejzaż dzieciństwa kształtuje na całe życie. Nawet wtedy, gdy za wszelką cenę chcemy od niego uciec. Ja nigdy nie uciekałem. „Nie będziesz wierzgał przeciw ościeniowi”, jak mówi Pismo. Nie uciekałem, bo nie miałem dokąd. Moja Warszawa była wówczas wiejska. W Choszczówce po głównej ulicy chodziły krowy i zostawiały na asfalcie swoje zielonkawe placki. Krowy należały do mojego najlepszego kolegi. Trzy albo cztery czarno-białe, niezwykle wyluzowane zwierzęta. Było trochę jak w Indiach. Wokół rosło zboże i ciągnęły się kartofliska. Matka do końca życia miała ojcu za złe, że ją oszukał. Obiecał, że porzucą swoje senne wsie i zamieszkają w mieście. A tutaj po staremu piały koguty, szczekały psy na łańcuchach, trzeba było palić w piecu, a do autobusu szło się przez las. Tyle że autobus był po miejsku czerwony. Ale żeby dotrzeć do prawdziwego miasta, trzeba było przesiąść się na tramwaj.

Żyłem w zaroślach i ciszy. Kury grzebały w piachu. W powietrzu czuć było zapach sosnowego dymu. Wiosną przyjeżdżał wóz. Ponury mężczyzna zdejmował z niego pług, przyprzęgał konia i zaorywał kawał naszego, powiedzmy, ogrodu i potem bronował. Pamiętam skrzyp uprzęży, koński pot i poświst bata. Miasto. Matka z ojcem sadzili na tym kawałku ziemniaki. Powtarzali gesty znane z dzieciństwa. Mieszczanie. Przez jakiś czas ojciec hodował w komórce świnię. Potrafiła rozwalić zagródkę, żeby posmakować wolności. Chyba ją w końcu sprzedał, bo nie pamiętam świniobójstwa, kwików ani krwi. To wszystko w naturalny sposób łączyło się z wyjazdami na prawdziwą wieś. Do dziadków, do wujostwa. Tam było prawie tak samo, tylko bardziej. Nie chcę napisać, że „naprawdę”. Po prostu w tak zwanym mieście nasza wiejskość była rozcieńczona, była soft. I pewnie wstydliwa wstydliwością perwersji, która jednak wydawała się nam czymś jak najbardziej naturalnym.

Tak, pejzaż dzieciństwa osłania nas i z biegiem lat łagodzi dotyk świata. Ale też czyni nas nieco bezbronnymi. Gdy go opuszczamy, doświadczamy czegoś na kształt małego wygnania z raju. Albo lekkiego przerażenia, na przykład w infernalnej aglomeracji, która podaje się za ojczyznę. Z drugiej strony znam ludzi, których nocna cisza i ciemne niebo, na którym świecą tylko gwiazdy, wprawiają w niewytłumaczalną bojaźń i za wszelką cenę chcą cokolwiek włączyć, niechby i radio, oraz zapalić światło. A mój paryski znajomy muzyk do tej pory wspomina traumę z dzieciństwa, gdy rodzina na wsi wysłała go do ogródka po sałatę i nie dość, że ta sałata wyrastała z brudnej ziemi, to jeszcze chodził po niej ślimak. Gdy mnie odwiedził, w ogóle nie chciał wyjść na zewnątrz. I tak to wygląda.

W każdym razie za Dąbrową Górniczą raptem zrobiło się pusto, pięknie i pagórkowato. Stanąłem, wspiąłem się na wapienną skałę, żeby spojrzeć wstecz. W oddali z zielonego bezmiaru sterczały biało-czerwone kominy i szare chłodnie kominowe. Wyglądały naprawdę groźnie. Wydawało się, że kroczą w ślad za mną. „Och, nie bój się”, mruknąłem. Zaraz zacznie się Jura, a potem to nawet Kieleckie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2021