O czasie

Na kolejowym bilecie wydrukowano informację, że pojedziemy daleko, bo aż 920 kilometrów. Wedle najpopularniejszego internetowego liczydła odległości drogowych, Kraków od Helu dzielą 674 kilometry. Interesująca różnica wynosi zatem 246 kilometrów.

16.08.2011

Czyta się kilka minut

Czy ów pociąg krąży i nie jedzie drogą najkrótszą? Odwiedza, dajmy na to, Wrocław? Gubi się w lasach kaszubskich, mylony wirującą strzałką kompasu obezwładnionego magnesem na lodówkę? Zygzakuje? Nie, jedzie na północ, banalnie i przez cały czas. Kieruje się prawidłowo od dołu ku Bałtykowi, z logicznymi odchyleniami, jak rzymska karawana bursztynowa. Wydaje się, że tory kolejowe mają mniej zakrętów niż szosa, ale najwyraźniej jest na odwrót. Zagadka.

Następna ciekawostka. Pociąg trasę tę pokonuje w siedemnaście godzin, wedle rozkładu. A zatem średnia szybkość, z jaką się porusza, wynosi nieco ponad 54 km/h. To prędkość skutera albo ambitnego kolarza. "The Rocket" - pierwsza serio lokomotywa świata, oparta na kotle wielopłomieniówkowym, skonstruowana przez braci Stephensonów w roku 1829 r., jechała 48 km/h, twierdzi Wikipedia. Rzecz jasna nie ciągnęła paraliżujących moc jedenastu wagonów pasażerskich, w tym dwu sypialnych, kuszetki i żadnego restauracyjnego. Siedemnaście godzin.

Gąszcz niezwykłych informacji każe podróżnemu, który kupił bilet na tę trasę, zastanowić się nad sobą, nad ową decyzją, może pochopną, a może przynoszącą wiedzę nową, dotychczas przed rozumem ukrytą. Każe przeprowadzić analizę rudymentarną, skłania do rozważań miałkich, nad potrzebami organizmu, i nieco wyższych, nad oczekiwaniami ducha. Każe też wyciągnąć wnioski z licznych podróży odbytych, własnych i cudzych.

Po pierwsze wydało mi się oczywiste, że siedemnaście godzin podane przez przewoźnika jest wiadomością optymistyczną, że należy poddać ów optymizm filtrowaniu przez szare szkło pesymizmu i burego doświadczenia nabytego w podróżach koleją. Z tego rachunku wyszła doba. Doba to dwa śniadania, jeden obiad i jedna kolacja, albo raczej dwie kolacje, śniadanie i obiad, bo pociąg odchodził pod wieczór.

Prowiant przy takich terminach jest kluczem do przeżycia. Nigdy nie jechaliśmy pociągiem całą dobę, przez Polskę, przez kraj, gdzie Jastrzębią Górę nad morzem i Lutowiska w Bieszczadach, czyli dwa skrajne punkty, dzieli 850 km (znowuż Wikipedia).

Wedle całkowicie teoretycznych i dowolnych kalkulacji, opartych o wolę życia, zabrałem w tę podróż dziesięć bułek z różną zawartością, na ogół pożywną i krzepiącą, lecz nie ciężką, termos z kawą, cztery jajka na twardo, dwa pomidory, jedno piwo, sok, dwie pakowane próżniowo buły czekoladowe, sól w zawiniątku, rolkę papieru toaletowego, cztery książki (po dwie pisarzy prawicowych i lewicowych), dwa tygodniki opinii, dwa dzienniki ogólnopolskie i tabletki przeciwbólowe, dwa litry wody mineralnej, talię kart i bardzo skomplikowaną, drewnianą układankę idealną do prowadzenia wielodobowych kombinacji. Odrzuciłem jednak wyobrażenia katastroficzne, więc nie wziąłem koców, saperki, ale latarkę owszem. I z tym brzemieniem (nie licząc waliz), wraz z synem mym, wsiedliśmy do wagonu sypialnego.

Chcę tu silnie zaznaczyć, że pomysł jazdy sleepingiem uznałem za jedyny roztropny wobec wspomnianej kalkulacji - dla przypomnienia: podróż przez dobę, a może i dwie (przy kalkulowaniu w nastroju histerycznym).

Mężczyzna zawiadujący wagonem miał minę dwudobową, a jego prywatny przedział wyglądał na zaopatrzony wojennie. Z niepokojem zauważyłem na wieszaku kurtkę puchową. Gdy ruszyliśmy i gdy krzątał się z mopem w toalecie, po raz pierwszy w tej podróży zadałem pytanie, czy pociąg ten się bardzo spóźnia. Funkcjonariusz popatrzył mi głęboko w oczy i powiedział, że nigdy. Było to najbardziej nieprawdziwe "nigdy", jakie słyszałem. Na domiar złego w wagonie było niewielu podróżnych, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że wziąłem za mało bułek, i że ludzie nie jeżdżą tym pociągiem z powodu szacunku dla własnego czasu. Idea spędzenia trzech dób w przedziale jest wymarzonym zajęciem urlopowym dla wielbicieli kolejnictwa, ale nie dla miłośników leżenia plackiem w grajdole. Tak myślałem, upadając powoli, ale systematycznie na duchu, mnożąc doby przez doby, zapadając się w poczuciu braku odpowiedzialności. Ruszyliśmy.

Pośród wielu czarnych myśli słyszałem wesoły stuk pociągu gnającego mniej więcej sto na godzinę. Starałem się zmierzyć prędkość za pomocą stopera w telefonie i rachowania mijanych słupów trakcyjnych, by te parametry potem dodać, podzielić albo pomnożyć, ale pogubiłem się w obliczeniach dość prędko i miast uzyskać jakiś jasny obraz tego, co się dzieje, zapadłem się w rozmyślania, ile bułek zjeść samemu, a ile pozostawić niewinnemu przecież dziecku. Wypiłem więc piwo.

Potem rozegraliśmy partyjkę makao, omówiliśmy zapach panujący, to i owo przekąsiliśmy, zajęliśmy się lekturą, aż wreszcie pogasiliśmy światła, by słuchając energicznych gwizdów naszej bardzo rozpędzonej lokomotywy, zasnąć.

Obudziłem się w Warszawie. Nie czas, by wymieniać tu teraz liczne walory tego wspaniałego miasta, ale warto rzec, że na mapie Warszawa wygląda - bez urazy - jak punkt w mniej więcej połowie drogi z Krakowa nad morze. Była godzina 23. Jednym słowem, pół trasy nasz pociąg pokonał w niecałe sześć godzin. Logicznie rzecz biorąc, reszta trasy nie powinna mu zająć wiele więcej. To dawało mi wyrwanemu ze snu godzin dwanaście na całość. Co pociąg robi przez tych pięć, które zostają z rozkładowych siedemnastu? Odpowiedź na to pytanie dostałem, budząc się po paru godzinach znowuż. Zauważyłem, że jedziemy w odwrotnym niż na początku kierunku. Wracamy? Wracamy, by być o czasie? Tak rozpaczliwie skonstruowanych pytań nie zadawałem nigdy nikomu, nawet sobie. Znowu starałem się policzyć, o ile musimy się cofnąć i z jaką prędkością, po to by potem znów… Wróciły mi czasy szkolne, i owe przerażające zadania o pędzących z różnymi prędkościami pociągach, które mają się gdzieś zderzyć bądź minąć.

Zasnąłem. Kolejna pobudka zdarzyła mi się na jakimś dworcu. Nie wiem, gdzie to było, otworzyłem okno i zapytałem przechodzącego pana z bardzo długim młotkiem, o ile jesteśmy spóźnieni. Usłyszałem, że w ogóle, że jesteśmy o czasie. Przy okazji zauważyłem, że nasz wagon nie jest już drugi, licząc od lokomotywy, a przedostatni, i to mogło oznaczać, że nie wracaliśmy, a pociąg zaprzężono w jakiejś chwili od drugiej strony. W kolejnictwie zdarzenie zwykłe. Kolejne godziny snu, a po nich nerwowa pobudka, dały mi spostrzeżenie takie, że wciąż stoimy tam, gdzie staliśmy. A więc pociąg najpierw pędzi, a potem godzinami stoi. By być zawsze o czasie. Logiczne. I to była myśl złota tej podróży. Myśl definiująca zamysł organizatora, by dać czas czasowi, by ten się nie wyczerpał.

Gdyśmy dobili do Gdańska, obudziliśmy się na dobre i w znakomitych humorach. Wiedziałem już, że mogę śmiało wyskoczyć obejrzeć cudny stadion piłkarski, może nawet podskoczyć kolejką do Sopotu, zjeść tam śniadanie w Grandzie i wrócić na czas. Z Gdańska do Gdyni nasz pociąg jechał półtorej godziny, a do Helu pociąg miał jechać godzin aż pięć. Aż nadto. Na razie zjedliśmy bez trosk o przyszłość wszystkie bułki. Co do jednej. W Helu znaleźliśmy się z punktualnością godną kolei japońskich. Co do sekundy. Po siedemnastu godzinach. Czas dany wyczerpał się zgodnie z planem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2011