Notatnik z niewypowiedzianej wojny

Gdy kończę ten tekst, zaczyna się odliczanie 48 godzin, które parlament kataloński ma na ogłoszenie niepodległości.

09.10.2017

Czyta się kilka minut

Barcelona, 3 października 2017 r. / JOAN VALLS / NURPHOTO / GETTY IMAGES
Barcelona, 3 października 2017 r. / JOAN VALLS / NURPHOTO / GETTY IMAGES

Niewielu śpi spokojnie nocą z niedzieli na poniedziałek, z 1 na 2 października. Jedni do późna czekają na ogłoszenie wyników. Inni liczą głosy lub pilnują urn przed policją. Wielu nie może zasnąć z nerwów. Prawie 900 osób poszkodowanych, zakrwawione staruszki i dziewczyny wleczone za włosy. Jak to możliwe w zachodniej demokracji? Nawet jeśli tę liczbę zawyżono dziesięciokrotnie, i tak jest zbyt wysoka.

Poniedziałek: to urna, nie bomba

Pierwsze demonstracje przeciw rządowi Mariano Rajoya. W samo południe w miastach i miasteczkach Katalonii ludzie wychodzą ze sklepów, barów i biur na ulice, by przez kwadrans stać obok siebie w milczeniu, na znak protestu przeciw brutalności państwowej policji. W Barcelonie młodzi ludzie – wielu ma usta zaklejone czerwoną taśmą – gromadzą się pod uniwersytetem i maszerują na plac Catalunya. Szczelnie wypełniony jest też plac Jaume, czyli niemal 3 tys. m kw. między pałacem prezydenckim i siedzibą urzędu miasta. W pierwszym rzędzie ramię w ramię stoją prezydent autonomii katalońskiej ­Carles Puigdemont i burmistrzyni Barcelony Ada Colau.

Mieszkam kilka kroków od placu ­Jaume, ale nie mogę tam być. Kończę pisać poprzednią korespondencję dla „Tygodnika”. Przez otwarte okno słyszę oklaski. Na plac docieram o godz. 14. Po drodze mijam pięć wozów transmisyjnych. Kamery ustawiono jedna przy drugiej w wąskim pasie światła pod fasadą urzędu miasta. Dziennikarze nadają po katalońsku, rosyjsku i niemiecku. Turyści wchodzą w kadry, robią zdjęcia reporterom. Fotografują też dziwną paczkę, położoną na bruku pośrodku placu. Do pudełka przyklejono kartkę: „Rajoy! No es una bomba! Es una urna!”. O latarnię obok opiera się chłopak z esteladą – niepodległościową flagą – na plecach. Podnosi wzrok znad smartfona i ze zdziwieniem zauważa, że demonstracja już się rozeszła.

Po powrocie rozmawiam przez balkon z sąsiadką. Montserrat ma srebrne włosy i spokojny, cichy głos. Jest malarką. Co weekend sprzedaje obrazy na placu pod gotycką bazyliką Santa Maria del Pi. Zwykle mówimy o pogodzie albo naszych kotach. Dziś pytam, czy głosowała. Montserrat gwałtownie gestykuluje: – Absolutnie! Nie! Nie jestem prawicowa, nie popieram Rajoya, ale nigdy nie byłam za tym referendum. Jak można używać publicznych pieniędzy do reprezentowania niecałej połowy mieszkańców?

Jestem zaskoczona. Pamiętam naszą pierwszą rozmowę. Spytałam, czy jest Hiszpanką. Odparła, że Katalonką. Teraz tłumaczy: – Mój ojciec pochodził z Andaluzji, wielu z nas ma rodziców z różnych części Hiszpanii. Czy to znaczy, że nie jesteśmy Katalończykami? Zresztą znam historię i wiem, że Katalonia zawsze była częścią Korony Aragonu. Dlatego byłam w sobotę manifestować pod pałacem prezydenckim z flagą Hiszpanii. Było to wspaniałe: zobaczyć tysiące ludzi, którzy czują podobnie.

Sprawdzę to potem: według barcelońskiej straży miejskiej jedność z Królestwem okazywało 5,5 tysiąca ludzi; według rządu w Madrycie – 15 tysięcy.

Montserrat się oburza: – Tacy politycy jak Puigdemont wykorzystują emocje zwykłych ludzi, bo im samym nic nie grozi. Jak nawet zostaną pozbawieni praw publicznych, i tak będą pobierać wysokie emerytury. Używają młodzieży do siania propagandy. To ma być demokracja? To metody Daeshu! [tzw. Państwa Islamskiego – red.].

Wieczorem idę ze znajomymi nad morze. Tam nie powinno być polityków i demonstrantów. Po drodze mija nas kolumna furgonetek lokalnej policji na sygnale; kilku funkcjonariuszy chodzi z długą bronią po promenadzie. Zatrzymujemy się pod biurem partii L’Esquerra Republicana, radykalnej katalońskiej lewicy. Przechodzę tędy prawie co wieczór, ale nigdy nie widziałam, aby w budynku paliło się światło. Przez duże okna widać kilkanaście osób. Siedzą w kole, mają poważne miny, coś omawiają. Pewnie niepodległość.

Ten październik jest wyjątkowo ciepły. Nawet o północy termometry pokazują 23 stopnie, morze ma taką samą temperaturę. Ale na plaży jest dziwnie pusto: parę grupek młodzieży, kilku imigrantów próbujących sprzedać piwo z siatki i tylko jeden człowiek szukający monet wykrywaczem metalu. Wracając, zahaczamy o ulubioną knajpę. Nikt tu nie mówi o referendum. Ale barman żegna nas słowami: „Do zobaczenia w nowym państwie!”.

Wtorek: strajk, strażacy i król

W proteście przeciw państwowej przemocy staje cała Katalonia. Odpowiada na wezwanie, jakie w niedzielny wieczór do zgromadzonych na placu Catalunya wykrzyczał Jordi Cuixart, jeden z liderów ruchu niepodległościowego: „Pokażemy, że nic i nikt nie może sprzeciwić się instytucjom i wolnościom Katalonii. Trzeciego wszyscy na ulicę!”. Do strajku przystępuje kilkadziesiąt związków zawodowych, przedsiębiorcy, rolnicy, budżetówka. Nie ma lekcji w szkołach i wykładów na uczelniach, nie jeżdżą autobusy, metro ani pociągi, nie działają porty, nieczynne są gabinety lekarskie, restauracje, sklepy – w tym te należące do potężnej hiszpańskiej sieci Inditex. Korporacje pozwalają na pracę z domu.

Od rana do wieczora trwają blokady dróg, marsze i pikiety. Protestują nawet wsie, jak Sant Antoni de Vilamajor, gdzie czterystu ubranych na czarno mieszkańców ustawia się na rondzie, tworząc żywy napis: „Help us Europe”. Nie da się zliczyć, ile osób łącznie bierze udział w strajkach i manifestacjach. Setki tysięcy, to pewne. Milion? Więcej?

Poważnych incydentów brak, ale w niektórych miejscach robi się nieprzyjemnie. Jak w letniskowych miejscowościach na Costa Brava, gdzie rozlokowano jednostki państwowej policji i żandarmerii (te, które nie zmieściły się na wynajętych przez rząd ogromnych statkach pasażerskich). Niektórzy hotelarze, podobno pod naciskiem miejscowych władz, wyrzucają umundurowanych gości. Wicepremier Hiszpanii nazywa to „zachowaniem mafijnym”. Policja katalońska musi chronić policję hiszpańską przed tłumami oburzonych ludzi. Prokuratura od razu otwiera postępowanie w sprawie „przestępstwa z nienawiści”.

W Lleidzie z balkonu urzędu miasta spada flaga Królestwa Hiszpanii, co zostaje nagrodzone gromkimi brawami. W Barcelonie do scen dochodzi w eleganckiej dzielnicy Eixample: młodzież buczy i gwiżdże pod biurem partii Ciudadanos, politycy nie mogą wyjść z lokalu bez eskorty policji. Skąd ta niechęć? Pewnie stąd, że urodzony w Barcelonie szef partii Albert Rivera, 37-latek o wyglądzie modela z reklamy perfum, wezwał rząd centralny do zawieszenia autonomii regionu.

Parę godzin później groźnie robi się na arterii Via Laietana, pod komisariatem państwowej policji. Tłum, rozciągnięty na całą długość kilometrowej ulicy, skanduje: „Ten budynek będzie biblioteką!”. Ale wszyscy rozejdą się spokojnie na polecenie barcelońskich strażaków, których setki uczestniczą w demonstracjach. Ich czerwone kombinezony i żółte hełmy wspaniale wyglądają na zdjęciach z lotu ptaka, pojawiających się na portalach największych zagranicznych dzienników.

Rząd centralny daje Katalończykom kolejne powody do wściekłości: ­czołowi ­politycy utrzymują, że policja działała profesjonalnie i proporcjonalnie, byuniknąć większego zła. Ministerstwo spraw wewnętrznych podnosi liczbę poszkodowanych policjantów z 39 do... 431. Prokuratura oświadcza, że działania policji „nie naruszyły zasad współżycia społecznego”.

Na miasto wychodzę po piętnastej. Już pod domem spotykam pierwszą grupę independentystów: młodzi, owinięci esteladami, ustawiają się w kolejce do jednej z niewielu otwartych pizzerii. Dziewczyna trzyma karton z odręcznym napisem, imitującym ten pojawiający się na zawieszonych stronach internetowych: „Error 404: Democracy not found”.

Słyszę telefoniczną relację jakiegoś Polaka, pewnie na wakacjach (odkąd we wrześniu potaniały bilety lotnicze i miejsca w hotelach, polski słychać wszędzie): „Dziś jest gorąco, nie wiadomo, co się może stać. Wszystko zamknięte, była duża manifestacja, nawet jakieś traktory zjechały”. Z każdym krokiem widać coraz więcej osób z gwiaździstymi flagami. Nawet uliczni handlarze zmienili ofertę: zamiast wachlarzy i kastanietów sprzedają estelady. Miejscowi kupują, zdezorientowani turyści proszą o wyjaśnienia.

Z Rambli zniknęły restauracyjne ogródki. Pozamykane są kioski ze słodyczami i kwiatami. Amerykanin pociesza kolegów: „Jutro będzie normalnie, jutro będzie otwarte”. Ograniczono ruch samochodowy, więc pierwszy raz słychać zielone papugi, krzyczące z platanów. A sponad nich – turkot policyjnego helikoptera.

Plac pod gotyckim gmachem uniwersytetu przejęli dwudziestolatkowie. Siedzą na jezdni, skręcają papierosy, piją piwo, grają na gitarach. Chłopak sika na chodniku, nie zważa na patrole straży miejskiej. Z koszów wysypują się czerwone puszki po tanim piwie Estrella, wytatuowana dziewczyna z papierosem w zębach, ubrana w odblaskowy uniform służby oczyszczania miasta, zamiata z jezdni niedopałki, gumki po sześciopakach i miniaturowe karty referendalne, którymi na manifestacji sypano jak konfetti. Dzielnica Raval, przez którą wracam, wygląda tak samo. Już obok domu słyszę hasło: „Nadeszła godzina rewolucji!”. To krzyczy grupa roześmianych dziewczyn.

Dzień kończy wyczekiwane od tygodni orędzie króla. O godz. 21, zapowiedziany czerwoną planszą z herbem i melodią hymnu, na ekranach telewizorów zjawia się Filip VI Burbon. Wysoki, wyprostowany, z doskonale przystrzyżoną brodą, siedzi za antycznym biurkiem. Mówi sześć minut, smutnym tonem ojca, który zawiódł się na dzieciach. Potępia działania władz Katalonii, które okazały „niedopuszczalną nielojalność” wobec państwa. O brutalności policji nie wspomina. Wzywa do przywrócenia ładu konstytucyjnego.

Gdy tylko król znika z ekranu, za oknem rozlega się łomot: to caserolada, wyraz sprzeciwu wobec państwowej władzy, polegający na uderzaniu łyżkami w garnki i patelnie. Przez kilka tygodni rozbrzmiewała z okien i balkonów punktualnie o 22. Dziś caseroladę przyspieszono. Na mojej ulicy, zamieszkanej głównie przez obco­krajowców i turystów, słyszę ją po raz pierwszy.

Środa: tak nie pogadamy

Wicepremier zapewnia z Madrytu, że królewskie orędzie zostało odebrane przez „większość Katalończyków jako balsam dla duszy”. Pojawiają się sondaże: Hiszpanie uznają, że było „odpowiednie do sytuacji”. Wszystkie największe partie popierają króla. Tylko lewicowe Podemos, z zasady przeciwne monarchii, uważa orędzie za rozczarowujące. Lider Pablo Iglesias, długowłosy 38-latek o aparycji fana gier RPG, oferuje Rajoyowi pomoc w negocjacjach z Puigdemontem. Wcześniej Iglesias wzywał do mediacji międzynarodowej. Ale nawet w Podemos nie było co do tego przekonania. Jeden z działaczy mówił przed kamerami: „Przecież jesteśmy dorośli, powinniśmy umieć dogadać się sami”.

Na telewizyjnych paskach trzy sensacyjne wiadomości. Pierwsza: prezesi organizacji niepodległościowych Jordi Cuixart i Jordi Sánchez oraz szef autonomicznej policji Josep Trapero zostali wezwani na przesłuchanie do Madrytu. Trzech siwiejących brodaczy prokuratura oskarża o spiskowanie przeciw państwu, za co grozi od 8 do 15 lat więzienia. Wiadomość druga: unilateralna deklaracja niepodległości może być ogłoszona w poniedziałek 9 października. Na wtedy zwołano posiedzenie katalońskiego parlamentu, który zobowiązał się do podjęcia takiej uchwały po oficjalnym ogłoszeniu zwycięstwa „tak” (oficjalnych wyników wciąż nie ma). Wiadomość trzecia: o godzinie 21, w dobę po królu, telewizyjne orędzie wygłosi prezydent Katalonii.

Nagranie ma osiem minut. Carles ­Puigdemont robi kilka kroków po skrzypiącej podłodze i staje na tle gotyckiego portalu. Po lewej ma flagę Katalonii, po prawej obraz: patron regionu św. Jerzy zabija smoka. Prezydent zaczyna po katalońsku, potem przechodzi na kastylijski. Mówi, że „niepodległość nigdy jeszcze nie była tak blisko”, potępia niechęć władz centralnych do dialogu. Zwraca się wprost do króla: „Así – no”. Czyli: „W ten sposób nie [będziemy rozmawiać]”. To najbardziej oburzy polityków i dziennikarzy. Wicepremier zaraz odpowie, że Puigdemont nie tylko stawia się ponad prawem, ale w ogóle „przebywa poza rzeczywistością”.

Tymczasem Parlament Europejski debatuje o sytuacji w Katalonii. Bez konkretów. Alba, znajoma 30-letnia Katalonka, która w niedzielę poszła głosować na „nie”, właśnie Unią jest najbardziej zawiedziona. Nie może się pogodzić, że Europa milczy, gdy policja strzela gumowymi kulami do jej rodaków. Mówi: – Dotąd największym argumentem przeciwników niepodległości było to, że wyjdziemy z Unii. Ale teraz myślę: może ta Unia nie jest nam do niczego potrzebna? Może nam zależy na niej bardziej niż jej na nas?

Jako ostatnie obrazy dnia państwowa telewizja pokazuje sceny z Sewilli i Saragossy: tysiące ludzi manifestują poparcie dla działań służb i jedności Hiszpanii. Pod hasłem: „Nie jesteście sami”.

Czwartek: milion euro za każdy dzień

Po uliczkach starego miasta przechadzają się ubrani na czarno funkcjonariusze Policía Nacional z pałkami. Miasto obiegają przerażające plotki: że protestujący mieszkańcy kurortów na Costa Brava zostali spałowani, i że z Saragossy w kierunku Barcelony wyjechały już czołgi. Ale krążą też dowcipy. Jak ten: „W poniedziałek rano Katalonia odłącza się od Hiszpanii, w ciągu dnia wypowiada ­Andorze wojnę, wieczorem się poddaje. Korzyści będą dwustronne: Andora otrzyma dostęp do morza, a Katalonia tanie papierosy i niskie podatki. Oraz uznane na arenie międzynarodowej państwo”.

Media zajmują się już tylko ekonomią. Giełda najpierw traci najwięcej od ogłoszenia Brexitu, potem notuje najwyższy wynik w roku. Pojawiają się informacje o bankach i firmach, które planują wyprowadzkę z Katalonii. Bank Sabadell zapowiada przeniesienie siedziby do Alicante i od razu odzyskuje notowania na giełdzie. Barcelońscy hotelarze wyliczają, że w październiku stracą 31 mln euro, po milionie za każdy dzień niepewności.

Przed kamerami pojawia się milczący od niedzieli premier Rajoy. Oświadcza, że z Puigdemontem zawsze może rozmawiać, ale jedność Hiszpanii nie podlega negocjacjom. Mówi tajemniczo: „W odpowiednim momencie zrobię to, co będę musiał”. I dodaje, że jest dumny z przykładnej pracy sił bezpieczeństwa.

Wieczorem Trybunał Konstytucyjny w Madrycie prewencyjnie zawiesza poniedziałkowe posiedzenie parlamentu katalońskiego. Prawnicy komentują: „Czegoś takiego jeszcze nie było”.

O opinię na temat najważniejszych wydarzeń tygodnia pytam Jaume, 40-letniego zwolennika niepodległości. – Mogę ci powiedzieć, jakie są opinie w środowisku independentystów – zaczyna. – Co do króla, wystąpił wbrew roli, którą ma zapisaną w konstytucji. Tym samym potwierdził, że żadnego dialogu, a tym bardziej dogadania nowego referendum, nie będzie. Co do Puigdemonta, robi dobrze. Jest otwarty na negocjacje, ale skoro rząd centralny rozmawiać nie chce, musi wykonać swój mandat i doprowadzić do utworzenia Republiki Katalonii. A jeśli chodzi o Unię, jej postawa jest najdziwniejsza: bo ruch niepodległościowy zawsze był ruchem proeuropejskim. Powtarzaliśmy, że chcemy uniezależnić się od Hiszpanii, nie od Unii. Teraz to się zmienia. Wiele osób myśli, że może w nowej katalońskiej republice trzeba będzie znowu głosować, czy chcemy być w Unii.

Piątek: zaraz się zacznie

Gdy kończę ten tekst, rząd Katalonii publikuje i przekazuje do parlamentu oficjalne wyniki referendum. Oddano 2 286 217 głosów, a więc frekwencja wyniosła 43,03 proc. Na „tak” głosowało 90,18 proc., na „nie” 7,83 proc., a 1,98 proc. oddało głos nieważny.

Zaczyna się odliczanie 48 godzin, które parlament kataloński ma na ogłoszenie niepodległości.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2017