Niezniszczalny

Podczas podróży przez Afrykę, 1993 r. /fot. archiwum rodzinne

01.02.2007

Czyta się kilka minut

Ryszard bolał nad tym, że trzy czwarte czasu pochłaniają mu rozmowy z wydawcami i dziennikarzami albo spotkania autorskie. Ból wynikał z przekonania, że każda godzina, której nie udało mu się spędzić nad kartką papieru, jest w jakimś sensie stracona.

Nie pamiętam, kiedy poznałem go osobiście, ale że czytałem "Busz po polsku" czy "Kirgiz schodzi z konia" jeszcze w czasach studenckich, to pewne. W latach 60. pojechałem na wycieczkę w Kaukaz z "Kirgizem" w ręku.

Jesienią 1968 r. rozpocząłem pracę w redakcji literatury międzynarodowej w wydawnictwie Książka i Wiedza, do którego przychodził specjalny biuletyn PAP-u z tekstami zagranicznych korespondentów Agencji. Wydawnictwo interesowało się nimi, ponieważ mogli wśród nich być potencjalni autorzy książek. Biuletyn był rozdawany z rozdzielnika i mnie się nie należał, ale jedna z redaktorek działu międzynarodowego pozwalała mi go czytać w swoim gabinecie. Czytałem zafascynowany. To było dużo więcej niż teksty - rzetelnie napisane, pogłębione reportaże z Afryki czy Ameryki Środkowej. Może ktoś zada sobie trud, by odkopać te teksty i wydać je? Na pewno byłoby warto.

Gdy w 1971 r. znalazłem się w tygodniku "Kultura", gdzie systematycznie czytałem takie pisma jak "Newsweek", "Time", "Paris Match", "The Economist", by sporządzić cotygodniowy przegląd zagranicznych wydarzeń kulturalnych; mogłem już porównać teksty Ryszarda z publikowanymi w prasie zachodniej. Bez porównania celniej i głębiej dotykał istoty rzeczy; wiedział o świecie więcej. W "Kulturze" właśnie, na jednym z zebrań redakcyjnych, poznałem Ryszarda. Byłem już przy tym, jak pisał w odcinkach wydanego w 1978 r. "Cesarza". Ponieważ zawsze był otwarty na ludzi, a ja dość "przylepny", coraz więcej rozmawialiśmy. Z biegiem lat redakcyjna znajomość przerodziła się w zażyłość.

***

W jakiejś rozmowie wspomniałem o fresku Ambrogia Lorenzettiego z sieneńskiego ratusza, alegorii dobrych i złych rządów. Okazało się, że Ryszard - autor takich książek o władzy jak "Cesarz" czy "Szachinszach" - nie widział tego fresku! Mało tego, nie był w Sienie, a nawet we Florencji. "Ryszard, wszystko, co brzydkie, w świecie widziałeś, a nie widziałeś tego, co najpiękniejsze!" - nie kryłem zdziwienia i w maju 2006 r. - za zgodą jego żony, pani Alicji, bo ze zdrowiem Rysia nie było już wówczas najlepiej - wziąłem go w podróż do Toskanii. Na ile jego zdrowie i nogi pozwoliły, przeszliśmy przez galerię Uffizzich, zobaczyliśmy trochę Florencji, potem udaliśmy się do Sieny. Mieszkaliśmy w średniowiecznym klasztorze kartuzów, który teraz jest hotelem i akademikiem sieneńskiego uniwersytetu. Tam zresztą poznałem prawdziwe fascynacje Ryszarda. To nie były obrazy w muzeach ani architektura; potrafił godzinami podziwiać równo przycięte krzewy i kwiaty w ogrodzie albo siedzieć w jadalni i patrzeć, jak - już po obiedzie gości - siadają do obiadu kelnerzy, pokojówki i ogrodnicy. Zachwycał się ich czystością, manierami i radością życia.

Potem odwiozłem go do Bolonii, gdzie otwierał wystawę fotograficzną. To była wystawa zdjęć z Afryki. Znałem je od dawna (większość była z lat 70., parę z 80.). Czy była to kwestia ich ułożenia, czy doboru - dość, że uświadomiłem tam sobie niebywałą rzecz o ich autorze. To nie były zdjęcia robione z zaskoczenia. Zwłaszcza w Afryce, gdzie nieodosobnione są poglądy, że każde zdjęcie zabiera kawałek duszy, uważam robienie takich zdjęć za uwłaczające godności człowieka. Fotografowani przez Ryszarda ludzie pozowali. W ich twarzach i oczach widać było zaufanie do fotografika, który, jak przypuszczam, wpierw się z nimi zaprzyjaźnił, coś razem przeżył albo jak to on - po prostu ich wysłuchał. To byłoby do niego podobne, bo obdarzony był darem u ludzi wybitnych, czy tylko wykształconych, rzadkim - darem uwagi. Robiąc zdjęcie czy pisząc reportaż, nie traktował innego jako przedmiotu obserwacji; to był równorzędny podmiot, którym był zaciekawiony jako człowiekiem, a nie materiałem do reportażu.

Łatwo mu było nawiązywać kontakt z ludźmi może i dlatego, że pozostał "chłopcem z Pińska", na którym nie robią wrażenia wykwintne restauracje i który z reguły zamawia niewyszukane "coś" do zjedzenia. Podobnie nie miało dla niego znaczenia, czy śpi na pryczy czy w luksusowym hotelu. Gdziekolwiek był, mieszkał przecież u ludzi, a nie w hotelach. Pił ich wodę i żył tak jak oni, dlatego też zdarzyło mu się zapadać na choroby tropikalne.

Koledzy korespondenci opowiadali, że dla Ryszarda nie liczyła się konkurencja, nie miał oporów, by dzielić się informacjami. Ważne było to, by coś przeżyć i zobaczyć. I to samemu - nie dopuszczał nikogo do siebie ani w trakcie zbierania informacji, ani podczas pisania tekstu. Przekonałem się o tym na własnej skórze, gdy zwierzył mi się, że chciałby pojechać na wyspy Pacyfiku i, tak jak o Herodocie, napisać książkę o Bronisławie Malinowskim. A ja całe życie marzyłem, by pojechać w ten rejon świata! Mimo że się przyjaźniliśmy, moją propozycję wspólnego wyjazdu odrzucił: "Gdy jadę pisać czy zbierać materiały - jeżdżę sam. Jestem tylko z tymi ludźmi, o których piszę". On sam miał być tym rezonującym instrumentem, oddającym krystaliczność dźwięku, bez zmieniającej ton domieszki.

***

Ryszard miał nieludzkie szczęście, inaczej nigdy nie znalazłby takiej żony jak dr Alicja Kapuścińska. To zabrzmi trochę jak macho-powiedzenie, ale w tej sytuacji jest prawdziwe: za każdym wybitnym mężczyzną stoi jakaś kobieta, która organizuje mu życie, pomaga, podtrzymuje w trudnych chwilach. Kocha, po prostu. Alicja z wykształcenia jest pediatrą, zajmowała się chorymi na celiakię. Jako ceniony specjalista była zapraszana na międzynarodowe konferencje. Kiedy jej sukcesy zawodowe zaczęły się już dość wyraźnie rysować, "wybuchła" światowa kariera Ryszarda i Alicja właściwie zrezygnowała z pracy, by wspierać męża. Organizowała mu wyjazdy i życie pisarsko-wydawnicze, nauczyła się międzynarodowego prawa podatkowego. Niewielu zdaje sobie sprawę, jak ogromnej pracy wymaga międzynarodowa kariera...

Żona starała się go jak najbardziej odciążyć, by mógł pisać, tymczasem morze czasu pochłaniały mu rozmowy z ludźmi, a od lat 80. był nimi właściwie osaczony. Chyba jedyne, czego się bał, to inwazji ze strony ludzi: kolegów, studentów, dziennikarzy. To był trochę lęk przed konsekwencjami własnej dobroci, że "jak się otworzę za bardzo, to mnie zjedzą". Tymczasem, biorąc pod uwagę rozległość planów pisarskich i ilość czasu, jaką pochłaniało mu napisanie książki, potrzebował tego czasu jak mało kto.

Jeszcze w tygodniku "Kultura", gdzie w latach 70. pracowali najlepsi w Polsce reporterzy, zobaczyłem jego maszynopis, na którym piórem poprawiał składnię, zamieniał słowa - cyzelował frazę. Kiedy go zapytałem, czy musi tak siedzieć nad słowami, przecież treść jego tekstów jest i tak poruszająca, usłyszałem: "Ale ja sam z siebie piszę z trudem. Właściwie z natury piszę niedobrze i muszę nad tym pracować". Przez to wypracował fantastyczny styl. On w ogóle przesadnie pracował: gdy miał napisać jakiś tekst, czytał kilkadziesiąt książek, a przecież i tak pisał głównie w oparciu o to, co zobaczył. "No tak, ale zanim to zobaczę, muszę coś wiedzieć" - powiedział mi przy jakiejś okazji.

Napisanie książki było dla niego wyłączającym z życia i trwającym 7-8 miesięcy wysiłkiem. Najbardziej twórczą siłą był termin. Ryszard musiał wiedzieć, że konkretnego dnia ma oddać dziesięć stron tekstu; najpierw w tygodniku "Kultura", potem w "Gazecie Wyborczej". Pisał swoje książki z tygodnia na tydzień. Nieprzypadkowo chyba przez większą część lat 80., gdy nie było gazety, w której mógłby pisać, Ryszard nie wydał żadnej dużej książki. Nie miał swojego medium.

Nie wszyscy wiedzą, że kiedy William R. Brand i Katarzyna Mroczkowska-Brand przetłumaczyli "Cesarza" na angielski (jeszcze w maszynopisie przeczytał książkę Alvin Toffler, znany futurolog, wówczas u szczytu sławy i powodzenia, zachwycił się nią i posłał paru znajomym po fachu; dał też zdanie na okładkę, że jest to najlepsza książka o świecie współczesnym, jaką czytał), Ryszard się zmienił. Otóż... zaczął bardziej dbać o wygląd, wcześniej nie miał do tego głowy. Do końca zresztą było mu to obojętne, ale przynajmniej zaczął zwracać uwagę, jak wygląda. Poza tym, w wieku już ponad 50 lat, w ciągu pół roku drugi raz nauczył się angielskiego. Wcześniej czytał biegle, ale mówił z trudem - potem mówił już perfekcyjnie. Sukces międzynarodowy przychodzi z reguły w wyniku talentu, pracowitości, ale i prezencji, otwartości, przygotowania do spotkania z wielkim światem. Wtedy dopiero sukces można pogłębić czy powtórzyć, jak tego dokonał Ryszard.

***

Inne podróże? Przyjaźniliśmy się kilkadziesiąt lat, ale poza wyjazdem do Toskanii nasze wspólne podróże prowadziły głównie do bardzo ładnego skwerku przy ulicy Wawelskiej. Jako młody człowiek chodziłem tam z ojcem na spacery, a jako starszy - z przyjacielem, który mieszkał obok, na strychu przy Prokuratorskiej przerobionym na pracownię. No i były jeszcze podróże myślowe...

Robił wrażenie niezniszczalnego. Zawsze narzekał na zdrowie, brak sił, ale ostatecznie wstawał, bo znowu czekała go podróż albo miał coś istotnego do napisania. Przyzwyczaiłem się, że i choroba, i słabość były częścią jego sposobu bycia w świecie. Toteż jeszcze dziś nie wierzę, że go już nie ma.

Wysłuchała Anna Mateja

Prof. WIKTOR OSIATYŃSKI (ur. 1945) jest socjologiem i prawnikiem; specjalistą z zakresu prawa konstytucyjnego i praw człowieka, autorem książek poświęconych m.in. historii amerykańskiej myśli społecznej, politycznej i prawnej oraz konstytucjonalizmowi; wydał też opowieść o wychodzeniu z alkoholizmu "Rehab".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (05/2007)