Nierozwiązana zagadka

Był poskręcany jak korzeń, słaby i silny, nieprzewidywalny, zupełnie niedocieczony w swojej uległości. Tańcząc różne tańce, wciąż pisał – obok bladych niewypałów – świetne wiersze.

19.11.2013

Czyta się kilka minut

Maska pośmiertna Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – autorstwa Alfonsa Karnego. / Fot. MUZEUM LITERATURY / EAST NEWS
Maska pośmiertna Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – autorstwa Alfonsa Karnego. / Fot. MUZEUM LITERATURY / EAST NEWS

Podobno był nie z tej ziemi. Zielonooki, krępej budowy ciała, z burzą włosów na wielkiej głowie. Podobno przebywając w jego towarzystwie, miało się wrażenie, że całym sobą, każdym gestem, drgnieniem ust, uśmiechem, barwą głosu, uosabia czystą poezję. Podobno na wieczorach autorskich porywał tłumy, a wspólny język znajdował z profesorem i dorożkarzem. Jeszcze przed wydaniem pierwszego tomiku szła za nim, od Warszawy po Wilno, alkoholowo-cyganeryjna fama. W czasach krakowskich pojawiał się znikąd w świetle lamp ulicznych i rozpływał się we mgle. Gdy pisał, krążył po pokoju, wgapiał się w okno – jakby nieobecny, dopadał biurka, zamaszystym, wyraźnym pismem pokrywał bez skreśleń kartki i znosił je do redakcji czasopism, żądając godnych honorariów.

Pisał w natchnieniu, pisał z nudy i niemocy, na zamówienie i na akord. Konstanty Jeleński nazwał go kiedyś królem Midasem, który czego nie dotknie zielonym atramentem – czy będą to gwiazdy, bochny chleba, fabryki, sierpy, młoty, marsze ONR-u – zamienia w złoto.

W grudniu 2013 r. przypada sześćdziesiąta rocznica śmierci Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Do księgarń trafiła właśnie biografia poety, przez którego najlepsze wiersze wciąż przebiega podczas lektury elektryczna iskra.


NIEOBECNOŚĆ BIOGRAFA

Anna Arno musiała zdawać sobie sprawę, że w trakcie pracy nad biografią Gałczyńskiego przyjdzie jej nie tylko zmierzyć się z klasycznym problemem nieuchwytności drugiego człowieka – tym bardziej dojmującym, im bardziej ów człowiek oddalony jest w czasie i odbiega od sztampy, w którą chętnie przemienia nas historia – ale i stanąć oko w oko z zawrotną liczbą legend i ciężkim bagażem politycznych kontrowersji. Powtarzane przy każdej okazji środowiskowe anegdoty pełne smakowitych pijackich brewerii, etykietki „trubadura”, „sprzedajnej świni”, cynika, naiwnego słowiarza czy nieziemskiego romantyka piszącego całe życie miłosny poemat dla srebrnej Natalii, wreszcie czułe wspomnienia spisywane z czcią i pietyzmem przez córkę poety, Kirę Gałczyńską – wszystko to bardzo piękne, pouczające, ciekawe, zarazem będące czymś na podobieństwo kolorowych masek, których niewątpliwy urok biograf powinien – nawet wbrew sobie – osłabić.

Dlatego dziwić może zaufanie autorki do sprawdzonych wzorców. Nie jest tajemnicą, że biograf, zgromadziwszy potrzebne materiały, musi wymyślić rodzaj i stopień swojej obecności w tekście, więc w życiu bohatera. Anna Arno wybrała pozorną nieobecność, przyjęła postać niewidzialnego medium, co to przepuszcza przez siebie cudze głosy i wystudzonym, wyzutym z emocji stylem układa z nich spójną opowieść o kolejnych etapach życia od narodzin do śmierci.

Zamiast samodzielnie zgłębić i próbować zrozumieć dramatyczne wybory – tych Gałczyński miał wiele, choćby głośne prawicowe nawrócenie w 1936 r., ukoronowane listownym pamfletem na „talmudycznych” poetów „izraelickich abstrakcji” – medium woli przyrządzić smaczną zupę z dotychczasowych opinii. Właściwie tylko w kwestii interpretacji obficie cytowanych wierszy Arno pozostawia sobie nieco więcej swobody. Szlachetna metoda wielogłosu, zastosowana wobec tak niejednoznacznego, najeżonego pułapkami życiorysu, czasem się sprawdza, gdyż gwarantuje dystans, jednak w sprawach naprawdę zajmujących skazuje czytelnika na niedosyt.


WOJNA I ZARAZ PO WOJNIE

W marcu 1946 r. Gałczyński przybił na pokładzie promu do wybrzeży „wyzwolonej” Polski po przeszło sześciu latach nieobecności. Żona Natalia zdążyła już go opłakać – z zagranicy docierały sprzeczne informacje o różnych okolicznościach śmierci (Dachau, gruźlica), w prasie ukazywały się nekrologi – tymczasem on zmierzał niespiesznie do Krakowa w towarzystwie poznanej w stalagu poetki, Maruty Stobieckiej.

Okres między wrześniem 1939 r. a marcem 1946 r. to najciemniejszy, najmniej znany czas w jego życiu, który Arno chyba po raz pierwszy w osiągalnej pełni rekonstruuje. Materialnych śladów tych lat zachowało się niewiele, ale to, co zostało, i tak wystarczyłoby na dobrą powieść o poecie wyjętym z przedwojennej kawiarni, ze szpalt „Prosto z mostu”, wygnanym z przytulnego anińskiego domku i wrzuconym w wiry historii.

Przed Katyniem uratowała Gałczyńskiego wojskowa niesubordynacja wiecznego szeregowca. W stalagu Altengrabow rozbujał życie kulturalne, nawiązywał międzynarodowe znajomości, wsławił się pomysłowością i odwagą, kilkakrotnie ratując współwięźniów. Miewał też gorsze dni, wpadał w depresję i apatię. Prawie nie pisał wierszy. Blokada twórcza ustąpiła po wyzwoleniu, gdy rzucił się w szaleńczą wędrówkę po Europie, nawiązał trzy romanse i trzem kobietom poświęcał tkliwe liryki oraz obiecywał małżeństwo. Brukselskie mordownie, paryskie mgły i bulwary, Marsylia, zima w Awinionie, jeszcze raz Paryż, znów Bruksela. Z jednej strony kusiło światowe życie emigranta, z drugiej kłuła pamięć o żonie i córce czekających w kraju.

Arno nigdzie bezpośrednio o tym nie pisze, ale na podstawie zebranych materiałów można wysnuć przypuszczenie, że Gałczyński wiedział, co robi, nie dementując pogłosek o swojej śmierci – być może chciał jak najdłużej zachować szansę urządzenia się na Zachodzie u boku którejś muzy. Ranił. Kłamał. Obiecywał, że wróci – nie wracał.

W kraju nie miał początkowo żadnych trudności: i wszedł dość gładko w życie literackie własną liryczną tonacją, choć jego znajomi z krakowskiego domu przy ulicy Krupniczej 22, redaktorzy nowo powstałych pism i politykierzy od kultury dobrze pamiętali przedwojenny flirt ze skrajną prawicą. Był to niewątpliwie okres największych jego sukcesów. Oferty sypały się z każdej strony, honoraria płynęły szerokim nurtem. „Zielona Gęś” publikowana w wysokonakładowym „Przekroju” biła rekordy popularności, a były jeszcze „Szpilki”, był „Tygodnik Powszechny”, był kabaret. Już w 1946 r. co bardziej zaangażowani krytycy podnosili wprawdzie głosy, że w dobie walki o socjalizm poeta schlebia wstecznym drobnomieszczańskim gustom, jednak „sprawa Gałczyńskiego” rozpętała się na dobre dopiero po 1949 r., kiedy to centrala przykręciła śrubę, ogłoszony został socrealizm.


SPRAWA GAŁCZYŃSKIEGO

Rozdziały „Niebezpiecznego poety” poświęcone „sprawie” należą do najlepszych fragmentów książki. Chłód, dystans, technika montażu i pisarska ostrożność Anny Arno święcą tu triumfy, wywołując wrażenie gęstniejącej grozy, braku powietrza, kurczącego się pod stopami lądu, pętli, co z wolna zaciska się na szyi. Gałczyński gotów jest składać coraz większe daniny, pisze „Pieśń na Zjednoczenie Partii”, „Kantatę”, „Przed mauzoleum Lenina”, melancholijnie żegna się z purnonsensową menażerią „Zielonej Gęsi”, wielokrotnie deklaruje pragnienie bycia twórcą użytecznym, rozumianym przez masy.

W czerwcu 1950 r. podczas zjazdu Związku Literatów Polskich Adam Ważyk rzuca gromy na jego poezję, na ten „zdemolowany kramik mieszczańskiego inteligenta”, „lamus szlacheckiego baroku z antycznymi bogami”, „filisterski kącik z koteczkiem i firankami”, namawia do ukręcenia łba „temu rozwydrzonemu kanarkowi, który zagnieździł się w jego wierszach”. Słuchacze biją brawo, oskarżony nie uczestniczy w posiedzeniu.

Wprost z ciasnej sali obrad przenosimy się do trzypokojowego mieszkania, gdzie w przytulnie urządzonych wnętrzach słucha się Bacha, Mozarta, Szostakowicza, Prokofiewa, recytuje wiersze, za ścianą przyjemnie brzdękają talerze, poeta w „dużych, szurających kapciach” wita w drzwiach częstych gości. Tymczasem na Krakowskim Przedmieściu kolejno przemawiają: Jerzy Andrzejewski, Ryszard Matuszewski, Kazimierz Wyka.

Kilka godzin później w Bristolu pijany i milczący Gałczyński wpatruje się do bladego świtu w wirujących na zaśmieconym parkiecie literatów. Wkrótce zdruzgotany ucieka do Krakowa i rozpoczyna pijacką włóczęgę po znajomych mieszkaniach i redakcjach. W domu przy Krupniczej zasypuje Hannę Mortkowicz-Olczakową dramatycznymi pytaniami: „Ty wiesz najlepiej. Ty przecież pamiętasz. Z tamtych czasów młodości, Ziemiańskiej, Kwadrygi. Powiedz. Przecież ja nigdy nie byłem faszystą”.

Po oficjalnym potępieniu część pism zamknęła przed Gałczyńskim swoje łamy, reszta drastycznie ograniczyła współpracę. Osamotniony poeta szukał ratunku w Bachu i Andersenie, rozmieniał się na drobne, pisząc niewielkie propagandowo-okolicznościowe wprawki („Poezja to nie motyl, / poezja to młot złoty”). W buńczucznym liście wysłanym do Jerzego Borejszy pytał: „Czego chcecie ode mnie? Komu nagle przestało się podobać, że po powrocie z niewoli zacząłem śpiewać Polskę Ludową?”.

Ukojenie przyniósł dopiero pobyt w leśniczówce Pranie na Mazurach, w pachnącym lasem prostym domu nad Jeziorem Nidzkim. Napisany tam w nagłym przypływie natchnienia poemat „Niobe” stał się okazją do częściowej rehabilitacji poety w grudniu 1951 r. Gałczyński, tym razem obecny na sali, zakończył dyskusję podziękowaniami za „serdeczną zbiorową rękę, którą ściskam”. Był już poważnie schorowany. Przed sobą miał równo dwa lata życia.


KONIUNKTURALNE I ŚWIETNE

„Niebezpiecznego poetę” można czytać na kilka sposobów. Na przykład jako opowieść o artyście, któremu okoliczności polityczne podcinały skrzydła; albo jako historię poety, który robił, co mógł, żeby wewnętrzne inkantacje przykroić do aktualnych oczekiwań formułowanych ustami tych czy owych uzurpatorów. Jest także książka Anny Arno pięknym epitafium dla bezpowrotnie minionych czasów, gdy poetom stawiano wymagania i odpytywano jak uczniów z własnej twórczości, ponieważ byli oni rzeczywiście „niebezpieczni” (tzn. czytani) i warto było zabiegać o ich talent.

Jeśli Gałczyński jeszcze nas fascynuje, to jednak z innych powodów. Fascynuje, bo był poskręcany jak korzeń, słaby i silny, nieprzewidywalny, zupełnie niedocieczony w swojej uległości. Bo uginając się i tańcząc różne tańce, wciąż pisał – obok bladych niewypałów – świetne wiersze. A łajdacy błyskający geniuszem są bardziej interesujący niż twórcy niezłomni. W tym sensie rzetelna, szczegółowa książka Anny Arno całkowicie zawodzi – na przeszło czterystu stronach nawet nie próbuje udzielić nowych odpowiedzi na fascynujące pytania związane z „linią losu” czy postawą poety.

Jak to możliwe, że jeden utalentowany człowiek na przestrzeni przeszło dwudziestu lat pisze kolejno prosanacyjne utwory dla „Cyrulika Warszawskiego”, wiersze antysemickie i nacjonalistyczne dla „Prosto z mostu” i socrealistyczne pieśni? Jakim cudem takie utwory jak „Poemat dla zdrajcy” czy „Umarł Stalin”, niewątpliwie obrzydliwe i koniunkturalne, są jednocześnie świetną poezją? W czym tkwi sedno postawy, sekret „jednolitości maski” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego?

Być może próbę rozwiązania najgłębszej zagadki należałoby zacząć od tego fragmentu przedwojennych „Pieśni o szalonej ulicy”:

Wszystko jest dźwięk, który płynie,

dźwięk, który rozum mi odjął.


Wszystko jest, darling, niczem:

kurzem, krzykiem, księżycem,

wieczną, śmiertelną prozodią.


Anna Arno „Niebezpieczny poeta. Konstanty Ildefons Gałczyński”, Kraków, Znak 2013.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2013