Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Błąd ten, fatalny, popełniają nie tylko gazety niemieckie. Choć oczywiście w gazecie niemieckiej - ostatnio w popularnym tygodniku "Der Spiegel" (polnische Vernichtungslager) - brzmi to szczególnie, z wiadomych powodów. Z tych samych powodów Niemcom mniej wolno. Niemcy, powiedzmy to otwarcie, powinni być bardzo powściągliwi komentując np. skierowaną do UNESCO propozycję polskiego rządu, aby zmienić oficjalną nazwę miejsca pamięci w Auschwitz na "Były Nazistowski Niemiecki Obóz Koncentracyjny Auschwitz-Birkenau". Kluczowe jest dodanie słowa "niemiecki" - by raz na zawsze było jasne, że Auschwitz nie był "polskim obozem".
Przykładem tego, dokąd zabrnąć może niemiecki autor, jeśli zapomni o tym, ile mu wolno, jest kuriozalny komentarz w stołecznym "Berliner Zeitung"
(z 1 kwietnia), którego autor z niebywałą gwałtownością krytykuje propozycję polskiego rządu. "Ludobójstwo nie było wynalazkiem nazistów i nie skończyło się wraz z ich końcem" - pisze Arno Widmann, po czym uderza w jeszcze wyższy, trudny już do zniesienia ton: "Auschwitz stało się słowem-kluczem, przy pomocy którego mówimy o najgorszych zbrodniach. Zmiana nazwy to próba zredukowania Auschwitz jedynie do niemieckiego wydarzenia z lat 1940-1945. Tak nie wolno". Bardzo przepraszamy, ale czego nie wolno? Przypominać, że Auschwitz założyło państwo niemieckie? Czyżby największa zbrodnia w historii ludzkości nie była "niemieckim wydarzeniem"?
Nie byłoby się czym zajmować, gdyby te absurdy opublikowała gazeta skrajnie prawicowa, a Widmann był takim właśnie publicystą. Tymczasem to człowiek z "pokolenia '68", w przeszłości zaangażowany działacz lewicowy (współzałożyciel dziennika "taz", sztandaru tego pokolenia), obecnie szef działu opinii "Berliner Zeitung". Czy więc aż tak bardzo zmienił poglądy "na prawo"? To nie takie proste. Jest on raczej przykładem (nie jedynym) tej części niemieckiej lewicy odwołującej się do "roku '68", która od pewnego czasu "przezwycięża" nie tylko przeszłość Niemiec, ale także własne biografie, zabierając się przy tym za udzielanie lekcji innym narodom, jak powinny pamiętać.
Problem w tym, że takie interpretowanie narodowego socjalizmu, jak czynią to Widmann i inni podobni mu autorzy, prowadzić może do nowego historycznego rewizjonizmu, do relatywizowania niemieckiej winy niejako od innej strony, już nie skrajnie prawicowej. I w efekcie do - choćby i niechcianego - podważenia tego niemieckiego konsensu, jaki ukształtował się jeszcze w latach 80., podczas słynnego "sporu historyków" (Historikerstreit): konsensu o wyjątkowości zbrodni narodowosocjalistycznych.