Niech zmierzch pierzchnie

W naszej kulturze świat wywodzi się ze światła, więc zimą istnienie wydaje się nam osłabione. I wielu ludzi tak to właśnie czuje. Jesteśmy istotami światłolubnymi i wyobrażeniu światła towarzyszy radosna aura.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Gdy wstaje świt, światło uświetnia świat, jakby święciło się święto. Intryguje mnie zbieżność akustyczna tych wyrazów. W lingwistyce pozory nieraz mylą, ale zbieżność świata i światła wydaje się akurat dowiedziona. "Z pierwotnego znaczenia światło rozwinęło się wtórne świat - informuje "Słownik etymologiczny języka polskiego" - przypuszczalnie z wyrażeń typu ujrzeć światło dzienne »urodzić się, przyjść na świat«, wyjść na światło »stać się jawnym, znanym ludziom (światu)«". Jakby świat był zakrzepłym światłem lub tym, co światło rozpina na swoich promieniach. A świętość - dodajmy - jakby była świetnością świata, jego szczytem (tej ostatniej ludowej etymologii nie potwierdzi jednak, jak przypuszczam, żaden szanujący się historyk języka).

Zabawne, że języki zachodniej Europy w inną stronę prowadzą wyobraźnię, skoro jest "Welt" i "Wort", czy "monde" i "mot", a przede wszystkim "world" i "word". Zwłaszcza angielski zdaje się sugerować, że świat ze słowa się wywodzi, nie ze światła. Nie wyświetla się jak łuna, ale powstaje logiczny jak zdanie, zgodnie z wymogami składni. Zachodni racjonalizm i wschodni mistycyzm dzielą się już na poziomie słowników.

Jeśli w naszej kulturze świat wywodzi się ze światła (słowo ze słowa, a byt z blasku), to zimą istnienie ma prawo wydawać się nam osłabione. I wielu ludzi tak to właśnie czuje. Jesteśmy istotami światłolubnymi i wyobrażeniu światła towarzyszy radosna aura. Dlatego zwracają uwagę przypadki, gdy ta reguła zostaje naruszona. Jak np. w zakończeniu "Upiorów" Ibsena, gdzie dziwaczna prośba Oswalda "Matko, daj mi słońce" jest zwiastunem jego obłędu i sprowokuje za chwilę panią Alving do podania mu trucizny. Najbardziej oryginalnym horrorem w dotychczasowej historii filmu było "Lśnienie" Kubricka, w którym nie konwencjonalna ciemność, lecz jasne wnętrza oświetlonego i ośnieżonego hotelu budziły poczucie grozy. W "Madame Butterfly" w warszawskim Teatrze Wielkim, w reżyserii Mariusza Trelińskiego, chęci bohaterki, by popełnić samobójstwo, towarzyszy rozbłyśnięcie na scenie gigantycznego koła ze świetlówek. To bezlitosne, zimne światło prawdy o jej zdradzonej miłości. O tym, że nie ma dla niej innej drogi, tylko ta jedna: ku śmierci.

Ten ostatni pomysł ujawnia ambiwalencję naszego doświadczenia blasku. "Przyjemne jest światło i miło oczom widzieć słońce" - powiada Kohelet (11, 7). Ale gdy nie tyle my widzimy, ile jesteśmy widziani, nasz organizm odczuwa niebezpieczeństwo. W telewizji wielokrotnie przekonałem się, że szklane oczy kamer pospołu z silnymi reflektorami wpędzają niektórych ludzi w nieporównywalną z niczym tremę. Lampa, która oświetla tylko nas, pozostałych uczestników rozmowy pozostawiając w cieniu, kojarzy się jednoznacznie z przesłuchaniem. Skłania to, by podejrzewać, że tylko sztuczne światło niesie w sobie te złowrogie skojarzenia; sądzę jednak, że mechanizm lęku pochodzi z zamierzchłej przeszłości, gdy na odsłoniętej, osłonecznionej sawannie zewsząd groziło niebezpieczeństwo. Wiadomo zresztą, że wiele stworzeń, np. koty, nie lubi ludzkiego wzroku: w przyrodzie, jeśli ktoś (coś) się nam przygląda, najprawdopodobniej ma na nas apetyt... To nasza wspólna zwierzęca pamięć. A i słońce samo, bez żadnego udziału drapieżników, potrafi okazać się wrogiem.

Wiele lat temu, podczas wakacji na Krecie, pojechałem wynajętym samochodem obejrzeć pozostałości starożytnej Gortyny. Wyczytawszy w przewodniku, że poza ścisłym terenem muzeum warto zobaczyć ruiny rozsiane w promieniu wielu kilometrów (przed dwoma tysiącami lat była to olbrzymia metropolia), zostawiłem samochód w nieodległej wiosce, a sam ruszyłem spacerem przez gaje oliwne. Nie umiem wytłumaczyć swojego braku wyobraźni: po trzydziestu minutach słaniałem się na nogach, niewysokie oliwki nie dawały rzecz jasna żadnego cienia, a ja miałem okazję lepiej niż kiedykolwiek zrozumieć Philippe’a Mersaulta z "Obcego" Camusa. Kiedy wreszcie stanąłem u bramy muzeum, pilnująca jej kobieta wychynęła spod swojego parasola, bez słowa odkręciła hydrant i zlała mnie zimną wodą od stóp do głów. Prawdopodobnie ocaliła mnie przed wizytą w szpitalu... Już chwilę później znów z przyjemnością patrzyłem na osłoneczniony krajobraz - siedząc w cieniu prezbiterium zrujnowanej bazyliki. Rozumiałem, że słońce jest jak bóstwo: misterium fascinans i tremendum zarazem.

Dlatego właśnie nie umiałem nigdy z przekonaniem omawiać ze swoimi uczniami w liceum opowieści o szklanych domach z "Przedwiośnia" Żeromskiego. Co prawda Seweryn Baryka w rozmowie z Cezarym kładł nacisk na higienę, nie na przejrzystość szklanych domów, ale podchwycił ironiczne określenie syna: "jakieś gablotki, do licha, nie ludzkie mieszkania!", mówiąc: "Istne gablotki". Jesteśmy zatem nieopodal zdania André Bretona, że "chciałby żyć w szklanym domu, w którym nic nie jest tajemnicą i do którego każdy może zajrzeć" - jak o tym opowiada w "Nieznośnej lekkości bytu" Milan Kundera, w "Sztuce powieści" dopowiadając ze zgrozą: "Szklany dom: odwieczna utopia i zarazem jedna z najstraszniejszych postaci życia współczesnego". Wystawieni na pokaz czekalibyśmy na noc jak na zbawienie, by zniknąć choć na kilka godzin. Choć zdumiewająca kariera post-Orwellowskiego "Wielkiego Brata", w którego domu zamykali się na ochotnika uczestnicy reality-show, wskazuje, jak wiele potrafi człowiek rzucić na szalę, by choć na krótko zyskać wrażenie, że jego istnienie jest warte uwagi.

Marzenie o podglądaniu bliźnich jest zbyt powszechne, by nie natykać się na nie w najbardziej zaskakujących miejscach. Agacie Tuszyńskiej, autorce szlachetnie odległej od tandety "Big Brothera", wyrywa się w "Rodzinnej historii lęku" takie oto wyznanie o marzeniach z dzieciństwa: "Chciałam ciągle tego samego - być niewidzialna i zobaczyć, jak to jest naprawdę. Sięgnąć pod podszewkę świata. Wejść do domów, do sypialni, podsłuchać najbardziej skrytą rozmowę". To ekscytacja z czasów, gdy wierzyliśmy jeszcze w czapki niewidki, a chłopcy zaczytywali się "Niewidzialnym człowiekiem" Herberta George’a

Wellsa. Dopiero z czasem odkrywało się na lekcjach fizyki zależność, w której trudno nie dopatrywać się symbolu. Oto człowiek, który byłby naprawdę niewidzialny, nic by nie widział. Promienie świetlne musiałyby wówczas przelatywać przez jego ciało na wskroś. Tymczasem warunkiem widzenia jest zatrzymanie się promienia światła w camera obscura oka. Warunkiem widzenia światła jest wewnętrzna ciemność.

To właśnie wewnętrzną ciemność ośmiela niedostatek zewnętrznego światła i z nią to wielu ludzi (s)potyka się co roku zimą. To właśnie przeciwko niej, jak sobie wyobrażam, ludzie modlili się do słońca, a potem przenieśli elementy kultów solarnych do chrześcijaństwa. Liturgia Narodzenia Pańskiego nadchodzi kilkadziesiąt godzin po najdłuższej nocy roku. Na Górze Tabor objawia się Światłość Prawdziwa. Jak nie być rozsadnikiem mroku, lecz pochwycić okruch światła - oto pytania eschatologiczne i fizjologiczne zarazem. Jednoczy te perspektywy prawosławna opowieść, którą znalazłem kiedyś u Jerzego Klingera. Jest jak pytanie, które pośrodku życia, pośrodku zimy, przywraca rzeczom proporcje:

"Abba Lot przyszedł kiedyś do Abby Józefa i powiedział mu: Ojcze, w miarę moich sił spełniam moją regułę i zachowuję mój skromny post, oddaję się kontemplacji, strzegę milczenia i staram się oczyszczać me myśli. Co trzeba, bym jeszcze czynił? Starzec podniósł się i wyciągnął ręce ku niebu. I jego ręce stały się jak gdyby dwiema zapalonymi świecami. I powiedział do Abby Lota: Jeżeli chcesz być doskonały, cały stań się ogniem".

W zachodnioeuropejskim dyskursie znajduję daleką analogię dla tej opowieści. Oto Yves Bonnefoy tak określa niepokojąco świetliste obrazy Edvarda Hoppera: "Fotosynteza bytu", a Marek Bieńczyk w "Przezroczystości" rozwija jego słowa w następujące wskazanie: "Połknąć światło i z samego rana wstać z łóżka [długie wylegiwanie się jest częstym symptomem depresji, poddania się wewnętrznym mrokom - dop. JS], wyjść na ulicę, oprzeć się o mury i patrzeć, patrzeć".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2008