Nie jestem bin Ladenem

Ashin Wirathu, buddyjski przywódca polityczny: Czytałem sporo o Polsce i roli duchowieństwa w trakcie walki z dyktaturą. W Birmie robimy to samo.

26.05.2014

Czyta się kilka minut

Demonstracja przeciwko magazynowi „Time”, który w 2013 r. umieścił na swojej okładce portret Ashina Wirathu z podpisem „Twarz buddyjskiego terroru”, Rangun, czerwiec 2013 r. / Fot. Soe Zeya Tun / REUTERS / FORUM
Demonstracja przeciwko magazynowi „Time”, który w 2013 r. umieścił na swojej okładce portret Ashina Wirathu z podpisem „Twarz buddyjskiego terroru”, Rangun, czerwiec 2013 r. / Fot. Soe Zeya Tun / REUTERS / FORUM

ANDRZEJ MUSZYŃSKI: Magazyn „Time” twierdzi, że nazywa się Pan buddyjskim bin Ladenem.

ASHIN WIRATHU: To przykład wzorowej i niewiarygodnej manipulacji. Tak, to prawda – porównałem się kiedyś publicznie do bin Ladena. Bin Laden stał się symbolem terroryzmu, grupy ekstremistycznej, a za takiego mnie uważają zachodnie media. W tym sensie jestem dla nich kolejnym bin Ladenem, celem ataków. Zrobili sobie ze mnie kolejnego bin Ladena. Czy rozumie pan tę subtelną różnicę w interpretacji? „Jestem jak bin Laden” można zinterpretować tak, jak się chce. Pisali: „Ukryta natura buddyzmu”, „teraz poznaliśmy prawdę o buddyzmie”, „buddyzm nie jest religią pokoju i szacunku, jak powszechnie się uważa”. To bardzo szkodzi i budzi agresję. Jest nieprawdą.

Jak i kiedy został Pan mnichem buddyjskim?

Urodziłem się i wychowałem w małej miejscowości w centrum kraju, w Kyaukse.

Tam, skąd pochodzi generał Than Shwe, były dyktator birmańskiej junty...

Zgadza się. Zacząłem szkołę w 1968 r. Do klasztoru wstąpiłem dopiero w 1985 r. Po skończeniu czwartej klasy zdecydowałem się pójść do klasztoru, więc miałem dziesięć lat. Potem wracałem jednak do domu. W Birmie to norma i tradycja, że mali chłopcy wstępują do klasztoru na kilka dni, mając mniej więcej dziewięć lat. Rodzice strzygą im głowę, w monastyrze odbywa się cała ceremonia. Kiedy skończyłem szesnaście lat, zdecydowałem się wstąpić na stałe.

Jak Pan wspomina dzieciństwo?

To długa historia...

Proszę.

Wie pan, ja po prostu nie chcę rozmawiać o swoim dzieciństwie. Kiedyś raz opowiedziałem o tym tej dziennikarce z „Time’a”, Hannah Beech. Potem przeczytałem ten fatalny artykuł, który wyrządził sporo krzywd. W Birmie zakazano jego dystrybucji. Ta okładka obraziła wszystkich Birmańczyków. Autorka wszystko zmyśliła, przeinaczyła moje słowa. Napisałem do niej list otwarty, który można znaleźć w internecie. Powiedziałem jej: „Teraz jest czas na pokój”. Według niej rzekomo powiedziałem „Pora powstać, by w ludziach zagotowała się krew”.

Mój ojciec zmarł wcześnie, miałem dwadzieścia lat, matka ciągle żyje w Kyaukse. Ojciec pochodził z Dolnej Birmy. Pracował całe życie jako zawodowy traktorzysta. Rodzice pracowali też na roli. Na początku bali się tego, bym poszedł na stałe do klasztoru. Życie mnicha wymaga wielkich wyrzeczeń. Pozwolili mi na to dopiero po ukończeniu ósmej klasy. W „Time’ie” napisali, że poszedłem do klasztoru, bo moi rodzice byli tak biedni, że nie byli w stanie mnie utrzymać. Nieprawda, nigdy tego nie powiedziałem. To była moja suwerenna decyzja.

Kolegował się Pan z muzułmanami?

Zanim panu odpowiem, chcę wiedzieć, czy chce pan znać prawdę? Czy po prostu przeczytał pan o mnie bzdury w gazetach i szuka potwierdzenia ich tez?

Tylko prawdę.

Miałem dwóch albo trzech znajomych muzułmanów. Rzecz jednak w tym, że wtedy muzułmanie nie byli tak silną politycznie wspólnotą jak dziś.

Ma Pan z nimi jakieś kontakty?

Straciłem je. Kilka lat temu jeszcze ich spotykałem, jednak było to zanim zacząłem swoją działalność w ruchu 969. Od tamtej pory nie utrzymujemy kontaktów.

Czym jest ruch 969?

969 to symbol Trzech Klejnotów Buddy. Pierwsza dziewiątka symbolizuje dziewięć atrybutów Buddy, szóstka sześć atrybutów dhammy, czyli nauk buddyjskich, a ostatnia dziewiątka dziewięć atrybutów buddyjskiej wspólnoty zakonnej, czyli Sanghi. To ruch, który ma solidaryzować birmańskich buddystów, walczyć o ich godność i pokój w kraju.

Uważa się Was jednak za nacjonalistów, faszystów, organizację antymuzułmańską. Nie boi się Pan, że 969 niszczy wizerunek Birmy i buddystów?

To nie moja wina. Media niszczą wizerunek buddystów, wykorzystując do tego symbol naszego ruchu, którego nie rozumieją. Przede wszystkim traktują nas i mnie w szczególności jako prowokatora rozruchów religijnych. Tymczasem my cierpliwie znosiliśmy wszystkie krzywdy i obelgi ze strony muzułmanów. Wytrzyma pan 99 prowokacji, ale za setnym razem coś pęknie. Tymczasem w oczach świata to my sprowokowaliśmy. To hańbiące oskarżenie.

Kto jest autorem strony 969movement.org? Wygląda na bardzo profesjonalną, w przeciwieństwie do większości birmańskich witryn. Jest tam napisane, że macie nawet swoją filię w Polsce...

Nasz ruch użyczył autorom jedynie logotypu. To młodzi ludzie z Rangunu, pasjonaci. Więcej nic na ten temat nie wiem.

Ma Pan wielu wyznawców. Nazwa 969 jest odpowiedzią na zwyczaj muzułmanów w Birmie, którzy oznaczają swoje biznesy, przede wszystkim restauracje halal, numerem 786?

Nie, 969 zawsze było buddyjskim symbolem. A muzułmanie zaczęli używać numeru 786 w 1938 r., przed wojną. Wtedy zaczęto dystrybuować książkę napisaną przez wpływowego muzułmańskiego duchownego, który pochodził z małej wioski w pobliżu mojej rodzinnej miejscowości. Jeśli doda pan wszystkie cyfry, otrzyma pan liczbę 21. Właśnie w XXI w., pisze autor tej broszury, muzułmanie będą już kontrolować całą Birmę. Opisuje prostą taktykę na zdominowanie buddystów: mieszanie krwi. Muzułmańskie prawo religijne nakazuje, by kobieta, która wychodzi za muzułmanina, przyjęła jego religię. Konsekwentnie realizują swoją strategię. Opanowali dzięki niej rdzennie buddyjskie kraje – Afganistan, Pakistan, Iran, Bangladesz, Malediwy. W 1193 r. zrównali z ziemią 700-letni uniwersytet buddyjski w indyjskim Nalanda. Spalili 9 milionów buddyjskich manuskryptów, skarbnicę wiedzy. Mnisi płonęli żywcem. W ten sposób krzewili swoją wiarę na całym świecie. Talibowie zburzyli posągi Buddy w Afganistanie. Teraz prowadzą dżihad na południu Tajlandii. W ciągu ostatniej dekady zabili już pięć tysięcy tajskich buddystów.

Ta muzułmańska książka wywołała konflikt, była prawdziwym zapalnikiem. Większość muzułmanów od razu zaczęła używać numeru 786, oznaczać nim muzułmańskie interesy. Gdy zapyta pan muzułmanów, dlaczego używają tego numeru, otrzyma pan różne odpowiedzi. Na przykład niektórzy mówią, że to odpowiednik frazy „W imię Boga”, bo w języku arabskim istnieje system przypisujący danej literze określoną cyfrę. Prawda jest jednak inna.

Skąd ta silna pozycja Sanghi – wspólnoty buddyjskiej w Birmie? Macie władzę polityczną, wpływacie na ludzi. W Tajlandii rząd zawsze trzymał mnichów w ryzach. W Birmie mnisi potrafią wywołać rewolucję, jak w 2007 r. Walczyliście na ulicach...

To nie do końca prawda. Władza poluzowała kontrolę dopiero w 2010 r., po wyborach. Wcześniej trzymała Sanghę w szachu. Nie było mowy o żadnych ustępstwach z ich strony. Nadal nie możemy mówić, że Sangha jest w Birmie w pełni wolną i niezależną od władzy organizacją.

Mnisi cieszą się jednak wyjątkowym statusem w Birmie. Gdy wyszliście na ulice w 2007 r., w proteście odwróciliście misy jałmużne. Czy nie kusi, by wykorzystywać tę pozycję do budowy swojej pozycji politycznej? Buddyzm to sztuka władzy nad własnym umysłem. Gdy się ją opanuje, nie korci, żeby wpływać na zachowania innych?

Większość mnichów żyje, przekazując innym wiedzę o życiu i nauce Buddy. Czyni się to z pokolenia na pokolenie. Nikt nie zakłada też wpływu na zachowania innych, bo buddyzm nikogo do niczego nie zmusza, ani nie egzekwuje swoich nakazów i zaleceń. Wszystko zależy od twojej woli.

Ale przecież Pan teraz robi politykę. Jeździ Pan na wiece i mówi: „Muzułmanie zagrażają Birmie. W Birmie jest miejsce tylko dla buddystów”. Czy to nie jest nadużyciem? Ludzie są wpatrzeni w Pana jak w obrazek, jest Pan charyzmatycznym mnichem.

Zgodzę się z jednym. Politycy są zazdrośni o moją pozycję i popularność w społeczeństwie. Politycy boją się, że nie tylko zyskam większą popularność od nich, ale że zmonopolizuję władzę w kraju. Słyszał pan, że nasz ruch został ostatnio przez władzę zdelegalizowany. Czytałem sporo o Polsce i roli duchowieństwa w trakcie walki z dyktaturą. Jak pan widzi, dzieje się tak na całym świecie, również tu, w Birmie.

W Birmie giną ludzie, płoną wsie i miasteczka. Muzułmanie zabijają buddystów, buddyści muzułmanów. Nie sądzi Pan, że ma Pan siłę, by powiedzieć „stop”? Oni Pana słuchają.

Jestem w stanie to zrobić, ale tylko w rejonie mojego klasztoru, w moim rodzinnym regionie, i wiele razy to czyniłem. W tym regionie mam najwięcej słuchaczy i uczniów, którzy często zapraszali mnie do roli mediatora, doradcy, i nigdy nie odmówiłem. Nie mam aż takiego zasięgu, by powstrzymać rozlew krwi w stanie Arakan, choć nawołuję do tego w trakcie moich wykładów. W Mandalaj, gdzie teraz przebywam, notuje się coraz więcej gwałtów na wyznających buddyzm kobietach. W większości sprawcami są muzułmanie. W tak dużym mieście ci przestępcy są najczęściej doprowadzani przed oblicze sądu i ukarani. Na prowincji, w małych wsiach, nie ma żadnej ochrony prawnej i sądownictwa. Ludzie są bezbronni, bronią się więc sami. Rozruchy w Taungoo skończyły się już po jednym dniu dzięki mojej interwencji. Gdyby nie to, trwałyby pewnie kilka dni, zginęłoby wiele ludzi.

Jak można powstrzymać zagrożenie muzułmańskie, jeśli wyrzeka się przemocy?

Wybieram się w podróż po kraju, by nauczać o prawdziwym celu ruchu 969 – walce o pokój w kraju. To moje wielkie pragnienie i cel założenia ruchu.

Naprawdę wierzy Pan, że powstrzyma tę rzekomą muzułmańską ekspansję buddyjskimi kazaniami?

Niedawno odwiedziłem byłą stolicę – Rangun, gdzie rozmawiałem z liderami miejscowych społeczności muzułmańskich. Przyszli ci, którym naprawdę leży na sercu pokój w naszym kraju. Rozmawiam ze wszystkimi. Proszę zobaczyć, w jakiej harmonii żyją w Birmie buddyści z chrześcijanami, których jest również dużo. Nigdy nie było żadnych sporów.

No więc Pan rozmawia, a oni żenią się z buddyjskimi kobietami i rosną w siłę. Rodzą się kolejni muzułmanie w miejsce buddystów.

Na to nie ma zgody. Kobieta musi mieć prawo wyboru własnej religii. Tylko to sprawa zmiany prawa w parlamencie. To prawo musi zostać zmienione przez deputowanych, ponieważ dotychczasowe nie chroni wystarczająco buddyjskich kobiet. Ewentualną zgodę na przejście na islam powinna wyrazić lokalna władza. Walczę o to i staram się przekonać do tego polityków.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2014