Nie dajmy się zwariować

Liga Polskich Rodzin skierowała do Sejmu projekt uchwały o wstrzymaniu prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych do końca kadencji obecnego Sejmu i rządu Marka Belki. Projekt jest kuriozalny zarówno ze względów ekonomicznych, jak i prawnych.

13.02.2005

Czyta się kilka minut

Pomysł LPR - skierowany do laski marszałkowskiej 1 lutego - naraża gospodarkę na niewykonanie ustawy budżetowej i konieczność zredukowania wydatków (budżet w tym roku ma uzyskać przychody z tego tytułu w wysokości 4,4 mld zł, a dodatkowo 1,3 mld zł ma zasilić kasę Ministerstwa Skarbu), czyli łamie prawo, które przed chwilą Sejm ustanowił. Łamie zasadę podziału władz. Tworzy fikcję, gdyż uchwała nie jest źródłem prawa i nikogo do niczego nie zobowiązuje. Dodatkowo nasila także histerię antyprywatyzacyjną, której konsekwencje dla gospodarki mogą być katastrofalne. Jest oczywiste, że politycy LPR mają tego pełną świadomość i dlatego publicznie trzeba ich oskarżać o cyniczne, populistyczne działania, zmierzające do osłabienia polskiej gospodarki. Jeżeli ktoś jest zwolennikiem spiskowych teorii dziejów, może sobie odpowiedzieć na słynne pytania: “kto za tym stoi?" i “w czyim interesie?". Niezbyt lubię takie pytania, które są intelektualnym równaniem do LPR, ale z kronikarskiego obowiązku odpowiadam na nie tak - gdybym nazywał się Władimir Władimirowicz Putin, zapłaciłbym każde pieniądze za publiczne głoszenie takich pomysłów.

Odwoływanie zaćmienia księżyca

Prawny cynizm propozycji LPR polega na tym, że doskonale wie ona, iż uchwała sejmowa nie jest źródłem prawa powszechnego, ale: albo regulatorem wewnętrznych działań Sejmu (znaczący odsetek dotychczasowych uchwał dotyczył zgody na pociągniecie do odpowiedzialności prawnej Andrzeja Leppera), albo służy składaniu deklaracji politycznych dotyczących imponderabiliów (np. wyrażeniu radości z powrotu przed 85 laty Polski nad Bałtyk). Podejmowanie uchwały w kwestii, co rząd ma robić lub czego nie robić, przypomina zatem rozporządzenie sekretarza powiatowego PZPR w Wąchocku, który “odwołał na terenie sobie podległym zaćmienie księżyca". I trudno wyobrazić sobie, aby Roman Giertych, który znacznie przewyższa owego sekretarza wzrostem oraz ukończył studia prawnicze, o tym nie wiedział. Dlaczego zatem czyni, co czyni? Najwidoczniej uważa, że pozyskanie jeszcze paru głosów spośród ludzi przekonanych o tym, że Polska jest biedniejsza niż Kanada czy Szwajcaria z powodu “rozgrabienia majątku narodowego", opłaca mu się bardziej niż kolejna kompromitacja w oczach masońsko--żydowsko-liberalnej inteligencji. Ktoś, kto zajmuje się polityką, powinien jednak przeczytać przynajmniej najprostszy podręcznik do ekonomii i zajrzeć czasem do Rocznika Statystycznego. Mam nadzieję, że politycy LPR też czasem to czynią. Jeśli tak, to powinni pamiętać o tym, że w 1989 r. w gospodarce polskiej, która znalazła się w stanie całkowitego rozkładu, funkcjonowały wyłącznie niemal firmy państwowe. Poza rolnictwem było ich 5,5 tysiąca, z czego 90 proc. przynosiło deficyt. Dzisiaj pozostało ich jeszcze 1736, z pozostałych około tysiąca uległo likwidacji (najczęściej z majątku likwidowanego przedsiębiorstwa państwowego powstawało kilka firm prywatnych), a 1959 (dane z końca 2003 r.) sprywatyzowano. W większości zresztą (1268 firm), najbardziej socjalistyczną i “prospołeczną" metodą prywatyzacji pracowniczej. Nie bez - jak sądzą wszyscy ekonomiści - związku z tym procesem Polska w latach 1993-2004 była najszybciej rozwijającym się krajem z wszystkich byłych demoludów i najszybciej - obok Irlandii - zwiększającym produkcję krajem Europy. Można oczywiście dyskutować, czy podział “owoców wzrostu" był sprawiedliwy. Nawet jednak ci, którzy skarżą się na wzrost nierówności, nie mogą zakwestionować faktu, że liczba rodzin posiadających samochód - a przypomnijmy, że był to peerelowski symbol bogactwa - zwiększyła się trzykrotnie. I, jak widać na ulicach, samochody, które kupiliśmy, to nie syrenki i trabanty. Dodać także warto, że rentowność firm publicznych wynosiła w 2003 roku 1,5 proc., a prywatnych 3,2 proc. (w tym sprywatyzowanych 5,8 proc.)

Casus PZU

Do ataku na prywatyzację LPR wykorzystuje moment, w którym powszechnie krytykowana jest kwestia przekształceń własnościowych w PZU. To, że przy okazji tej prywatyzacji politycy kilku partii próbowali rozegrać swoje niezbyt czyste interesy, jest oczywiste. Nie zmienia to jednak prawdy, że i w tym przypadku LPR - delikatnie mówiąc - łże jak pies. Łgarstwo polega na kolportowaniu informacji, że PZU, którego wartość wynosi 32,5 mld zł, sprzedano za 3 mld zł. Na łgarstwo składa się cały szereg kłamstw. Po pierwsze, przedstawioną ocenę - z bólem - można odnieść do całej grupy kapitałowej, a prywatyzacją objęto tylko jej część. Po drugie, trzydziestomiliardowa wycena wynika z tzw. dyskontowania obecnego zysku wynoszącego 2 mld zł. (Metoda ta polega na wyliczeniu kwoty, która zdeponowana w banku dałaby taki sam zysk. I rzeczywiście, 30 mld zł zainwestowane na około 7 proc. daje 2 mld zł zysku). Tyle tylko, że w momencie decyzji o prywatyzacji PZU przynosił straty (w 1997 r. - 390 mln zł), czyli - licząc wedle przedstawionej metody - miał wartość ujemną. De facto był wtedy bankrutem (w związku z brakiem wystarczających kapitałów, zgodnie z prawem nadzór ubezpieczeniowy powinien wprowadzić w PZU zarząd komisaryczny i rozpocząć postępowanie upadłościowe). I to, że dzisiaj jest tak rentowny, chyba jednak pozostaje w jakimś związku z przeprowadzoną prywatyzacją. Po czwarte, sprzedano nie grupę kapitałową PZU, a tylko 30 proc. akcji PZU SA (w cenie 116,5 zł za akcję, czyli w sumie za 3,02 mld zł). Po piąte, sprzedano je na otwartym przetargu, oferującemu najwięcej (druga co do wartości oferta - francuskiej Axy - była o 5 zł za akcję tańsza, czyli przyniosłaby 130 mln zł mniej).

Inna droga?

Formalnie więc z prywatyzacją PZU wszystko było w porządku, co nie oznacza oczywiście, że zachowanie polskich władz należy uznać za wzorowe. Przeciwnie, trudno zakwestionować opinię Jana Rokity, że owe negocjacje bardziej przypominały spotkanie mafijnych bonzów niż pertraktacje przedstawicieli narodu z poważnymi inwestorami. Wyciąganie z tego stwierdzenia wniosku, że prywatyzacji trzeba zaniechać, przypomina jednak postulat likwidacji komunikacji miejskiej ze względu na to, że co któryś pasażer jeździ na gapę. Pojawia się zresztą pytanie, czy była inna droga postępowania niż szybka prywatyzacja? Teoretycznie - tak. Można byłoby podjąć działania zmierzające do restrukturyzacji firmy i jej dokapitalizowania (z czego? - z deficytowego budżetu?), aby dopiero po osiągnięciu zysku sprzedać za większe pieniądze. Tyle tylko, że w latach 1990-1997 starano się tak właśnie postępować. I jakoś nie wychodziło.

Dlaczego nie wychodziło? Z tych samych powodów, dla których tak znakomite wyniki dają PKP jako firma państwowa. Kolejne ekipy polityczne traktują bowiem takie przedsiębiorstwa jako swój łup polityczny i ukryte źródło dochodów zasilających fundusz partyjny. A kolejni “menedżerowie" traktują je jako krótkookresowe źródło swoich bardzo wysokich dochodów, zupełnie niezależnych od rentowności. I tak - dokładnie tak samo jak za PRL - ta maszyna się kręci. Rozumiem, że LPR marzy o dwóch rzeczach. Primo, żeby przejąć władzę (Zygmunt Wrzodak na ministra gospodarki!). Secundo, żeby takich państwowych “konfitur" pozostało jak najwięcej, bo dopiero wtedy można będzie rządzić i dzielić.

Prywatyzacja, ale...

Większość społeczeństwa zdaje sobie sprawę, że prywatyzacja jest niezbędna. Domaga się jednak, aby była prowadzona uczciwie.

I ma rację. Tyle tylko, że uczciwości nie da się ani zadekretować ustawami, ani wymusić powoływaniem kolejnej tajnej policji prywatyzacyjnej. Przeciwnie, mnożenie przeszkód biurokratycznych i nadzoru administracyjnego tylko korupcyjność powiększy. Jedyny sposób na większą uczciwość to maksymalna kontrola rynkowa. A to oznacza, że każdy proces prywatyzacyjny trzeba prowadzić jawnie poprzez otwarte procedury “przetargowe" i najlepiej łącząc sprzedaż dużych pakietów tzw. inwestorowi strategicznemu z ofertą publiczną na giełdzie.

Przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie można mieć do ministra Jacka Sochy, trzeba stwierdzić, że - w odróżnieniu od swoich eseldowskich poprzedników - nie udaje, a rzeczywiście prywatyzuje oraz stara się to robić w zbliżony do opisanego sposób. Dlatego - nie dajmy się zwariować, i nie karzmy jego, i całej polskiej gospodarki, za grzechy poprzedników.

Postulat, by nie dać się zwariować, dla części polityków jest jednak zbyt wysokim stawianiem poprzeczki. I trudno od LPR wymagać, aby taką wysokość pokonała.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2005