Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Prawie 50 zabitych, kilkuset rannych, spalone domy, sklepy, meczety – to rachunek najgroźniejszych od lat religijnych pogromów, do jakich doszło w stolicy Indii.
Większość ofiar to muzułmanie, którzy w Indiach, rządzonych od sześciu lat przez hinduskiego nacjonalistę Narendrę Modiego, czują się już nie tyle obywatelami gorszej kategorii, co niemile widzianymi krewnymi (w 2002 r., gdy był premierem stanu Gudżarat, w rozruchach zginęło tam ponad tysiąc muzułmanów, a Modiego oskarżano, że nie kiwnął palcem, by przerwać pogromy). Jesienią, po zniesieniu autonomii Kaszmiru (jedynego stanu, w którym muzułmanie stanowią większość), podczas sporządzania rejestru obywateli we wschodnim Assamie urzędnicy Modiego wykreślili z niego prawie 2 mln muzułmanów, którzy nie potrafili udokumentować, że żyją w Indiach legalnie. W grudniu 2019 r. parlament przyjął prawo ułatwiające nadawanie obywatelstwa uchodźcom wyznania hinduskiego, sikhijskiego czy buddyjskiego. Muzułmanie i przeciwnicy Modiego, zarzucający mu, że zamierza przerobić świeckie Indie na państwo religijne, hinduskie, wszczęli protesty. W lutym partia Modiego przegrała wybory w stołecznym stanie Delhi, a za winnych porażki uznała muzułmanów. „Jeśli policja nie zrobi z nimi porządku, zrobimy to sami” – zapowiedział jeden z towarzyszy Modiego, a hinduscy bojówkarze uznali to za wezwanie do pogromów.
Pogromy w Delhi zbiegły się z wizytą w Indiach amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa, widzącego w Modim bratnią duszę. Zapytany przez dziennikarzy o pogromy odparł, że jest to sprawa Indii i że nie zamierza się wtrącać. ©℗
Czytaj także: Wygrana Zwykłych Ludzi - Wojciech Jagielski o krajobrazie politycznym Indii w cyklu "Strona świata"