My, chłopaki z ulicy

Do Hiszpanii przybyli nielegalnie z Senegalu. Najpierw sprzedawali pokątnie podróbki, uciekali przed policją. A potem wykreowali nową miejską modę.
z Barcelony

18.03.2019

Czyta się kilka minut

Mouhamet z koszulką marki Top Manta, Barcelona, luty 2019 r. / PAULINA MAŚLONA
Mouhamet z koszulką marki Top Manta, Barcelona, luty 2019 r. / PAULINA MAŚLONA

Siedzą przy dużym kwadratowym stole. Każdy nachyla się nad kartką, szkicuje, skreśla. Tego popołudnia narysują: mężczyznę z workiem na plecach; twarz, po której płynie łza; dom; rozłożony na ziemi koc. Wszystko z logo: Top Manta.

Kim są? Handlarzami z ulic Barcelony. Imigrantami. Sprzedawcami w biegu. Od niedawna także aktywistami, a od teraz – projektantami mody. Narysowane wzory odbiją na koszulkach. Na dwóch ostatnich także z napisem: „Legalne ubrania, nielegalni ludzie”.

KOSZULKA 1. Dom

Daouda dom widział ostatni raz 13 lat temu. Mały, nic specjalnego. Jako dziecko wolał oglądać domy z książki do francuskiego, bo miały pokoje wypełnione zabawkami i okna, przez które widać było park. Mógł się założyć, że po takim parku nieźle się śmiga na rowerze.

Na ludzi, którzy przez okna aut wyciągali do niego ręce z cukierkami, mówił: białe anioły. Chcieli w Senegalu budować szkoły, rozdawać leki, ratować małych Afrykanów. Wtedy pomyślał, po raz pierwszy: „A może ich wyręczyć i samemu siebie uratować?”. Gdy kilkanaście lat później podjął decyzję, nikt się z nim nie kłócił. Wiedział, czego chce.

Lamine wyszedł z domu, gdy nie był jeszcze pełnoletni. Chciał ukradkiem, w tajemnicy przed wszystkimi. Ale ojciec przyłapał go, jak się pakował. Skłamał, że chce odwiedzić dziadka. Policzył, ile może zabrać w podróż, i poprosił, by do dziadka dzwonić nie wcześniej niż za 10 dni.

Znajomi ostrzegali: „Nie przyjeżdżaj, tu nie jest dobrze”. Ale on nie wierzył. A nawet jeśli, to co, on sobie nie poradzi? Zdecydował, że na własne oczy zobaczy, gdzie Messi strzela gole.

Mouhamet swój dom czasem odwiedza. Szczególnie gdy tęskni za jedzeniem matki. I tym, że na ulicy może spotkać kumpla, z którym grał w nogę. Bez esemesów, bez umawiania się.

Gdy wybierał się w podróż, jako jedyny z tej trójki miał wizę i bilet na samolot.

KOSZULKA 2. Koc

Daouda zrezygnował po paru miesiącach. Irytował się, gdy odbierali mu towar, za który wcześniej zapłacił. Chciał przekrzyczeć policjantów, ale oni pamiętają twarze, łatwo o kłopoty. Znów wyszły z niego ten upór i nerwy. W końcu znalazł fuchę poza Barceloną. Też nie musiał mieć pozwolenia na pracę.

Mouhamet, ze studencką wizą, zapisał się na szkolenie z energii odnawialnej. Przyjęli go, ale nie dostał stypendium. A rodzinę trzeba przecież utrzymać. – Szukałem pracy, ale ludzie patrzyli na mnie i mówili: nie. Jak z dumą ich informowałem, że mówię po katalońsku, potrafili powiedzieć, że właśnie szukają kogoś, kto nie mówi – wspomina.

Sprzedawał z doskoku. Dwie, trzy godziny po szkole. Na ziemi rozkładał chustki, apaszki. Żadne znane marki. Wiedział, że jak go złapią z podróbką Louisa Vuittona, to się nie wypłaci. – To były zimowe miesiące. Prawie nikt nie kupował. Ale nie było też policji – mówi. Po pół roku dał za wygraną. Wkrótce trafiła mu się pierwsza prawdziwa umowa.

Lamine na ulicę wychodzi nadal. Wyjaśnia, jak stać się zawodowcem: – Jeśli sprzedajesz po raz pierwszy, musisz pamiętać, by ustawić się w środku i z obu stron mieć kumpli. Większa szansa, że w porę uciekniesz – tłumaczy z przejęciem, jakby opisywał zasady gry strategicznej.

Po chwili się śmieje: – Ze mnie się nabijają do dziś, bo nigdy nie wiedziałem, kiedy trzeba się zerwać. „Stary, ty zawsze biegłeś w złym momencie”, tak mi mówią... Kto? Goście, którzy mi pomogli. Teraz to moi przyjaciele.

Przyjaciele to Senegalczycy, jak Lamine, którzy tę samą drogę przebyli chwilę przed nim. Tu mówi się na nich: manteros. Manta to po hiszpańsku koc, kawałek materiału. Mantero to człowiek, który ten koc zwija w worek i zarzuca na plecy.

Oni, rodacy, od razu pozwolili mu się wprowadzić. Przez pół roku nie musiał przejmować się rachunkami i jedzeniem. Spytali tylko, co wybiera. Padło na okulary słoneczne. Wtedy miało to sens, w sezonie schodzą szybko, a do tego są lekkie. Lamine: – Byłem wtedy pequeñito, malutki! Z workiem sportowych butów daleko bym nie pobiegł.

Czas we wspólnym mieszkaniu reguluje praca. Wcześnie budzi się ten, kto akurat ma jechać „do Chińczyka”, tj. wypełnionego podróbkami magazynu na obrzeżach Barcelony. Opłacalne jest tylko kupowanie hurtem.

– Kiedy ten z towarem wróci, doczepiamy blaszki. W worku szukasz Coco Chanel, Marca Jacobsa, co tylko trzeba. Starczy trochę kleju i już – Lamine wzrusza ramionami. Tak zwykła torebka staje się ekskluzywna.

Po wyjściu z domu strategie są różne. Ci, którzy cenią spokój, wybiorą plażę, Barcelonetę, gdzie mogą cieszyć się słońcem, a policja raczej nie goni. Pozostali idą na Passeig de Gràcia. Odważni staną przed sklepami, gdzie ochroniarze pilnują ubrań wartych setki euro. W tych rejonach manteros się nie toleruje. Towar rozkładają więc na kocach, w rogach zakończonych sznurkami. Sznurki są ważne: pozwolą jednym ruchem wszystko zgarnąć i uciekać. Jeśli policjant dogoni, skonfiskuje towar i może dorzucić karę, czasem kilkaset euro.

– Jednym okiem wypatrujesz, czy wszystko okej, a jednocześnie pracujesz nad klientem – tłumaczy Lamine. – Możesz mu powiedzieć, że dziś jeszcze nic nie sprzedałeś, to zwykle działa. Ludziom się robi głupio. Współczują.

Najgorzej manteros wychodzą na miejscowych: ci zbijają cenę do minimum. Powtarzają, że są stąd i im „kitu się nie wciśnie”. Oni denerwują Lamine’a, ciężko na nich zarobić. Ale to im sprzedaje najczęściej. Dopiero w sezonie może liczyć na turystów i trzykrotność zwykłego zarobku. Lamine lubi zwłaszcza Brytyjczyków, podchodzą do człowieka z szacunkiem. Rzucą „How are you”, nie targują się. Arabowie, Azjaci: jeśli jeden kupi, za nim cała grupa. A Francuzi są przemądrzali: podejdzie taki i z wyrzutem powie, że to fałszywka. No nie gadaj, człowieku, oryginały miałbym sprzedawać na kocu?!

Dzień pracy czasem trwa 8 godzin, czasem 5 minut. Lamine: – Musisz być czujny. Jeśli uda ci się uciec, to nie dlatego, że jesteś najmądrzejszy. Po prostu masz szczęście.

KOSZULKA 3. Twarz

W życiu każdego mantero jest co najmniej jeden taki moment.

Raczej nie chodzi o chwilę, gdy dobija do brzegu. Wtedy jeszcze wygrywa entuzjazm. Dzwoni się do rodziny, by w słuchawkę wykrzyczeć: mówiłem, że się uda!

To może przyjść później, gdy zamiast od razu szukać pracy – jak miał to zaplanowane – na 60 dni trafia do ośrodka. Tu przekonuje się, że na każdy ból jest tylko jedna recepta. Migrena, wymioty, myśli samobójcze? Lekarz zawsze poda tę samą pigułkę. Później może się to nawet wydawać zabawne: jedna tabletka dla czarnych, na wszystko, zawsze skuteczna!

Czasem ten moment przychodzi, gdy dowiaduje się, że legalnie może pracować najszybciej za trzy lata. Tres años – usłyszy i będzie obracał te słowa w głowie przez kolejne miesiące. Bo trochę trudno uwierzyć.

Ta chwila może przyjść znienacka. Może wtedy, gdy po udanej ucieczce ze zgarniętym kocem wpada do wagonika metra? Przybija piątki kumplom, bo znów się udało. Dopiero gdy się rozejrzy, zobaczy, że ludzie się od niego odsuwają, a kobiety kurczowo ściskają torebki.

Albo kiedy na schodach słyszy kroki.


Czytaj także: Komunikacja miejska - Kalina Błażejowska o życiu w Barcelonie


W 2015 r. słyszy je Mor Sylla, gdy do jego mieszkania na obrzeżach Tarragony zmierza policja. Podobno szukają człowieka, który rozprowadza fałszywki. Chwilę później Mor, 50-latek i mantero, wypada z balkonu. Koledzy powiedzą: spokojny, nie wdawał się w konflikty, nie miał się czego bać. Brat doda: sam by nie skoczył. Media napiszą: „Po twarzy brata płyną łzy”.

W życiu każdego mantero jest co najmniej jeden moment, kiedy czuje, że już mu wystarczy tej całej Europy. Że nie chce mu się więcej szarpać.

Dla Mouhameta, Lamine’a i Daoudy śmierć Mora nie była takim momentem. Przeciwnie, to był dopiero początek.

KOSZULKA 4. Mężczyzna

– Zaczęliśmy działać nagle, chyba z gniewu i strachu – Mouhamet jest przejęty. – Zwykle, gdy goniła nas policja, każdy biegł w swoją stronę. Ale jak umiera kolega, to myślisz, że może warto razem.

Już wcześniej sobie pomagali. Czasem zrzucali się na mandat, czasem na transport ciała, by przyjaciel mógł wrócić do rodziny. Teraz chcą się lepiej zorganizować: ma być sprawniej i bardziej oficjalnie. Stworzą fundusz, z którego opłacą prawników i tłumaczy, może wtedy w sądzie przestaną być niewidzialni. Żeby zebrać pierwsze pieniądze, gotują na ulicznych imprezach. Jedzenie senegalskie, tylko składniki z hiszpańskich marketów. Plany? Ambitne: będą pomagać manteros w zdobyciu dokumentów, a później legalnej pracy.

Zakładają sindicato: związek zawodowy ulicznych handlarzy.

– Na początku czuć było opór – wspomina Daouda. – Nie mają papeles, dokumentów, a chcą jakiś związek? Europa nie lubi, jak wyskakujesz z formy, w którą cię włożyła.

Niektórzy szybko rezygnują, nie mogą połączyć pracy na ulicy z sindicato. Albo boją się narazić policji. Od powstania związku jeszcze częściej się ich zatrzymuje. Na komisariacie słyszą: „Dla własnego dobra, przestańcie tyle gadać”. A oni mówią jeszcze więcej. Proponują zmiany w kodeksie karnym, żeby za sprzedaż podróbek nie groziło więzienie.

– Wszyscy chcemy, by manteros zniknęli z ulic – przekonuje Mouhamet. Wie, że mieszkańcy Barcelony nie chcą w drodze do pracy przeciskać się przez tłum handlarzy, czyta komentarze w sieci. – Ale mówimy o chłopakach, którzy próbują coś sprzedać, by przeżyć. Nie oni jedyni sprzedają fałszywki. Robienie z nich przestępców nie rozwiąże problemu.

Gdy w marcu 2018 r. w trakcie policyjnego pościgu na zawał serca umiera Mame Mbaye, 35-letni mantero z Madrytu, członkowie sindicato organizują manifestację. Potem, aby podzielić się z ludźmi tym, o czym nikt nie chce pisać, sami organizują konferencje prasowe. Na spotkaniach z mieszkańcami przekonują, że nie są częścią mafii. I że nie mogą się doczekać, gdy będą mogli płacić podatki. Bo ulica to nie wybór, tylko sposób na przetrwanie stanu „pomiędzy”: kiedy już nikt nie chce ich deportować, ale jeszcze nie mogą legalnie pracować. Lata mijają, a „pomiędzy” trwa, jakby ktoś wcisnął pauzę.

Mouhamet: – Do związku może dołączyć każdy. Nieważne, sprzedajesz ręcznie robione bransoletki, lewe roleksy czy zaplatasz turystkom warkocze na plaży. Jeśli jesteś imigrantem bez pozwolenia na pobyt i pracę, związek się od ciebie nie odwróci.

Takie podejście wydaje się działać, członków jest już ponad dwustu. Wśród nich także Mouhamet i Daouda, którzy już nie handlują, ale czują się częścią społeczności. Decyzje podejmują wspólnie, na grupie na WhatsAppie. Przy takiej liczbie członków to czasem kilkadziesiąt wiadomości na minutę.

Rzeczników jest kilku, oni zwykle biorą na siebie rozmowy z mieszkańcami. Mou- hamet ogranicza się do radia. Ważne, by nie było widać twarzy, bo to go peszy. Dobrze czuje się za to po drugiej stronie kamery, w sindicato odpowiada za media społecznościowe. Na komórce nagrywa pracujących kolegów. – Hej, Lamine, powiedz coś! W tę stronę się obróć, nie bądź taki! – słychać jego głos na jednym z wrzuconych do sieci filmów.

Lamine uśmiecha się i patrzy w obiektyw. Publiki się nie boi, przeciwnie, o swoim życiu mógłby opowiadać bez końca. Co sobotę prowadzi warsztaty z dziećmi. To najlepsi rozmówcy, zawsze mają konkretne pytania: „Przypływacie łódkami, bo pewnie u was nie ma lotnisk?”; „Jeśli dziś nie zjadłam obiadu, to czy dzieci w Afryce przeze mnie bardziej głodują?”; „Kiedy ostatni raz widziałeś mamę?”.

Lamine ma poczucie humoru. Zanim odpowie na poważnie, najpierw zapewni, że jasne, w Afryce lotnisk nie ma i jak kogoś deportują, to pechowiec musi skakać z walizką prosto na dachy domów. Wtedy zapada cisza, dzieci patrzą oszołomione. Jakby na ich oczach zamienił się w superbohatera.

Za to Daouda chciałby, żeby po takich spotkaniach w dzieciach coś drgnęło. Może spytają wtedy tatę, dlaczego wiecznie trabaja como un negro, haruje jak czarny, a nie jest po prostu zapracowany. – Bo co z tego, że my im to powiemy? – pyta zrezygnowany. – To rodzice powinni z dziećmi pracować nad językiem.

A dorośli na niektóre słowa Daoudy dziwnie reagują. Czasem to będzie „kolonializm”, czasem „rasizm”. Bardzo się wtedy bronią, przekonują, że może kiedyś, ale nie teraz i nie oni. A przecież manteros wiedzą, że na ich widok przechodzi się na drugą stronę ulicy.

– Dzięki związkowi coś się jednak zmienia – przekonuje Mouhamet.

Nagle ludzie są ciekawi, co ma do powiedzenia mężczyzna z workiem na plecach.

KOSZULKA 5. Logo Top Manta

Gdzie jesteśmy? Gdzie chcielibyśmy być? Każdy rysunek to odpowiedź na jedno z pytań, które zadali sobie tamtego popołudnia. Nie wszystkie załapały się jednak do finałowej piątki.

– Powiedzieli mi, że mój to przesada, za brzydki – Lamine udaje urażonego.

– Projekty ocenialiśmy wspólnie – tłumaczy zakłopotany Mouhamet. Narysowany przez niego dom jest wśród wytypowanych. – Resztę wykorzystamy pewnie przy następnej kampanii.

Wzory odbili na T-shirtach, bluzach (dostępne kroje: z kapturem lub bez) i płóciennych torbach. Wszystko z certyfikatem fair trade. Zrezygnowali z chińskiej taniochy – przecież nie będą się upodabniać do zachodnich sieciówek, które robią kasę na najbiedniejszych.

Markę nazwali Top Manta. Na logo wybrali szaro-biały łuk na czarnym tle. Kształt spodobał im się od razu, bo wygląda jak koc, ale jednocześnie jak łódź i fala. Z tyłu, w okolicy karku, umieścili nadruk: „Życie manteros ma znaczenie”.

Własna linia ubrań ma być antidotum na te wszystkie Coco Chanel za 15 euro. Nie chcą się kojarzyć z podróbkami.

W klipie promocyjnym markę prezentuje Aziz. Z zawodu krawiec, a w przyszłości, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, projektant mody. Pozostali wpatrują się w kamerę, poważni i nieruchomi.

Aziz mówi: „Wielu myśli, że przybyliśmy tu bez niczego. Z pustymi rękami, z pustymi głowami. A prawda jest taka, że mamy w sobie bogactwo. Mamy to wszystko, czego nauczyli nas nasi ojcowie i nasi dziadkowie. I teraz my, chłopaki z ulicy, użyjemy mody, żeby wspomóc naszą walkę. Walkę, na której zyskamy wszyscy. Dołącz do nas, bądź TOP!”.

– Najpierw na festyn uliczny wzięliśmy 10 koszulek, więcej nie mieliśmy. Chcieliśmy pokazać ludziom, nad czym pracujemy – wspomina Lamine. – A oni z miejsca pytali: ile kosztują? Co robiliśmy nowe, zaraz się rozchodziły.

Później przyszedł czas na pierwszy pokaz mody. Na wybieg wyszli razem z przyjaciółmi. Uśmiechali się, pozowali do zdjęć, przybijali piątki publiczności. Wtedy też zaczęli zbiórkę pieniędzy w internecie. – Z każdej wpłaty część poszła na produkcję ubrań i pensje dla tych kilku osób, które są na stałe zatrudnione w sindicato – tłumaczy Mouhamet. – Reszta to nasz fundusz, dzięki któremu możemy pomagać innym manteros.

Prócz ubrań za wpłatę można było otrzymać wiersz napisany przez jednego ze sprzedawców albo zostać zaproszonym na wycieczkę: dzień szlakiem mantero. W rekordowym czasie zebrali prawie 70 tys. euro (trzy razy więcej, niż planowali).

Czy się tego spodziewali?

Mouhamet, bez zastanowienia: – Nie, w życiu.

Lamine: – Tak, od początku. Prawdziwa historia zawsze się nieźle sprzedaje.

Z sukcesem przyszła rozpoznawalność, nagłówki w prasie i jeszcze więcej przyjaciół, którzy teraz mogą odwiedzać twórców marki w ich własnym sklepie w centrum Barcelony.

Tu zaczynają się już prace nad nową linią butów (projekt jest, szczegóły to tajemnica), stąd paczki z koszulkami wysyłane są nawet za granicę. Organizacje pozarządowe zapraszają Top Mantę do współpracy, piosenkarka pop Brisa Fenoy chce mieć z nimi zdjęcie.

Mouhametowi powoli zaczyna brakować ciszy. – Nagle zdajesz sobie sprawę, że to koniec z byciem anonimowym. Teraz każdy czegoś od nas chce, cały czas trzeba być on-line!

Wyciąga telefon – na wyświetlaczu setki nieodebranych wiadomości. Ale nie, nie ma na co narzekać, bo ludzie są serdeczni, a on i tak jest w komfortowej sytuacji. Od początku legalny, nie musi bać się policji. W przeciwieństwie do większości kolegów.

Latem 2018 r. związek zostaje zaproszony do katalońskiego parlamentu. Proponuje otwarcie bazaru z rękodziełem afrykańskim, salonu fryzjerskiego, firmy ochroniarskiej. W każdym z tych miejsc można byłoby zatrudnić 10-30 manteros. Jednak, aby to było możliwe, politycy muszą dać handlarzom choć tymczasowe pozwolenie na pracę. Na to się na razie nie zanosi.

Związek pomaga manteros, ile może, ale trudno z dnia na dzień zmienić świat. – Pewne rzeczy się nie zmieniły. Jestem, jaki byłem. Czarny, biedny, bez papierów – Lamine wzrusza ramionami, ale z twarzy nie znika mu uśmiech. Jemu popularność nie przeszkadza. – Przez 10 lat nikt nie chciał mnie poznać, a tu nagle wokół mnóstwo ludzi! Wczoraj byłem na koncercie. Bujam się do muzyki, a tu nagle raper pozdrawia mnie ze sceny. I wyobrażasz sobie, że tłum zaczął skandować moje imię?!

Otwiera szeroko oczy, jakby sam nie mógł uwierzyć w to, co mówi: – Ludzie mnie proszą, żebym pilnował im dzieci!

Jednak Lamine coraz częściej myśli o powrocie. Jeszcze trochę zarobi, a później otworzą z siostrą w ojczyźnie biznes. Ona właśnie kończy w Senegalu studia, on dorzuci swoje doświadczenie.

Na miejscu zostaje Daouda, niedawno ożenił się z Hiszpanką. Upartą buntowniczką, jak on. – Nie może być inna, bo kto związałby się z Afrykaninem? Tylko o dzieci się martwię. Z takim ojcem jak ja nigdy nie będą do końca tutejsze.

Wszyscy trzej mają nadzieję, że Top Manta się jeszcze rozwinie.

TEGO POPOŁUDNIA nie narysowali rodziny. Ani koperty z pieniędzmi, którą trzeba wysłać na początku każdego miesiąca. Ani braci i sióstr, których jeszcze nie poznali. Nie narysowali też łodzi, którymi codziennie wypływało się na połów. Aż zaczęło brakować ryb i niektórzy podejmowali decyzję o podróży do Europy.

Nie narysowali też słońca. Bo w domu świeciło inaczej. Nie z boku, ale z góry. Zawsze wysoko nad głową. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2019