Moralista w średnim wieku

Miał niejedno oblicze: profesor literatury średniowiecznej i renesansowej, wykładowca w Cambridge, autor baśni i opowieści science-fiction, zaciekły polemista i wróg modernizmu, niezrównany parodysta i świetny aktor. A wreszcie mężczyzna, który w sile wieku traci głowę dla młodszej o siedemnaście lat kobiety.

23.11.2003

Czyta się kilka minut

C.S. Lewis, za młodu zagorzały ateista, twórca własnego dowodu na nieistnienie Boga, był ponadto - a może przede wszystkim - wybitnym teologiem. Nie należy jednak łączyć go z żadnym systemem: Lewis-teolog to bardziej mistyk niż doktryner i, pomimo ostrości wypowiedzi, bardziej ten, kto sam szuka, niż nauczyciel wskazujący drogę.

Nowo narodzony

Na początku był Homer i mitologia celtycka. Młody Jack - nielubianego imienia Clive nie używał od dzieciństwa - napisał opartą na klasycznych greckich zasadach tragedię, w której główny bohater, Loki, przeciwstawia się Odynowi, gdy ten stworzył świat. “Żyłem wtedy w świecie pełnym sprzeczności - napisze później. - Utrzymywałem, że Bóg nie istnieje. Ale równocześnie złościłem się na Boga za Jego nieistnienie".

Na kartach fascynujących go legend dalekiej północy, a potem w tomach Yeatsa nie próbował szukać istotowego Absolutu. Pragnął jednak rozniecić w sobie przedziwne uczucie, które ogarnęło go po raz pierwszy, kiedy wertował książki w gabinecie swojego ojca. Natknął się wówczas na tomik wierszy Longfellowa i następujący fragment:

I usłyszałem głos, który wołał

Że piękny Balder

Skonał, skonał.

Wymykający się pojęciom przebłysk tego, co ponadmaterialne i ponadzmysłowe. Mysterium tremendum, pełna grozy Tajemnica. Lewis o Balderze nie słyszał nigdy. Skojarzenia, jakie wywołała w nim ta strofa, obudziły tęsknotę za sacrum. Muzyka Wagnera, pisarstwo Miltona, malownicze klasztorne mury college’u w Wyvern - to kolejne drogowskazy na drodze ku Radości, bo tak zwykł nazywać swoje doznanie. I wreszcie dzień, w którym na małej stacji w Leatherhead kupił zaczytany egzemplarz z Biblioteczki Everymana: “Phantastes, czarodziejski romans" George’a MacDonalda. Akcja książki, osadzona w świecie wróżek i upiorów, pozornie nie różniła się od kanonu jego ulubionych lektur. Ale pojawił się nieobecny przedtem cień świętości. “Stało się coś takiego, jakby przeniesiono mnie śpiącego przez granicę nieznanego kraju albo jakbym umarł i nie potrafił sobie przypomnieć, jak narodziłem się na nowo w zupełnie innej krainie".

Rok 1929. Ten, którego nie chciał spotkać, był nieustępliwy i od ateisty zażądał skoku w ciemność. Lewis poddał się i ukląkł do modlitwy. Nie od razu stał się gorliwym chrześcijaninem. Krokiem pośrednim był teizm, co wynikało z niechęci pisarza do władzy. Przez długi czas łączył z nią wiarę chrześcijańską, zarzucając jej stawianie w centrum Kogoś, kto bez przerwy się wtrąca.

Rok 1931. Spotkanie przyjaciół w Magdalen College. Po kolacji Lewis, Hugo Dyson i John R.R. Tolkien spacerowali po Adison’s Walk i żywo dyskutowali. Do trzeciej nad ranem trwała rozmowa na temat skandynawskiego mitu o umierającym Balderze, która przeszła w spór o osobę Chrystusa. Tak o tym wieczorze pisał dwanaście dni później do Arthura Greevesa: “Moja wiara w Boga przerodziła się właśnie w zdecydowaną wiarę w Chrystusa - w chrześcijaństwo". W Boże Narodzenie tamtego roku po raz pierwszy od dzieciństwa przyjął komunię w swoim parafialnym kościele przy Headington Quarry.

Małżeństwo nieba i ziemi

Estyma, jaką darzył mityczne opowieści, znalazła oddźwięk w rozprawach i esejach teologicznych. Transpozycję mitu na grunt chrześcijański zawdzięczał pamiętnemu wieczorowi w Magdalen. Od Tolkiena usłyszał wówczas prawdę, która wstrząsnęła nim do głębi: że mit o śmierci Boga stał się faktem, nie przestając być mitem.

W felietonie z 1944 roku Lewis przedstawia swoją filozofię mitu. Umysł ludzki operuje abstraktem, wręcz jest abstrakcyjny “nieuleczalnie". Z kolei wszystkie doświadczenia człowieka są konkretne. Kochamy, płaczemy i cieszymy się z powodu realnych wydarzeń. To żywe osoby sprawiają nam ból. Rozwiązaniu tego dylematu służy wedle Lewisa mit. Przyjmując opowieść za uniwersalną zasadę, wychodzimy poza obręb abstrakcji. Miejsce poznania zajmuje, metaforycznie rozumiane, uczestnictwo: wsłuchując się w mit, nie tyle poznajemy, co wczuwamy się w zdarzenie - na przykład w tragiczny los Orfeusza. Mit to przesmyk między półwyspem świata myśli a olbrzymim kontynentem rzeczywistości. Zatem mit przewyższa myśl.

Opowieść o Bogu, który zstąpił na Ziemię i umarł na krzyżu, również jest mitem. Jednak w chwili, w której wydarza się, nieskończenie przekracza sferę mityczną. Staje się faktem, a jednocześnie nadal znaczy tak, jak mit. Chcąc właściwie pojmować Wcielenie, musimy odbierać je na obu płaszczyznach. “Jeżeli Bóg pragnie działać za pośrednictwem mitu - a czyż samo niebo nie jest mitem? - czy odmówimy przyjęcia mitu? Jest to przecież małżeństwo nieba i ziemi - Doskonałego Mitu i Doskonałego Faktu - roszczące prawo nie tylko do naszej miłości, lecz również wymagające naszego zdumienia i zachwytu, adresowane do dzikusa, dziecka i poety w każdym z nas, nie w mniejszym stopniu niż do moralisty, uczonego i filozofa" (“Bóg na ławie oskarżonych").

Lewis entuzjastycznie przyjął stwierdzenie Tolkiena: skoro Bóg tworzy mity, to człowiek powinien stać się ich miłośnikiem. Deprecjacja mitów pogańskich jest nie na miejscu. Intuicja Prawdy została dana absolutnie wszystkim ludziom. Epopeja chrześcijańska, w niczym jej nie umniejszając, staje się częścią wielkiej kosmicznej opowieści snutej przez Stwórcę od chwili stworzenia.

“Demitologistów" darzył nieskrywaną niechęcią. Moderniści - Tyrrell, Loisy, Robinson - nie zasługiwali w jego oczach na szacunek. To, co oni lekceważąco nazywali mitem, dla Lewisa decydowało o sensie doktryny. Nie czas tu ani miejsce na wydawanie wyroku o słuszności ataków Lewisa na modernizm. Metoda egzegezy Alfreda Loisy’ego znalazła wszak w latach 60. uznanie w oczach teologów katolickich, a dorobku Tillicha czy Bultmanna nie sposób przecenić. Pisarz jednak widział w nich krótkowzrocznych burzycieli, głoszących tezy ograniczające wiarę, której istotą jest sięganie w głąb trudnych do zrozumienia warstw.

Prawdy niewytłumaczalne nie mogą być upraszczane ani odsuwane na dalszy plan. “Czy widzę was takimi, jakimi jesteście naprawdę?" - pyta bohater “Perelandry", powieści należącej do “trylogii międzyplanetarnej", stając twarzą w twarz z Marsem i Wenus, postaciami uważanymi przez Ziemian za mityczne. Pojęcie wiarygodności człowieczego widzenia staje się względne. Z tej perspektywy przeistoczenie nie jest zjawiskiem mniej realnym niż widok drugiego człowieka przechodzącego przez ulicę. Oko ludzkie nie ma patentu na dostrzeganie tego, co rzeczywiste, zdaje się mówić Lewis. Bohater na swoje gorączkowe pytania o realność “większą" i “mniejszą" otrzyma taką odpowiedź: “Możesz zobaczyć kamień, jeśli jest w odpowiedniej odległości i jeśli porusza się z mniej więcej taką samą szybkością co ty. Ale jeśli ktoś rzuci kamieniem i trafi cię w oko, to co wtedy widzisz? I gdzie tu jest pytanie o większą czy mniejszą realność?".

Ulubionym przykładem, jakim posługuje się Lewis dla podkreślenia nieudolności ludzkiej wyobraźni, jest przypadek psa. Tym, czego rozumny na swoją miarę i sympatyczny czworonóg nie obejmuje swoim psim instynktem, jest czynność wskazywania. Pokazując psu palcem na przedmiot leżący na podłodze, musimy powtórzyć tę czynność kilka razy, zanim przestanie on skupiać swoją uwagę na samym palcu. “Casus psa" dotyka wszystkich, którzy na podstawie tzw. “faktów" zaprzeczają istnieniu sfer wyższych lub do zjawiska podchodzą wyłącznie od strony rzeczywistości niższej, napotykając niemożliwą do przeskoczenia wyrwę w rozumieniu. Lewisowa teoria transpozycji mówi, że to rzeczywistość duchowa obejmuje świat natury i wciąga go na wyższy poziom. Zgodnie z tą zasadą proponuje interpretację Wcielenia: człowiek zostaje dosłownie wciągnięty w obszar tego, co Boskie, nie tracąc przy tym nic ze swojej istoty.

Relacja między mitem a faktem jest dla Lewisa jednoznaczna: mit ulega degradacji w fakcie. Przecież i Bóg, stając się człowiekiem, musiał utracić część swojej chwały, aby Wcielenie naprawdę było aktem drastycznego umniejszenia się Stwórcy, a nie formą symbolicznego przedstawienia. “To, co zawsze i wszędzie jest niewyobrażalne, dające się uchwycić jedynie we śnie i symbolu i ukazane w poetyckim rytuale, kurczy się i nabiera konkretności - przybiera rozmiary człowieka, który może zasnąć w łodzi wiosłowej na Jeziorze Galilejskim" (“Diabelski toast").

Mit stał się faktem. Dlatego teologia nie jest poezją: posługuje się jej językiem, operuje symbolem, lecz jej przedmiotem jest porażający FAKT. Wyznawcy symbolizmu i poetyckiej przenośni nieświadomie zmierzają w stronę Szarego Miasta, gdzie króluje pozór. W takim miejscu Lewis umieścił akcję krótkiego dziełka “Rozwód ostateczny" z 1944 r. Krajobraz tego przedsionka piekła pozbawiony jest jakichkolwiek szczegółów. Czas “płynie tu jakoś dziwnie". Całe stulecia upływają na przeprowadzkach i pokonywaniu olbrzymich dystansów, chociaż wszystko wydaje się być w zasięgu ręki. Nie ma tu pól ani drzew, nie ma nic faktycznego. Nikt nie odczuwa potrzeby obecności innych ludzi. Wyznawców pozoru uosabia Upiór. Nie pozwala, by zaprowadzono go przed oblicze Przedwiecznego Faktu. Wyjście poza obręb Szarego Miasta zaowocowałoby bolesnymi ranami na jego stopach wskutek zetknięcia z realnymi źdźbłami trawy.

Chrześcijaństwo osadzone jest mocno w rzeczywistości. Tak być musi, inaczej człowiek skazuje siebie na egzystencję Upiora. Czy mieszkańcami Szarego Miasta mieli być w intencji pisarza właśnie moderniści? Religia sprowadzona do sfery emocjonalnej bywa pułapką, bo daje złudną i krótkotrwałą pociechę. Jeśli pragniemy iść w stronę Prawdy, godzimy się na to, że na drodze czeka nas niejeden upadek. “Do prawdziwej natury tego, co rzeczywiste, należy posiadanie ostrych rogów i twardych kantów. Tylko o mebel ze snu nigdy nie urazisz sobie palca u nóg czy nie rozbijesz kolana".

Od Faktu nieodłączny jest Cud. Wiara chrześcijańska to opowieść o cudzie i “odcudowniona" być nie może. Wyobraźmy sobie dzieje rodzaju ludzkiego jako wielką symfonię. W tym utworze Wcielenie przypomina, zdaniem Lewisa, odnaleziony po wiekach brakujący fragment, bez którego całość nie mogłaby harmonijnie brzmieć. Pisarz niezwykle plastycznie analizował, czym jest zstąpienie Boga na ziemię. Oto Bóg sięgnął dna stworzenia. Przyjęcie ludzkiej natury jest “zejściem jeszcze niżej w istnienie jako martwe ciało, coś, co, gdyby ruch wstępujący się nie rozpoczął, wkrótce przestałoby w ogóle istnieć jako organiczne i cofnęłoby się do stanu nieorganicznego, jak to się dzieje ze wszystkimi zmarłymi" (“Bóg na ławie oskarżonych").

To dzięki Wielkiemu Cudowi ma miejsce “zbawienna infekcja". “Infekcja" to ni mniej, ni więcej, tylko ilustracja Pawłowych słów: “Teraz już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus". Dzięki Wcieleniu człowiek został “zarażony" życiem samego Boga. Przy takiej koncepcji osoby ludzkiej nie ma miejsca na półśrodki, na wiarę asekurancką. “Zarażenie" boskością zmusza do radykalizmu, który przesyca twórczość Lewisa. Nieobca była mu nuta fundamentalizmu, głównie z powodu żarliwego obstawania przy dosłownej interpretacji wszystkich cudów opisywanych w Biblii.

Choroby XX-wiecznego rozumu

Był też Lewis wnikliwym obserwatorem współczesności. Pasji ciętego krytyka dawał upust nie tylko w rozprawach i wykładach. Od 1950 roku zaczęły ukazywać się drukiem kolejne tomy “Opowieści z Narni". Do stworzonej przez siebie baśniowej krainy przeniósł Lewis niejedno zjawisko z prawdziwego świata, stokroć bardziej w jego oczach dziwacznego od krainy mówiących zwierząt.

Każdy szanujący się “Narnijczyk" pamięta na pewno dreszcz, jaki przeszył go, gdy grupka młodych przyjaciół znalazła się w Królestwie Podziemia. W “Srebrnym krześle" bohaterowie prowadzą nierówny dialog z Czarownicą, panią podziemia. W ponurych ciemnościach, wśród na wpół ślepych stworzeń, pada szydercze pytanie: Co to takiego jest słońce? Zaiste, trudno udowodnić istnienie gorącej świecącej planety w miejscu, w którym od wieków jedynym źródłem światła była wisząca pod sufitem lampka. Tyrada Czarownicy zdaje się nosić wszelkie znamiona racjonalności: “Widzieliście lampy, no i wyobraziliście sobie jakąś większą, lepszą lampę i nazwaliście ją SŁOŃCEM. Widzieliście koty, a teraz chcecie, żeby istniał jakiś większy, lepszy kot, który będzie się nazywał LWEM. No cóż, to są piękne fantazje".

Klasyczny spór rozumu i wiary? Nie do końca. Czarownica tylko pozornie jest logiczna, co łatwo zauważymy w arbitralnym stwierdzeniu: “Wasze słońce jest tylko snem, a w tym śnie nie ma niczego, co nie byłoby odzwierciedleniem lampy" (“Srebrne krzesło"). To miał być w intencji Lewisa obraz XX-wiecznego myślenia. W jednym z esejów pisał, że “współczesna metoda" polega na zakładaniu bez żadnej dyskusji, że rozmówca jest w błędzie, a następnie odwracaniu jego uwagi od tego, co naprawdę istotne. Lewis ukuł własne określenie dla tego nurtu we współczesnym dyskursie - bulweryzm. Chcąc wytrącić broń z ręki adwersarza, bulweryści usiłują odkryć skazę na jego umyśle i udowodnić, że próby dowodzenia czegokolwiek muszą spełznąć na niczym, jako że kryją się za nimi zawsze prywatne interesy. Bulver, nazywany przez Lewisa konstruktorem XX wieku, odkrył przykre zjawisko: paradoksalnej dyskredytacji rozumu. Paradoksalnej, gdyż bulwerysta dowodzi, że wszelkie dowody są nieistotne.

Niezdrowy stał się także według Lewisa stosunek człowieka do literatury i muzyki. Sztuka przekroczyła swoją służebną względem człowieka rolę. Obrazów nikt dzisiaj nie maluje, by “rozniecić pobożność maluczkich w kościele", a cień choćby utylitarności wywołuje pogardę dla dzieła. Lewis mówił o “zwichniętym życiu estetycznym" i rozwijał teorię, którą w skrócie tak można przedstawić: przedkładanie małego dobra nad dobro całkowite skończyć się może utratą zarówno dobra większej wagi, jak i tego mniejszego - czyli drobnej i pozornie niewinnej przyjemności. Z tego, co zdawałoby się naturalne i niezbędne, człowiek uczynił summum bonum. Higiena, transport, rozrywka stały się bożyszczami. W ferworze udogadniania sobie życia zagubiliśmy przypadkiem to, co pragnęliśmy osiągnąć: prawdziwą, zdrową przyjemność.

Tej “filozofii przyjemności" - nazywanej przez Lewisa przewrotnie hedoniką - warto poświęcić trochę uwagi. Hedonika polega na przyjmowaniu drobnych “zaproszeń do Edenu": przejażdżce pociągiem po małych miasteczkach, niespiesznym spacerze po deszczu. Hedonika jest postrachem piekła. Wystarczy przypomnieć rozeźlenie Krętacza (“Listy starego diabła do młodego") na wieść o tym, że jego bratanek Piołun pozwolił swojemu “Pacjentowi" spędzić popołudnie w ulubionym starym młynie, z ulubioną książką.

Inna choroba współczesności przejawia się w obsesji równości. W eseju z 1944 roku Lewis wykpiwa opacznie rozumianą demokrację, która polega na deprecjonowaniu ludzkiej indywidualności, powodowanym nienawiścią do cudzej wyższości. Krytykuje pseudo-demokratyczną edukację, propagującą jeden typ kształcenia dla zdolnych i mniej zdolnych. Tymczasem, powie pisarz, równość to koncepcja li tylko społeczna, nie ma na nią miejsca w świecie umysłu. Cnota, piękno, z definicji nie są demokratyczne. Nie podlega prawu równości także prawda. Te wartości wymagają indywidualnego doskonalenia, swoistego arystokratyzmu, jako że “etyczna, intelektualna lub estetyczna demokracja oznacza śmierć" (“Nieodparte racje").

Lewis inspirował się tu zapewne myślą Chestertona, który wprowadził do rozumienia demokracji, doktryny z definicji egalitarnej, pierwiastek elitaryzmu. Twierdził, że tym, o co w demokracji trzeba walczyć, jest ideał, chroniący przed bylejakością. O to samo chodziło Lewisowi, gdy pisał, że demokracja bywa słowem, za pomocą którego diabeł wodzi za nos człowieka. Centralnym kłamstwem fałszywie rozumianej demokracji jest wmawianie ludziom, w imię walki z dyskryminacją, przekonania o braku jakichkolwiek różnic między nimi.

Moc słowa

Między twórczością Lewisa i Chestertona można zauważyć jeszcze jedną paralelę. Autor “Latającej gospody" był wyznawcą religii humoru. Lubił powtarzać ustami swoich bohaterów, że miłowałby świat, nawet gdyby okazał się on tylko żartem Boga. Słowo, mowa, żart - to wedle Lewisa ogniwa łączące stworzenia ze Stwórcą. Lew Aslan stwarza Narnię, budząc ją do życia z milczenia, nakazuje drzewom chodzić, a zwierzętom mówić. A śmiech? Pojawia się tam, gdzie żyją posługujące się mową, powołane do wolności istoty: “Śmiejcie się do woli i nie lękajcie się! Teraz, kiedy nie jesteście niemi i tępi, nie musicie być zawsze poważni. Bo żarty, tak jak sprawiedliwość, zaczynają się wraz z mową" (“Siostrzeniec Czarodzieja").

Roli mowy, języka w teologii poświęcił Lewis tekst z 1947 r. traktujący o przekładach Biblii. Żywe były wtedy spory wokół nowych angielskich tłumaczeń Pisma. Lewis widział konieczność wyrażania prawd wiary w języku potocznym. Już samo Wcielenie jest przecież wydarzeniem “mało dostojnym", patrząc od strony warunków, w jakich przyszło się narodzić i żyć Synowi Bożemu. “Ta sama Boska pokora, która zrządziła, że Bóg stał się niemowlęciem przy piersi kobiety z prowincjonalnego miasteczka, a potem wędrownym kaznodzieją aresztowanym przez rzymskich strażników, zrządziła również, że będzie On zwiastowany w pospolitym, prozaicznym i nieliterackim języku" (“Nieodparte racje").

Siła słowa kryje się według Lewisa w jego chropowatości, pozornym braku elegancji, ponieważ “piękno podnosi rangę, lecz także usypia". Rzeczywistość chrześcijańska - zachwycająca, a jednocześnie przerażająca - dociera do nas dzięki słowom prostym, często właśnie przerażającym, odartym z dostojeństwa.

Paradoksy Radości

Ów towarzyszący mu osobliwy impuls, powracający dotyk meta-rzeczywistości, Lewis opisywał jako ukłucie Radości. Albo zwyczajnie: Piękno. Wróćmy raz jeszcze do “Sagi o królu Olafie" Longfellowa, którą przeglądał tamtego dnia, kiedy uderzył go fragment o Balderze. “Pragnąłem niemal do bólu czegoś nieokreślonego, jakiejś innej, dalekiej, srogiej przestrzeni" (“Zaskoczony Radością"). Ten stan najlepiej definiować, posługując się paradoksami. Jest bowiem pragnieniem, które pozostanie tu na Ziemi niezaspokojone, gdyż samo w sobie godniejsze jest pożądania niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić. Czy Radość w ogóle jest radością? Lewis powiedziałby, że prędzej specyficznym rodzajem smutku - takim, za którym się tęskni.

Piękno, Radość, Pragnienie. Przez wiele lat próbował je uchwycić, nadać im kształt pojęć. Radość nie okazała się być, jak długi czas sądził, ani stanem jego umysłu, ani zakamuflowanym pożądaniem fizycznym. Była sygnałem Transcendencji, prawdziwej Obecności, upragnionej, choć niezidentyfikowanej. Od wczesnej młodości, nie uświadamiając sobie konsekwencji, szedł więc Lewis za głosem Tego, który w umiłowaniu wolności “może tylko wabić". A idąc tropem Radości nie mógł dłużej widzieć świata odseparowanego od tego, co ponad-ziemskie.

W alegorycznej autobiografii Jan, alter ego pisarza, po długiej wędrówce staje na skraju przepaści, Wielkiego Kanionu zwanego Peccatum Adae. Dane mu będzie ujrzeć ziemię taką, jaka jest naprawdę, czyli długą i wąską. Ziemia za chmurami na Północy należy do wroga, z terytorium człowieka łączy ją Przesmyk. Lewis nie wypierał się sympatii dla dualizmu. Powtarzał wręcz, że na tyle, na ile pozwala na to doktryna chrześcijańska, jest dualistą. Proces pisania “Listów starego diabła do młodego" był dla niego przedsięwzięciem nader nieprzyjemnym. W świat mocy piekielnych wierzył tak głęboko, że odczuwał fizyczną niemal niechęć do przybliżania go czytelnikom.

Dziesięć lat przed śmiercią Lewis poznał Joy Davidman. Amerykańska pisarka żydowskiego pochodzenia, komunistka, dzięki lekturze książek Lewisa nawróciła się. Ich przyjaźń, początkowo korespondencyjna, przerodziła się w wielką zażyłość. Związek małżeński, zawarty w 1956 roku, miał być tylko kontraktem, pomagającym Joy w uzyskaniu wizy pobytowej. Rok później wzięli ślub kościelny.

“Istnieje tęsknota, która jest największym spełnieniem, jakie może stać się naszym udziałem na ziemi", pisał w autobiografii w 1954 roku. Czy jej tytuł (“Surprised by Joy", “Zaskoczony Radością") był tylko przypadkową zbieżnością? Przyjaciele Lewisa, intelektualiści gloryfikujący męską przyjaźń, a także brat Warnie - stary kawaler, nie mieli zbyt pochlebnego zdania o szaleństwie Jacka. “Moralista w średnim wieku", jak ze stoicką autoironią sam siebie nazwał, zaskoczył ich. Pewnie nie po raz pierwszy.

Lewisowi nie było dane długo cieszyć się miłością. Chora na raka kości Joy odeszła w 1960 r. W ostatnich dniach jej życia, przepełnionych okrutnym fizycznym bólem, Lewis pisał w gorzkim wierszu: “Mówię o miłości - papuga skrzeczy grekę - / Uwięziony w sobie, nie wzlecę w obłoki / Lecz teraz (jak późno) dowiodłaś mi, żem błądził. / Widzę otchłań. Wszystko w tobie budowało / Z mojego serca most, po którym bym wrócił / Do domu i dorósł. Dziś mostu nie stało".

Śmierć Joy była jeszcze jednym, tym razem bolesnym zaskoczeniem ofiarowanym przez wiodącą go Radość. Choroba i odejście ukochanej obudziły w nim zwątpienie w boską dobroć. Niewiele brakowało, a powróciłby do młodzieńczej wizji Boga okrutnego. Duchową równowagę odzyskał ponoć pisząc małą książeczkę pt. “Smutek". Przeżył Joy o trzy lata. Umarł w domu, w piątkowe popołudnie, 22 listopada 1963 roku, nie dopiwszy przyniesionej mu parę chwil wcześniej przez brata herbaty.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2003