„Władca Pierścieni”: „zmyślenie” i prawda?

Wczoraj wieczorem zmarł profesor Wiesław Juszczak, wybitny humanista. W czerwcu skończyłby 89 lat. Przypominamy jeden z jego tekstów napisanych dla „Tygodnika”.

17.03.2002

Czyta się kilka minut

Fot. Michał Mutor / Agencja Gazeta /
Fot. Michał Mutor / Agencja Gazeta /

Tomaszowi Fiałkowskiemu

Duc d’un peuple d’images a conduir aux Mers
Mortes, ou trouver l’eau nocturne qui lavera nos yeux?
(St.-John Perse, „Anabase”*)

Masowe choć, w przypadku tego rodzaju kulturowej masowości, budujące szaleństwo, wywołane filmem Petera Jacksona, ma wiele aspektów, którymi z pewnością zajmować się będą socjologowie, antropologowie i przedstawiciele rozmaitych dziedzin wiedzy o sztuce, od filmu poczynając, a na literaturze kończąc (lub odwrotnie). Przypuszczam, obserwując księgarnie, że tym razem kino spowoduje wzrost czytelnictwa, a nie przeciwnie – jak to się zwykle dzieje. Pisze się już o niebywałym popycie i gwałtownym zwiększeniu nakładów książki.

Jedna z przyczyn może być banalna: ci, którzy jej przedtem nie znali, nie mogą się doczekać „dalszego ciągu”. Ci natomiast, którzy ją czytali, chcą do niej wrócić, a dawne egzemplarze zastąpić nowymi, w niekiedy piękniejszej formie, jak choćby – zasługujące na miano bibliofilskiego – wydanie warszawskiej Muzy. Poza tym wielka liczba prac i dokumentów dotyczących samego dzieła, pisarza oraz jego kręgu, wznawianych, przekładanych i publikowanych w błyskawicznym tempie, rozchodzi się z nieledwie taką samą intensywnością. Można by powiedzieć, że nareszcie jesteśmy świadkami ataku kultury elitarnej na masową. A jeśli to tylko epizod, powinniśmy się cieszyć i taką chwilą.

Choć nie zamierzam się zajmować tu filmem samym, muszę powiedzieć, że jest dla mnie wydarzeniem artystycznym, i że więcej znalazłem w nim fragmentów przybliżających wizję pierwowzoru, niż zubażających ją. Ponieważ po seansie niemal natychmiast rzuciłem się na książkę, doznałem nawet – w kilku przypadkach – nowych wrażeń. Na przykład, po raz pierwszy „zobaczyłem” Froda. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie przyszło mi do głowy, że może być fizycznie kimś, kto przypominałby zarazem Ariela i Puka, i kimś, tak jak oni, nie stopniowo, w miarę zwyciężania słabości, ale od początku prześwietlonym duchowym blaskiem. I wiem, że takiego obrazu tej postaci nic mi już ani nie zastąpi, ani nie odbierze. Już to jedynie przekonało mnie, jakie walory kryje dokonany przez reżysera „przekład”. Stąd – o zobaczonej jego pierwszej przynajmniej części – będę zawsze skłonny mówić raczej dobrze niż źle.

Wizja zawarta w „oryginale” jest dostatecznie potężna, by się bronić, i dlatego jej „interpretacja” wizualna – tam nawet, gdzie obdarzony niewątpliwie wielką wyobraźnią artysta kina może niekiedy się mylić (skąd zresztą ktoś, kto ocenia film, ma pewność, że jego wewnętrzny obraz jest jedynie trafny?), lub kiedy widzi coś inaczej niż ja – niczego, dla mnie, zniszczyć z niej nie zdoła. Poza tym film cechuje ogromny pietyzm wobec oryginału. I dlatego, co graniczy niemal z cudem, nierzadko wizję tę dopełnia dostępnymi w tej wersji środkami. Jeszcze ją wzmaga. A, co najważniejsze, zachęca do ponownej lektury. Zagorzały tolkienista-czytelnik winien więc przede wszystkim postrzegać w reżyserze swego pobratymcę, jeszcze jednego z członków „bractwa”, jakie stanowimy, jeszcze jednego z fellows of the Ring. Dopiero potem, z takim nastawieniem, winniśmy myśleć i mówić o jego pracy. A wtedy na pewno nad wszystkim panować będzie ton wyrozumiałej przyjaźni i wdzięczność. To, czego ta książka uczy.
Nie miałem zamiaru pisać o Tolkienie teraz, kiedy tyle się o nim pisze, mimo że od obejrzenia filmu korciło mnie to, a w każdym razie z trudem myślałem i czytałem o czymkolwiek innym. Lecz poruszony i zdumiony, że w numerze „Tygodnika” (który tej „sprawie” poświęcił niespełna trzy kolumny) znalazłem nazwiska aż trojga bliskich przyjaciół, uległem. Może nazwać to trzeba pokusą solidarności? Może, bardziej niską, potrzebą zademonstrowania współprzynależności. Nie pamiętam, czy w ogóle, albo kiedy rozmawialiśmy z Elżbietą Wolicką, Joanną Tokarską-Bakir i Tomaszem Fiałkowskim, że i ten temat, spośród tak wielu wspólnych, nas łączy.

Pisarstwo Tolkiena poznałem późno. Dopiero dwadzieścia lat temu. „Hobbita” i „Silmarillion” czytałem, jednak postanowiłem do nich nie wracać, zachować „w odwodzie”, żeby mieć niejako na własność coś jednego i najwspanialszego z tej twórczości, jej summę, i być temu bezwzględnie wiernym. Odstępstwo w tym przypadku groziło jakby utratą czegoś najcenniejszego, roztrwonieniem skarbu. Tolkien pozostał więc dla mnie autorem jednej książki. Może się wydać dziwaczne, ale wykraczanie w tym oeuvre poza „Władcę Pierścieni” od pewnego momentu zaczęło się łączyć wręcz z poczuciem zdrady. Właśnie, w innym sensie, z „wykroczeniem”.

Wciąż zastanawiam się, w czym tkwi sedno sprawy. Z pewnością, przy pierwszej lekturze, doznałem omamienia powrotem do dzieciństwa, a ściśle – odzyskaniem dzieciństwa, którego nie miałem, lub doświadczeń, które bardziej chciałbym wymazać z pamięci niż do nich wracać. Następne czytania były niejako kolejnymi krokami w dojrzałość. Odkrywaniem porządku opisanego świata, który się stawał coraz bardziej realny: wewnętrznie i zewnętrznie. W którym, mimo wszystkie jego okropności, można się było schronić, albo z którego zwycięskim dobrem pragnęło się odejść. Tym razem przypomnienia z dzieciństwa, jeśli nadal były natrętne, ulegały złagodzeniu przez dalekie porównania i stawały się „obłaskawione” albo wzniesione na poziom przemijających konieczności. I nad tym, przez to – niby w rozsuwającej się kurtynie – rysowało się ostatecznie coś zatrważającego i zarazem pociągającego w nostalgię. Bezpowrotna rzeczywistość nie jakiegoś Złotego Wieku, bo skażona, zagrożona, ale i z tym wszystkim bogatsza w możliwości i pełniejsza wartości, bardziej skondensowana od przeżywanej na co dzień. Rzeczywistość, która – choć, jak wiemy za każdym razem, gdy zamykamy tom na ostatniej stronie – dla nas przemija, która przemija sama w sobie, ale którą zawsze możemy na powrót otworzyć i wkroczyć w nią, bo wciąż trwa i na nas czeka.

W zasadzie to samo powiedzieć się da o wielu innych wielkich artystycznych kreacjach. Lecz tu jest jeszcze jakiś naddatek. Nieprawdopodobne, a często utęsknione, uobecnia się z siłą prawdopodobnego. W tej – z pozoru – baśni, baśniowość znika pod naporem prawdy, realne staje się wszystko. Od pierwszej do ostatniej chwili ten świat jest wiarogodny w swej spójnej po najdrobniejszy szczegół strukturze. Jakiś wyczuwany w potoczności mur między kreacją artystyczną a tym, co nazywamy normalnym czy zwykłym, zostaje tu rozbity. Powstaje dzięki temu wyłomowi przejście. Ale nie prowadzi ono z jednego świata w jakiś zupełnie inny. Nie z realnego w fikcyjny, tylko z rozrzedzonego w wypełniony napięciem. To poczucie ciągłości jest tak oczywiste, tak zniewalające i obezwładniające, że znika wszelka myśl o jakimkolwiek „realizmie”, uchylona zostaje kwestia naśladowania czegoś, co poza tym światem jeszcze mogłoby istnieć. On istnieje tak samo, jak nasza „zwyczajność”, a tylko rządzi się innymi prawami, które musimy uznać przez ich prawdopodobieństwo i siłę.

Chociaż, jak się mówi, w każdej baśni jest część prawdy, nie mamy tu do czynienia ani z baśnią, ani ze względną zawsze jej prawdziwością. Względną albo ujętą w nawias, którego domaga się racjonalizm. Jakiekolwiek by były korzenie najwspanialszej baśni, zawsze pozostanie swobodnym tworem wyobraźni, „zmyśleniem” poetyckim prawdzie przeciwstawianym. Zwykło się przekładać niemiecki zwrot „Dichtung und Wahrheit” przez „zmyślenie i prawda”. Jednak „Dichtung” to, w zestawieniu takim, „poezja” również, a może najpierw. Bo dlaczego mielibyśmy poezję zawsze pomawiać o nieprawdziwość zmyślenia? W słowie „Dichtung”, jak w „dichten”, ciągle też słyszeć się daje echo ich pierwszego czy wręcz pierwotnego sensu: „zgęszczenie”, „zagęszczać”, „wiązać ściśle”. Jeżeli tedy powiemy, że to, co we „Władcy Pierścieni” jest nam postawione przed oczy, to „ein dichtes Gewebe” („jakaś gęsta tkanina”), jeśli powiemy, że chwyta nas tu jakaś gęsta sieć („ein dichtes Netz”), oddalimy się bezpiecznie od skojarzeń z poezją bliską zmyśleniu czy marzeniu, których pogłos może pozostać gdzieś w tle, a na pierwszy plan wydobędzie się szczelny splot rozpostartej tu wizji. „Zagęszczenie” – a więc zarazem i moc – prawdy w niej odsłanianej: Dichtung der Wahrheit.

„L’ombre d’un grand oiseau me passe sur la face” – powracam do „Anabazy” Perse’a. Tolkien pewno nie byłby zachwycony takim „komentarzem”. Ale trudno mi się oderwać od myślenia o nim jako o owym „księciu” (czy raczej bardzie), który prowadzi swój lud do tajemniczych Martwych Mórz. U niego także czasem wielkie ptaki rzucają na wędrowców cień niby chmur, budząc trwogę lub nadzieję. Wędrówka we „Władcy Pierścieni” jest dosłownie „anabazą”: „drogą w górę”, wstępowaniem na niedosiężne wyżyny dla dobra świata. Trudem pokonywanym dla jego ocalenia. Porywająca, szlachetna i tragiczna jest opowieść o tej drodze. Ale, nawiązując do uprzedniego wątku, jest nade wszystko prawdziwa.

Tak stężona jest tutaj, tak napierająca obecność prawdy, że powstaje z pozoru absurdalne przypuszczenie, że Tolkien nie jest „autorem” – w sensie dzisiaj nadawanym temu słowu – nie jest „twórcą” tego dzieła, o jakim mówimy. Myśl taka rodzi się na gruncie refleksji nad rodzajem literackim, który owo dzieło reprezentuje. Bo nie jest to powieść, lecz epos. W dodatku epos mający wszystkie niemal cechy jego archaicznego gatunku. A jedną z takich cech jest anonimowość. Albo, rzecz biorąc od innej strony, fakt, że jest to twór czy – lepiej powiedzieć – „własność” pewnej zbiorowości. „Autorzy” zjawiają się później niż dzieło i są w istocie poza czasem historycznym, mniej lub bardziej „mityczni”, jak Homer, lub jak Vyasa, któremu tradycja przypisuje „Mahabharatę”, dzieło tak kolosalnych rozmiarów, że nie mógł go stworzyć jeden człowiek.

Poza tym – gdy się zgodzimy, że „Władca Pierścieni” istotnie ma znamiona eposu archaicznego – zjawia się następna kwestia: gatunek ten może powstać tylko na obszarze o bardzo ściśle określonych właściwościach. Jest wytworem kultur, które nazywamy tradycyjnymi albo pierwotnymi, których myślenie cechuje to, czemu Eliade nadał miano „ontologii archaicznej”, albo które – co stanowi rys najbardziej znamienny – są najgłębiej zakorzenione w religijnych postawach. Ostatni przymiotnik sumuje i najprościej ujmuje to wszystko. Epos, o jaki nam teraz chodzi, jest dziełem „kultur religijnych”. Z istoty wynikałoby zatem, że nie mógłby powstać na gruncie współczesnej europejskiej kultury. Czy, w obchodzącym nas przypadku, mielibyśmy zatem do czynienia z pastiszem? Wydaje się, że nie sposób przyjąć tak banalnego rozwiązania problemu. Raczej trzeba założyć, że jest to rzecz znacznie bardziej skomplikowana i tajemnicza. Bez złudzeń, że można ją rozwikłać, a nawet jaśniej zaprezentować na paru stronach, chciałbym tu tylko wskazać na parę znanych stwierdzeń i faktów, które nie zawsze były używane do interpretacji zmierzającej ku naszemu celowi.

Ważny jest z pewnością pewien passus z książki Daniela Grotty, który cytuje takie zdanie Tolkiena: „We »Władcy Pierścieni« próbowałem uwspółcześnić mity i uczynić je wiarygodnymi”1. A dalej pisze: „Tolkien rozumiał znaczenie mitu dla języka i kultury. Mity zapewniają łączność z przeszłością, ciągłość, która pozwala ludziom przetrwać teraźniejszość i z nadzieją patrzeć w przyszłość. W epoce bezprecedensowych zmian, ogniwa łączące z przeszłością są napięte do granic możliwości i ludzie nie mający korzeni mogą stać się – rozszerzając tę analogię – ludźmi bez gałęzi czy kwiatów. Korzenie przeszłości, mity, nie są już do przyjęcia w ich tradycyjnej postaci i muszą być opowiedziane na nowo, w bardziej stosowny, współczesny sposób. (...) Jako kronikarz współczesnego mitu Tolkien korzystał obficie z dawnych mitów i sag (...). Nigdy nie twierdził, że nazwy własne czy wątki w jego dziełach są w pełni oryginalne”2. Mamy tu jednak zdania, z którymi nie sposób się zgodzić. Na przykład takie, że „»Hobbit«, »Silmarillion« i »Władca Pierścieni« są wkładem Tolkiena we współczesną mitologię”. Nie ma – na tym obszarze znaczeniowym, na jakim całą kwestię teraz rozpatrujemy i w tych kontekstach, w jakich rozważa to sam Tolkien (nawet jeśli mówi o „swoim micie”) – czegoś takiego jak „mitologia współczesna”. Jak zatem można dokonać wkładu w coś, co nie istnieje? Trafne byłoby wyrażenie Grotty „kronikarz mitu”, gdyby tylko tak brzmiało. Ale „kronikarz współczesnego mitu” to znów nonsens. Jeżeli koniecznie chce się podkreślać jakąś urojoną czy źle pojętą „aktualność” pisarza (od której zawsze się odżegnywał), to niechby był to „współczesny kronikarz mitu”. Różnica jest kolosalna, a biograf najwyraźniej nie uświadamia jej sobie.

Znacznie głębszą prezentację sprawy znajdujemy w „Inklingach” Carpentera3. Chodzi tu o dwa zwłaszcza podstawowe jej aspekty: „mitologiczną” semantykę archaicznych języków i „prawdziwość mitu”, by tak to określić najzwięźlej.

Carpenter pisze o wpływie, jaki wywarła na Tolkiena praca (którą w 1928 roku opublikował, trzydziestoletni wówczas, antropozof z Oksfordu, Owen Barfield) „Poetic Diction”. Jako ortodoksyjny katolik, Tolkien nie podzielał poglądów Barfielda czy samej „litery”, z której jego teoria się wywodziła. Lecz niezależnie od stosunku do myśli Rudolfa Steinera, „Poetic Diction” reprezentowało religijne podejście do mowy i mitycznego przekazu, a to zawsze było bliskie postawie Tolkiena.

„Barfield – pisze Carpenter – zajął się historią słowa i doszedł do wniosku, że mitologia, z całą pewnością nie będąca »schorzeniem języka«, jak nazywał ją filolog Max Müller, jest ściśle związana z genezą wszelkiej mowy i literatury. W początkach języka, twierdził Barfield, mówiący nie rozróżniali znaczenia dosłownego i metaforycznego, ale używali słów w sposób, który można by nazwać »mitologicznym«. Na przykład, kiedy dziś tłumaczymy łacińskie słowo spiritus, zależnie od kontekstu musimy rozróżnić, czy chodzi o płyn, oddech czy o ducha. Jednak początkowo użytkownicy języka nie musieli dokonywać tego rodzaju wyborów. Dla nich takie słowo, jak spiritus, oznaczało coś w rodzaju »płyno-oddecho-ducha«. Kiedy powiał wiatr, nie było to tak, jakby ktoś odetchnął. To był oddech boga. A gdy mówca używał słowa spiritus, mówiąc o swojej duszy, nie porównywał jej z oddechem – dla niego ona tym właśnie była, oddechem życia. Opowieści mitologiczne były po prostu tym samym, tylko w narracyjnej formie. W świecie, w którym każde słowo niosło pewne ożywione treści, gdzie nie było niczego czysto abstrakcyjnego ani wyłącznie dosłownego, snucie opowieści o bogach rządzących żywiołami i kroczących po ziemi było czymś najzupełniej naturalnym”4.

Jeszcze istotniejsza jest relacja z rozmowy Tolkiena i Lewisa, który określił mity jako „bezwartościowe kłamstwa, chociaż zaprawione słodyczą”. Tolkien zaprotestował: „Spoglądasz na drzewa – powiedział – i nazywasz je »drzewami«, zapewne wcale się nad tym nie zastanawiając. Nazywasz gwiazdę »gwiazdą« i więcej o tym nie myślisz. Musisz jednak pamiętać, że takie słowa, jak »drzewo« czy »gwiazda« były (w pierwotnej formie) nazwami nadanymi tym obiektom przez ludzi o zupełnie odmiennych zapatrywaniach niż twoje. Dla ciebie drzewo jest po prostu organizmem roślinnym, a gwiazda kulą nieożywionej materii poruszającą się po ściśle określonym torze. Tymczasem pierwsi ludzie mówiący o »drzewach« i »gwiazdach« widzieli je zupełnie inaczej. Dla nich świat roił się od mitologicznych istot. Spoglądali na gwiazdy jak na żywe srebro stające w ogniu pod wpływem wieczystej muzyki. Widzieli niebo jako kopułę wyszywanego klejnotami namiotu, a ziemię jako łono, z którego wyszło wszelkie życie. Dla nich cały proces stworzenia był »przetykany mitem i usiany elfami«”. Sama koncepcja taka nie była obca Lewisowi, pisze Carpenter, „gdyż Tolkien na swój sposób wyraził to, co Barfield powiedział w »Poetic Diction«. Zdaniem Lewisa nie stanowiło to odpowiedzi na jego zarzut, że mity są kłamstwami”.

„Przecież, odparł Tolkien, człowiek nie jest zaprzysiężonym kłamcą. Może sprowadzać swoje myśli do kłamstw, lecz pochodzi od Boga i od Niego czerpie swoje najważniejsze ideały. (...) A więc nie tylko abstrakcyjne ludzkie myśli, ale również wytwory jego wyobraźni muszą pochodzić od Boga, a zatem muszą odzwierciedlać choć odrobinę wiecznej prawdy. Tworząc mity i różne mitologie oraz zaludniając świat elfami, smokami oraz goblinami, opowiadający człowiek – albo »podkreator«, jak określał go Tolkien [rozumiejąc przez to twórcę podporządkowanego Stwórcy] – w istocie współtworzy Boże dzieło i przekazuje nam drobny, rozszczepiony refleks prawdziwego światła. (...) w pogańskich mitach Bóg objawia się poprzez umysły poetów, a powstające w nich obrazy odzwierciedlają fragmenty wiecznej prawdy. Chrześcijaństwo jest takim właśnie odzwierciedleniem; jednakże, co ogromnie ważne, poetą, który je wymyślił, był sam Bóg, posługujący się rzeczywistymi ludźmi oraz prawdziwymi faktami”5.

Używając innych terminów, wypada powiedzieć, że Tolkien bliski był tym współczesnym historykom religii oraz teologom, którzy postrzegali w „pogańskich” mitach prefigurację chrześcijaństwa, traktując – na przykład – tak liczne opowieści o „umierającym bogu” jako zapowiedź męki Chrystusa. Nie jest wprawdzie do końca jasne, czy traktował mit jako – z jednej strony – formę „objawienia pierwotnego”, na której to podstawie – z drugiej – człowiek „tworzy dalej”, rozwija to, co jest już sprowadzonym na poziom ludzkiej wyobraźni i ludzkiej kreacji „dopowiadaniem”, rozbudowywaniem treści objawionych w „pra-micie”, jak się niekiedy tamtą pierwotną jego postać dookreśla. Ale z przytoczonych wypowiedzi wyłania się koncepcja bardzo takiej bliska. Bo jeżeli „w pogańskich mitach Bóg objawia się poprzez umysły poetów”, i tam także – jak ostatecznie w chrześcijańskim „micie”6 – jest ich twórcą, ich „Autorem”. Zaś mythopoietes, śmiertelnik „mit wykonujący”, czyli ujmujący go w słowa, przekazuje tylko „drobny, rozszczepiony refleks prawdziwego światła”.

To, nad czym Tolkien pracował całe życie jako uczony, a zatem najstarsze europejskie języki i mityczne opowieści „północne” (by je najkrócej odróżnić od archaicznych greckich), jak „Beowulf” na pierwszym może miejscu, „Edda Starsza” (albo „Poetycka”), „Nibelungenlied”, by wspomnieć najbardziej znane – stało się zespołem „źródeł”, które zostały „skodyfikowane” najpełniej we „Władcy Pierścieni”7. Można tu użyć także słowa „redakcja”, jak mówi się o pracy na wpół historycznych, na wpół legendarnych „redaktorów” eposów pierwotnych.

Pisarz nie starał się być oryginalny, lecz przede wszystkim wierny wobec uznanej w zasadzie za jedną albo zespolonej (czy przezeń właśnie zespalanej) tradycji. Zapewne było to już wielokrotnie badane i opisywane, lecz więcej czytałem Tolkiena niż o nim. Dlatego w przemyśleniach własnych mogę iść tropem już może bardzo przetartym. Nigdy jednak nie natknąłem się na mocniejsze podkreślenie tego, że – jak zaznaczyłem już – w moim głębokim przekonaniu nie tworzył on w ten sposób, w jaki tworzą pisarze współcześni. Nie „popularyzował” też wyników swych badań ani zasobów swej wiedzy. Odnoszę wrażenie, że przemawiał z innej epoki niż nasza, i jakby żył w innym czasie (w „mitycznym” illo tempore). Był, jak wspomniałem, raczej bardem, „wykonawcą” opowieści „cyklicznej”, złożonej z ogniw znanych, które jedynie łączył w spójny łańcuch. Bardem, czyli – używając jego terminu – „sub-creator” („podkreatorem”, „pod-twórcą”, „twórcą wtórnym”, jak próbowano to u nas przekładać), pracującym w służbie tej Siły, za przyczyną której zjawiają się obrazy „odzwierciedlające fragmenty wiecznej prawdy”, „refleksy prawdziwego światła” rozszczepione w zmysłowym oku człowieka. Był tylko odtwórcą ogromnej zbiorowej pieśni, narastającej przez wieki, a nie stworzonej przez niego. Zakorzeniony duchem w tej niedosiężnej przeszłości, gdy ludzie żyli blisko bogów (lub Boga), nie był w stanie zmyślać jakiejś własnej „powieści”, skoro usłyszał Prawdziwą.

Wszystko to streszcza najściślej cytowane już zdanie: „opowiadający człowiek w istocie współtworzy Boże dzieło”. Nie upatrujmy w tym pustej figury retorycznej albo efektownej deklaracji bez pokrycia, jak nam doradza zdrowy rozsądek. To było z pewnością autentyczne, przemyślane i przeżyte wyznanie Tolkiena. Bo tylko tak wytyczony kierunek działania jest w stanie wyjaśnić coś z tego działania rezultatów (jeśli da się tu cokolwiek wyjaśnić naprawdę). I na tak rysującym się tle zupełnie inaczej brzmi inna przytaczana wypowiedź: „Próbowałem uwspółcześnić mity i uczynić je wiarygodnymi”. Nasuwa się teraz jedna tylko jej wykładnia: akcent padać tu musi na „wiarygodność”; „uwspółcześnienia” natomiast nie można brać w sensie jakiejś koncesji na rzecz upodobań czasu teraźniejszego, ustępstw na rzecz literackich czy intelektualnych, obecnie panujących, kierunków i mód. Wiemy, jaki stosunek miał do nich Tolkien zarówno w nauce, jak w sztuce. „Uwspółcześnienie” zatem trzeba rozumieć jako re-kreację archaicznej opowieści. Przywrócenie jej (jej najcenniejszych znamion, jej wartości i samego jej życia) dzisiejszym ludziom raczej dla wyrwania ich z tego, co współczesne, niż dla schlebiania ich nawykom, postawom, całemu „zadomowieniu” w prozie laickiej egzystencji. Wyprowadzenia ich na światło.

Tak patrząc na genezę tego dzieła i „gatunkowe” jej cechy, nie sposób pojąć, jak w kulturze, której religijne korzenie zostały dawno wykarczowane przez naukę i technikę, wyrwane przez nieustannie powracające fale „racjonalizmów” i „materializmów” – jak we współczesnej kulturze europejskiej mógł powstać epos. Jak znamiona eposu mogła – w dodatku – przejąć i udźwignąć forma powieściowa, która przed wieloma już wiekami właśnie epos wyparła? Wydaje się to równie zagadkowe i równie nieprawdopodobne, jak wyhodowanie potężnego drzewa na jałowej pustyni, w miejscu odległym setki kilometrów od najbliższych źródeł. Może to tak w tym pociąga? Może aż tylu jest mieszkańców naszego świata spragnionych cienia? Bo przyjęcie tego dzieła jest także zagadką, ale to już nie dla mnie.

* Ten prosty z pozoru wers jest w istocie nieprzetłumaczalny, jak większość poetyckiej prozy Perse’a, o czym świadczą choćby dwa najdoskonalsze przekłady: T.S. Eliota i Z. Bieńkowskiego (odpowiednio:„Leader of a people of dreams to be led to the Dead Seas, where I shall find the water of night that shall bathe our eyes?”, i: „Przywódco symbolicznego ludu pielgrzymującego do Martwych Mórz, gdzie znaleźć wodę nocy, która obmyje nasze oczy?”). Dlatego podaję cytat w oryginale.

1. D. Grotta, „Tolkien: Twórca Śródziemia. Biografia”. Przeł. M. Wawrzyńczak, Warszawa 1998, s. 104.

2. W przypisie do tejże strony (na s. 226) czytamy nadto uwagę Tolkiena dotyczącą stosunku do religii we „Władcy Pierścieni”: „Człowiek dwudziestego wieku musi znaleźć bogów w opowieści tego rodzaju, nie potrafi jednak wierzyć w bogów takich, jak Thor czy Odin, Afrodyta czy Zeus. Nie mogłem stworzyć w mojej mitologii Asów na takich prawach, jakie uznawali ludzie wierzący w tych bogów. Bóg jest istotą najwyższą, Stwórcą, istniejącym poza tym, co transcendentne. Całe miejsce opanowane jest przez anielskie duchy będące dziełem Stwórcy, które powstały w sekwencji czasowej poprzedzającej obecną. To są bitwy między potęgami – jest to taka budowa mitologii, w której duża część mieszkańców danego świata została oddana we władanie Ciemnych Mocy”.

3. H. Carpenter, „Inklingowie. C.S. Lewis, J.R.R. Tolkien, Charles Williams i ich przyjaciele”. Przeł. Z.A. Królicki, Poznań 1999, s. 61 nn.

4 .Clive Lewis pisał do Barfielda, cytując opinię Tolkiena na temat owej teorii: „To jeden z tych faktów, których dostrzeżenie nie pozwala nam powtarzać utartych prawd”. I Carpenter dodaje: „Być może pod wpływem książki Barfielda Tolkien sparafrazował uwagę Müllera. »Języki – stwierdził – są schorzeniem mitologii«”. J.w., s. 62.

5. Tamże, s. 64-66.

6. Tamże, s. 66: wedle Tolkiena, w momencie przyjścia Chrystusa „stary mit stał się faktem, nadal jednak zachował charakter mitu”. Już to samo wystarczy, by uzmysłowić sobie miejsce mitu, jakie Tolkien mu dawał w hierarchii „religijnych przekazów”.

7. Jedną z prac zestawiających te źródła, jest wydana ostatnio u nas książka T.A. Shippeya: „Droga do Śródziemia” (przeł. J. Kokot, Poznań 2001), w zasadzie cała temu poświęcona, choć szczególnie odesłać w niej należy do aneksu zatytułowanego: „Źródła twórczości Tolkiena. Prawdziwa tradycja” (s. 370-378). Warto dodać jeszcze jedną uwagę zanotowaną przez Carpentera w biografii pisarza: Tolkien, wspominając o konieczności wprowadzenia poprawki do nowego wydania „Władcy Pierścieni” (w 1967 r.), w związku z uwagą jakiegoś czytelnika, „opisuje to wszystko bardzo szczegółowo, mówiąc o swej książce nie jak o fikcji literackiej, lecz jak o kronice rzeczywistych wydarzeń. Wydaje się, że nie uważa się za autora, który popełnił drobny błąd (...), ale za badacza, który musi rzucić światło na niejasność w dokumencie historycznym” (H. Carpenter, „J.R.R. Tolkien. Wizjoner i marzyciel”. Przeł. A. Sylwanowicz, Warszawa 1997, s. 12).

TP 11/2002

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]