Montana Pound

Ezra Pound najchętniej zadowalał się kilkunastoma słowami, aby podsumować jakieś wydarzenie historyczne bądź artystyczne, przedstawić swój pogląd i receptę na całe dobro i zło, albo scharakteryzować twórczość Szekspira, Miltona czy Chaucera.

26.09.2011

Czyta się kilka minut

Choć podstawowej formuły światopoglądowej głównego nurtu amerykańskiego modernizmu poetyckiego na pewno nie trzeba przypominać, to przecież nie da się całkiem jej pominąć w szkicowych omówieniach sylwetek takich jego pionierów, jak T.S. Eliot czy Ezra Pound (1885-1972), bo to właśnie z niej wynika - jak z jakiegoś źródła stałej energii - wiele z ich najbardziej charakterystycznych konstrukcji poetyckich, teoretycznych, ideologicznych i politycznych. Światopogląd ten znany jest oczywiście w dziesiątkach mniej czy bardziej zmetaforyzowanych wyobrażeń, tak że mamy dużą swobodę wyboru, gdy tylko zechcemy przytoczyć coś odpowiednio efektownego i przejmującego.

Tym razem sięgnę po sformułowanie względnie wczesne, które znajduje się w "Radosnej wiedzy" (1882) Nietzschego: "My, Europejczycy, stoimy dziś w obliczu kolosalnego rumowiska, gdzie to i owo jeszcze sterczy w górę, wiele zmurszało i ledwo się trzyma, a większość leży pokotem, dość malowniczo - nie było chyba piękniejszych ruin! - i zarasta większymi i mniejszymi chwastami" (przeł. Małgorzata Łukasiewicz).

Cytuję zdanie Nietzschego przede wszystkim dlatego, że nie miał on niemal żadnego wpływu na młodą nowoczesność anglosaską, a więc niejako przy okazji możemy zaznaczyć, że tego rodzaju światopoglądowe odczucie - dziewiętnastowieczne, późnoromantyczne, europejskie - miało w starej Europie charakter dość powszechny. Fragment wybieram również ze względu na słowa "My, Europejczycy", które ambitnych Amerykanów, Pounda i Eliota, bynajmniej w ich oczach nie mogłyby pogrążyć, ponieważ od wczesnej młodości obaj postanowili żyć i działać w Europie, całymi latami patrząc na Amerykę tylko z daleka i przeważnie z góry. Przydatne jest też zawołanie "nie było chyba piękniejszych ruin!", bo bardzo dobrze pasuje ono do Pounda, a nie za bardzo do jego przyjaciela Eliota, co pozwala mi w tym momencie tekstu już prawie na dobre rozstać się z tym drugim: wczesny Eliot pielęgnował niektóre klimaty dekadenckie, często dając wyraz sentymentalnym nastrojom zniechęcenia, ennui, splinu i odrazy, które znalazł w utworach Charlesa Baudelaire’a i Julesa Laforgue’a. Natomiast młody "Poundie" to entuzjasta "czystego piękna", urodzony trubadur i ekstatyk.

Poważną rewolucję w poezji robił Pound w Londynie, w uderzająco krótkich wierszach z lat 1912-1915 i chwytliwych manifestach, inicjując poetykę skondensowanej intensywności obrazowo-instrumentacyjnej, czyli bardzo wpływowy imagizm, po czym na dobre zajął się nieszczęsnym rumowiskiem w mocno ezoterycznym, erudycyjnym, fantazmatycznie historycznym poemacie "The Cantos" ["Pieśni"] (zaczętym ok. 1917, nieukończonym w 1972 r.), a stopniowo również w wielu innych dziedzinach, dość powszechnie uważanych za mało poetyckie. Stwierdzony fenomen i kliniczny fakt rumowiska pociąga za sobą oczywiście niejako mimetyczny przymus poetyckiej fragmentaryczności: "Te fragmenty wsparłem o moje ruiny", pisał T.S. Eliot pod koniec "Ziemi jałowej" (tłum. Czesław Miłosz); "Te fragmenty zestawiłeś (podparłeś stemplami)", odpowiadał mu echem Pound na początku "Pieśni VIII" (przeł. Andrzej Szuba).

Pound był koneserem i kolekcjonerem "najpiękniejszych ruin" już w latach 1908-1912, kiedy pilnie studiował, tłumaczył i naśladował poetów prowansalskich i Guidona Cavalcantiego, tyle że wówczas jeszcze nie wiedział, iż terminuje w ruinach: w pierwszej zwrotce kunsztownego epitafium satyrycznego na śmierć własną, koniec Anglii i zagładę cywilizowanej Europy (poemat "Hugh Selwyn Mauberley", 1920) tak podsumował tamte młodzieńcze starania: "Przez lat trzy, w dysonansie z czasem, / Trupa sztuki wskrzesić starał się; Sztukę poezji; w zgodzie z »majestatem« / Starych mistrzów. Od początku źle! -" (przeł. Andrzej Szuba). Dobrze czy źle, właśnie od archaizującego stylizatorstwa zaczęła się literacka przygoda Ezry Pounda - jest w tym jakiś immanentny humor, jakaś "ironia losu", że młody Amerykanin z miasteczka Hailey (1000 mieszkańców, stan Idaho; po latach jego dużo młodszy przyjaciel i admirator, poeta Charles Olson, w swoich listach do znajomych będzie po kowbojsku nazywał go "Montana"), absolwent romanistyki uniwersytetu Pennsylvania, najpierw "wskrzesić starał się / sztukę poezji" w Europie, a wkrótce potem stał się bezprzykładnie najaktywniejszą postacią na europejskiej scenie poetyckiej i nie tylko poetyckiej, a więc poetą, krytykiem literackim i artystycznym, propagatorem nowych tendencji we wszystkich sztukach, opiekunem artystów i pisarzy (na ile pozwalał stan kieszeni: raz blok marmuru dla rzeźbiarza Gaudiera-Brzeski, innym razem dwie pary butów dla Joyce’a), recenzentem i teoretykiem muzycznym, kompozytorem (dwie niewielkie opery), reformatorem społecznym, publicystą, felietonistą, propagandystą, agrarystą, agitatorem i faszystą, ekonomistą i historykiem (głównie pieniądza), tłumaczem Konfucjusza, autorem kilkudziesięciu książek i ponad tysiąca artykułów. Niewątpliwie człowiek, który chciał zmienić świat - toteż bynajmniej nie paradoksalnie, jego dotychczasowe biografie właśnie za sprawą tylu przedsięwzięć i zajęć przeważnie wydają się monotonne, przytłaczające i, koniec końców, nudne.

Ów gwałtowny wzrost aktywności był rezultatem najważniejszego i być może jedynego naprawdę diametralnego przełomu w życiu i twórczości Ezry Pounda; wszystko przed i po tym kryzysie zdaje się składać z samych czytelnych ciągłości i ewolucji. Chodzi o pierwszą wojnę światową, w której wzięli udział i zginęli bliscy mu ludzie, między innymi wspomniany Gaudier-Brzeska oraz filozof i poeta T.E. Hulme. Bez ryzyka większej pomyłki da się chyba powiedzieć, że do czasu wojny Pound robił wszystko, aby literatura i sztuki miały się jak najlepiej, natomiast po wojnie próbował robić wszystko, aby naprawić świat. Zapewne przełom ten można by też do pewnego stopnia zrelatywizować, bo poeta właściwie zawsze żywił przekonanie, że sztuka najprecyzyjniej odzwierciedla stan świata i życia w każdym momencie historii; w istocie społeczeństwa nie mają innej aparatury diagnostycznej: wybitni artyści i pisarze zawsze są "czułkami" (antenami) całego ludzkiego rodzaju. Dobra sztuka i życie mają jednak potężnych, arcyprzebiegłych przeciwników (niebawem będziemy ich identyfikować). Chodziłoby więc głównie o brzemienną w skutki konstatację, że działanie na rzecz sztuki, jakości życia i świata musi mieć charakter jak najbardziej wszechstronny, interdyscyplinarny i totalny, gdyż wroga trzeba zmusić do kapitulacji w jego własnych mrocznych twierdzach.

Wiem, że to, co napisałem o "jednym przełomie", jest podejrzanie proste; zdaję też sobie sprawę, że poniższa próba przedstawienia, a właściwie streszczenia dwóch czy trzech podstawowych pojęć Poundowskich (gdyż na życzenie Redakcji mam zająć się właśnie ideami alias uniwersaliami raczej niż poetyką) też będzie bardzo skrótowa i prosta - a jednak wszystko to jak najbardziej w duchu Pounda (choć na pewno bez jego wiedzy i bystrości), który najchętniej zadowalał się kilkunastoma słowami, aby podsumować jakieś wydarzenie historyczne bądź artystyczne, przedstawić swój pogląd i receptę na całe dobro i zło, albo scharakteryzować twórczość Szekspira, Miltona czy Chaucera (na przykład: "A poezja angielska???? Tfu. Może lepiej w ogóle jej nie czytać. U Chaucera jest wszystko, co kiedykolwiek przeniknęło do angielszczyzny", przeł. Tadeusz Pióro), zazwyczaj za pomocą jednego z owych "hydraulicznych poglądów", które tak właśnie zdefiniował poeta John Berryman w swoim późnym wierszu "Herosi" (1972): "Pomimo całej porywczości i hydraulicznych poglądów / Pound był jak kot, kiedy namierzał uczucia" (przeł. Piotr Sommer). "Niemalże boski rzemieślnik", pisze dalej Berryman - czyżby zatem jakiś boski hydraulik? Nie; chodzi już tylko o to "namierzanie uczuć", a więc o poezję: "Pound był jak kot, kiedy namierzał uczucia, / podfruwał ku nim, wkładał im język do ucha, / delikatnie dopasowywał jedno do drugiego", kontynuuje Berryman. Co to właściwie jest, takie "namierzanie uczuć" przez "niemalże boskiego rzemieślnika"? Cała rzecz w umiejętności dobierania dźwięków, rytmów, słów, aby dawać wyraz zmiennym subtelnościom nierzadko bardzo złożonych uczuć, a nawet całym seriom tak zwanych stanów umysłu i ducha. W istocie jednak również poglądowa "maszyna hydrauliczna" Pounda działa na zasadzie wiary w potencjał niezawodnie funkcjonującego słowa.

Jeśli więc na początku dość ortodoksyjnie zajmiemy się słowem, to być może zdołamy uchwycić coś, co zaprowadzi nas bardzo daleko, zarazem w głąb, jak i na obrzeża Poundowskiego uniwersum, które jest zasadniczo jednorodne i ma też być nieskazitelnie gładkie, acz zarazem bogate i złożone, jeśli chodzi o liczebność występujących w nim gwiazd i krążących wokół nich planet. W punkcie początkowym, a więc ekstremalnie małym i osobliwym, możemy aksjomatycznie umieścić postulat le mot juste Gustava Flauberta, który był jednym z ulubionych powieściopisarzy Pounda (dorównywali mu chwilami chyba tylko Henry James i James Joyce). Le mot juste, a więc słowo słuszne, trafne, czyste (jak śpiew), właściwe, odpowiednie i sprawiedliwe (oddające tej czy innej rzeczy sprawiedliwość). W istocie jedyne "słowo" mające rację bytu w historii ludzkich języków, która jest historią mniej lub bardziej udanych enuncjacji. Trzeba bowiem wiedzieć, że celem każdej istotnej "wypowiedzi" może być tylko absolut le mot juste, arcydzieło emocjonalnej ekspresji oraz intelektualnej definicji, mające status ostatecznego wglądu w istotę takiej czy innej rzeczy pojedynczej lub złożonej (mogą to być przedmioty, przyroda, nastroje, uczucia, idee, wizje i ujęcia boskości, życia całych miast i społeczności, cokolwiek, co w ogóle jakoś jest czy istnieje, lub istnieć może).

Dobrze jest znać i na wskroś rozumieć historię wszystkich enuncjacji, aby móc bez wahania i straty czasu odróżniać rzeczy istotne od niewydarzonych czy błahych, a także wtórnych, jest bowiem grubą pomyłką próbować robić coś, co zostało już wykonane po mistrzowsku. Na przykład? Safona, Katullus, Propercjusz, Arnaud Daniel i Cavalcanti powiedzieli o miłości wszystko, co było, jest i będzie do powiedzenia. Przy tym le mot juste to jest oczywiście źródłowo to jedyne słowo na właściwym miejscu, lecz w szerszym sensie może to być również cały literacki utwór (jak na przykład "Ulisses" lub "Szkoła uczuć", jako doskonałe "obrazy" stanu wszystkich rzeczy w ściśle określonym czasie europejskiej historii). A skoro znów pojawił się Flaubert, to jeszcze zwróćmy uwagę na bardzo ważny w myśleniu Pounda aspekt (zarazem etos i patos) heroiczny: "jak wiadomo", Flaubert nierzadko pracował osiemnaście godzin na dobę, a szukał właściwego słowa częstokroć miesiącami (zdarzało się, że tygodniami walczył z jednym przecinkiem). Tylko w ten sposób powstaje coś, co może mieć jakieś znaczenie, twierdzi Pound.

Pojawia się oczywiście kwestia wielości ludzkich języków - czy może być tak, że niektóre z nich niejako "ze swej natury" mają z góry zagwarantowany, bliższy dostęp do absolutu le mot juste niż inne? Otóż języków Pound nie hierarchizuje (w "Cantos" jest sporo greki, łaciny, oksytańskiego, włoskiego, francuskiego, portugalskiego, hiszpańskiego, niemieckiego), w pewnym momencie czyniąc jedyny wyjątek dla ponoć najprecyzyjniejszej chińszczyzny - odkrytej przezeń najpierw u poetów, takich jak Li Po i Wang Wei (którzy podobno dali równie mocny wyraz elementarnym odczuciom ludzkiej samotności i przemijania ziemskiego splendoru, jak anonimowi autorzy staroangielskich elegii "The Seafarer" i "The Wanderer"), a następnie u Konfucjusza, którego Pound zaczyna w latach trzydziestych tłumaczyć i obficie komentować.

Bądźmy więc teraz świadkami pewnej dramatycznie kluczowej ekstrapolacji: otóż u Konfucjusza znajdujemy ideograficzny koncept "czystego słowa" (cheng ming) i w ten sposób zarysowuje się nierozerwalna więź łącząca chińskiego moralistę z Flaubertem. Konfucjusz mówi jednak coś, czego Flaubert nigdy we właściwy sposób nie wyartykułował, a przecież gdyby tylko wczytał się w poniższą kwestię, musiałby doznać czegoś w rodzaju iluminacji (wszystkich uczestników tradycji prawdziwego rozumienia i nazywania rzeczy łączą nici, czasem niewidzialne, ale zawsze dające się odkryć i uwidocznić). Cytuję przekład Poundowskiego tłumaczenia "Ta Hio", czyli "Wielkiej nauki" (tłum. Kuba Kozioł i as): "Starożytni, chcąc uczynić wyrazistym i rozprowadzić po całym cesarstwie światło, które pochodzi z wejrzenia prosto w serce i z działania zeń wypływającego, najpierw ustanawiali dobre rządy w swoich własnych księstwach; chcąc dobrych rządów w księstwach, zaprowadzali najpierw porządek we własnych rodzinach; chcąc porządku u siebie w domu, sami najpierw poddawali się dyscyplinie; pragnąc samodyscypliny, oczyszczali swoje serca; a chcąc oczyścić serca, szukali precyzyjnych słownych definicji dla swoich niewyraźnych myśli i przeczuć (tonów wydawanych przez serce); pragnąc dojść do precyzyjnych słownych definicji, nastawiali się na rozszerzanie wiedzy do granic możliwości".

Tak brzmi rozdział czwarty "Wielkiej nauki" Konfucjusza, lecz ponieważ jesteśmy już u samych podstaw, to może wypada, gwoli dopełnienia, przytoczyć jeszcze raz tę samą rzecz, jakby w dodekafonicznym raku, czyli rozdział piąty: "Skoro (...) wiedza zbliżyła się do pełni; skoro zostały wyznaczone graniczne punkty poznania, niewyraźne myśli zyskały precyzyjne definicje (lanca słońca znieruchomiała w sednie rzeczy jako słowo). Osiągnąwszy taką precyzję słownych definicji (tzn. taką szczerość) starożytni okiełznali swoje serca, poddali się dyscyplinie; osiągnąwszy samodyscyplinę, zaprowadzili ład w swoich rodzinach; mając ład w domach, wprowadzili dobre rządy w swoich księstwach, a kiedy księstwa były dobrze rządzone, cesarstwo weszło w stan równowagi".

A wszystko to ponoć najwyraźniej jest możliwe i osiągalne w każdym momencie historii dla ludzi dobrej woli, czyli tych, których wola naturalnie zmierza w odpowiednim kierunku (pojęcie directio voluntatis, właściwego ukierunkowania woli, przejmuje Pound od Dantego). Świat jako słuszna wola i doskonałe słowne przedstawienie (podkreślmy tę nową poetycką definicję le mot juste, którą Poundowi podarował w przekładzie Konfucjusz: "lanca słońca znieruchomiała w sednie rzeczy jako słowo").

Skoro więc zawsze może być tak dobrze, to czemu jest tak źle? Otóż pomijając godne zwykłego pobłażania oczywistości pospolitych człowieczych wad, takich jak głupota, lenistwo, nieuwaga, brak inteligencji czy jakichkolwiek uzdolnień, należy zauważyć przede wszystkim, że w każdym czasie znajdą się ludzie, którym będzie zależało na tym, aby nic nie miało właściwej definicji, aby wszystkie słowa były zwichnięte, aby sedno każdej rzeczy spoczywało skryte w ciemnej mgle, aby "lanca słońca" nigdy nie mogła nawet zamajaczyć. I w tym momencie cała historia przeobraża się w oczach Pounda w jakby manichejski spór dwóch obozów czy sił (przy tym jeśli chodzi o charakter "ciemnej strony mocy", to nigdy nie przybiera ona u Pounda postaci demonicznej czy kosmicznej; z biegiem lat coraz mocniej rezonuje prosta Szekspirowska formułka "there is no darkness but ignorance": nie ma ciemności, jest tylko niewiedza).

Kim jednak są ci złoczyńcy? Proponuję wpierw hurt, a potem detal jednego ich rysu wspólnego i zasadniczego: to "gang prasowy", "najemni łgarze", "zdrajcy języka", "zaciemniający teksty" krytycy i akademicy, "zboczeńcy, deprawatorzy języka", producenci broni i amunicji, handlarze bronią i amunicją, kolonizatorzy, koloniści, militaryści i imperialiści, bankierzy i wszystkie rządy uzależnione od prywatnych banków, w ogóle cała finansjera, wszelkiej maści bigoci, spekulanci, kombinatorzy, paskarze, właściciele lombardów, rentierzy, sutenerzy i kamienicznicy, praktykanci dumpingu, niszczyciele naturalnego środowiska, czciciele parytetu złota, "grabieżcy plonów" i wyzyskiwacze, wszyscy nudziarze, producenci tanich form rozrywki, kiczu i tandety, "zboczeńcy, którzy żądzę bogactwa przedkładają nad rozkosze zmysłów" (cytaty pochodzą z pieśni XIV i XV, tak zwanych, z małej litery pisanych, hell cantos, "pieśni piekielnych", przeł. Andrzej Szuba).

Cóż więc mają oni ze sobą wspólnego, jaki jest ten wspólny mianownik (poza drugorzędną kwestią niegodziwych korzyści majątkowych)? Otóż chodzi zasadniczo o fałszerstwo, o fałszowanie znaków w podstawowych językach człowieka, jakimi są słowo i (siłą rzeczy) pieniądz. O pierwszym już mówiliśmy; tymczasem, tak jak słowo uderzać ma lancą słońca w sedno rzeczy, tak też pieniądz powinien coś przyzwoicie znaczyć i oznaczać. Nie jest to jednak możliwe za sprawą wszechobecnej lichwy. Przeciwko lichwie wytacza Pound niemal wszystkie opracowane w średniowieczu teologiczne machiny oblężnicze, więc jego szturm wygląda mniej więcej tak: jakim cudem pieniądz, coś martwego i nieboskiego, może w ogóle mnożyć się samorzutnie, przysparzając bogactw komuś, kto nie pracuje i niczego pożytecznego nie wytwarza? Nieożywiona rzecz partenogenetycznie sama siebie rozmnaża? Nie jestże to jakaś parodia niepokalanego poczęcia albo diaboliczny odpowiednik tworzenia ex nihilo? Skutki są druzgocące, gdyż lichwa (usura) upłynnia miarę wartości. Pieniądz funkcjonuje jako miara, a więc czymś w istocie potwornym jest zaistnienie bezmiaru (procentu) w samym sednie tej miary. Takie załamanie powszechnie stosowanej miary musi spowodować erozję wszystkich innych: centymetr przestaje być centymetrem, zła książka staje się dobrą książką, ludzie czytają gazety. Myślenie Pounda jest tu nader proste i dalekosiężne: skoro bez pieniędzy nikt się obyć nie może, to lichwiarskie zakłócenie pieniężnej miary musi dotknąć wszystkich we wszystkim. W słynnej pieśni XLV wygląda to chwilami tak: "Gdzie usura nikt nie ma domu z dobrego kamienia (...) nikt obrazu nie stworzy, by przetrwał, byś z nim obcował / jeno żeby go sprzedać, sprzedać co najrychlej / gdzie usura, grzech przeciw naturze, / chleb twój z butwiejących szmat, / chleb twój - suchy jak papier (...) gdzie usura linia się staje niezdarna (...) Usura rdzą zżera dłuto / Rdzą zżera majsterstwo i majstra (...) Usura zabija dziecko w łonie, / Przerywa zaloty młodzieńca, / W łoże wniosła paraliż; wciska się / pomiędzy świeżo poślubionych" (przeł. Leszek Engelking). I tak dalej.

Walkę z tak wszędobylskim smokiem wyobraża sobie Pound dwojako: z jednej strony trzeba wnikliwie analizować machinacje manipulatorów miarą pieniężną (i na tym z grubsza polega jego publicystyka monetarno-ekonomiczna), a także demaskować działalność tych wszystkich, którym rozprzężenie miar jest jak najbardziej na rękę (na przykład pisarstwo nieuczciwych lub niekompetentnych krytyków). Z drugiej strony należy przywrócić bezinteresowne, miłosne rozumienie piękna, dobra i prawdy w życiu jednostek i całych państw (piękno, dobro i prawda stanowią u Pounda jedność, a ich obecność w życiu państwowo zorganizowanej społeczności może zagwarantować jedynie "światła tyrania" - niestety, od roku 1933 Pound był przekonany, że tylko z państwem Mussoliniego można wiązać jakiekolwiek nadzieje. Obłęd później narastał, w latach drugiej wojny przynosząc wściekle agresywny, antysemicki słowotok).

W przywracaniu właściwego rozumienia piękna, dobra i prawdy wrażliwym czytelnikom mógłby pomóc poemat "The Cantos", który sporadycznie przypomina, że prawdopodobnie istnieje permanentny świat boskich idei, jakaś najwyższa "istnia istnie istna", skoro najznakomitsi z Ziemian zarejestrowali w swoich nieomylnych słowach tutejsze (ziemskie), skończenie doskonałe objawienia piękna, dobra i prawdy. "Pieśni" mają zbierać i gromadzić pogubione iskry takich objawień. Na początku poematu jest odczucie katastrofalnego chaosu świata nowoczesnego, na końcu zaś, w Poundowskiej intencji, powinien się pojawić jakiś zarys idealnej, odzyskanej całości czy pełni. Czy to jest jakiś gnostycyzm? Chyba tak. Neoplatonizm i gnostycyzm, z lekkim zabarwieniem okultystycznym. Chwilami Pound daje do zrozumienia, że najbliższy związek z rzeczywistością spraw boskich niezmiennie umożliwiają misteria eleuzyńskie, o których jednak niezbyt wiele wiemy i dlatego lepiej jest zacząć w jakimś innym punkcie oświeconego uniwersum, od Flauberta lub Konfucjusza, albo od teorii Kredytu Społecznego majora Douglasa. Jeśli ktoś dobrze zacznie, może mu się poszczęści.

Andrzej Sosnowski (ur. 1959) jest poetą, prozaikiem, eseistą, tłumaczem (m.in. takich autorów jak Ezra Pound, John Ashbery, Elizabeth Bishop, John Cage, Ronald Firbank, Harry Mathews), redaktorem "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny za najlepszy debiut poetycki 1992 roku, Kościelskich (1997), miesięcznika "Odra" za całokształt twórczości (1998), Fundacji Kultury (1994 i 1999), nominowany do Nagrody Nike (1997 i 2008), Gdyńskiej Nagrody Literackiej (2011). Laureat pierwszej edycji Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008). Wydał następujące tomy wierszy: "Życie na Korei" (1992), "Sezon na Helu" (1994), "Oceany" (1996), "Cover" (1997), "Stancje" (1997), "Zoom" (2000), "Taxi" (2003), "Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi" (2005), "Po tęczy" (2007), "poems" (2010). Na koncie ma również utwory prozatorskie ("Nouvelles impressions d’Amerique" z 1994 oraz "Konwój. Opera" z 1999) oraz zbiór impresji i szkiców krytycznych z lat 1991-2003 pt. "Najryzykowniej" (2007).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 8-9/2011