Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tym jednak razem, korzystając z wolnej chaty, zamiast coś pisać lub przynajmniej odpisywać na, zajęłam się porządkowaniem książek – tych, co koniecznie muszą zostać, tych, co do oddania w dobre ręce (pozdrawiam serdecznie bibliotekę w Reszlu!). W czasie takich porządków w oko wpadają rzeczy, które od lat zalegały zawalone katalogami wydawniczymi na rok 2015, 2016, 2017, pamiątkowymi dyplomami z odwiedzonych podczas spotkań autorskich bibliotek i domów kultury, lub nieśmiganą nigdy serią wydawniczą o nadprzyrodzonych mocach, wikingach albo komisarz Chyłce.
Tym razem, dzięki szczodrobliwości Andrzeja Dudy, który darował mi wolny dzień, znalazłam nie tylko dziesięć grubych brulionów zapisanych drobnym maczkiem przez mojego dziadka w latach 1981-88, ale również tę książkę, z której chcę dziś skorzystać, by pokazać państwu, że siedem uczuć, o których niegdyś pisałam tu w felietonie, po obejrzeniu nowego filmu Marka Koterskiego, to ledwie wierzchołek lodowej góry. Uczuć – jak się okazuje – nigdy za wiele w naszym katalogu emocji. Pisze o tym w swojej „Księdze ludzkich uczuć” antropolożka Tiffany Watt Smith.
„Mniej więcej do 1830 roku – czytamy – nikt tak naprawdę nie odczuwał emocji”. Starożytni Grecy na przykład wierzyli, że buntowniczy szał jest roznoszony przez trujący wiatr, pierwsi chrześcijanie w nudzie widzieli złośliwe demony, że o czterech podstawowych humorach kształtujących osobowość człowieka nie wspomnę. Aż wreszcie londyński anatom Thomas Willis, przeprowadzając sekcję zwłok, doszedł do wniosku, że ni flegma, ni żółć, a układ nerwowy i mózg mogą mieć coś wspólnego z odczuciami, jakie nam w życiu towarzyszą. Filozof Thomas Brown poszukał zaś dla tych odkryć nowego słowa – i tak pojawiło się w tym kontekście słowo emotions, nawiązujące do wszelkiego poruszenia.
Tiffany Watt Smith, przedzierając się przez kolejne kultury, odnajduje dla nas emocje, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, a zdaje się, że warto byłoby je jakoś narodowo zaimplementować. Na przykład występujące w języku jidysz słowo nakhes – nadmierna rodzicielska duma, która każe rodzicom pękać z radości z powodu najmniejszego osiągnięcia swej progenitury (coś w rodzaju poczucia, że „Patryk Jaki wicemistrzem Warszawy”).
Szalenie przydatne może się okazać, zwłaszcza w polskiej polityce, pochodzące z Indonezji uczucie zwane malu – „nagłe poczucie skrępowania, niższości i zakłopotania, ogarniające nas w towarzystwie ludzi o wyższym statusie od naszego”. Ze względu na zbliżające się coraz bardziej wybory parlamentarne warto do słownika wprowadzić uczucie zwane torschlusspanik – uczucie rozdrażnienia, które odczuwamy wiedząc, że kończy nam się czas (termin, jak czytam w książce, powstał w średniowieczu i oznaczał „panikę, że zamykają bramę”, podczas gdy my wciąż znajdujemy się poza murami twierdzy, a wróg już na horyzoncie). A hiszpańskie verguenza ajena? Bez niego nie wyobrażam już sobie interesowania się polityką! Otóż wedle Hiszpanów jest to swego rodzaju zapośredniczone zażenowanie i wstyd, które odczuwamy obserwując poczynania osoby, która postępuje wyjątkowo głupio i nie jest gotowa ani za zachowanie swe przeprosić, ani przyznać się do błędu.
Jakże wiele wytłumaczyć można uczuciem, które rozpoznano w Indiach, zwąc je abhiman! Oto bowiem emocja, która łączy w sobie ból i gniew, „jaki odczuwamy w sytuacji, kiedy zostaniemy skrzywdzeni przez osobę, którą kochamy, albo od której spodziewamy się życzliwego traktowania”. I wtedy właśnie pojawia się abhiman, coś jak wściekła, zraniona duma, podszyta pragnieniem odwetu.
Wreszcie czeska litost, uczucie tak wspaniale opisywane przez Milana Kunderę, który w zrozumieniu tego terminu upatrywał klucza do duszy nie tylko czeskiej, ale wszelkiej. „To splot wstydu, urazy i wściekłości, które podrywają nas na nogi, gdy inna osoba zrobi coś takiego, że poczujemy się okropnie” – pisze Smith, podkreślając aktywną stronę tej emocji. Kundera bowiem dodaje w swojej „Księdze śmiechu i zapomnienia”, że litost „to bolesny stan spowodowany przez nagłe odkrycie własnej nędzy (...) działa jak motor dwutaktowy, po uczuciu cierpienia pojawia się pragnienie zemsty”. W litosti najistotniejsze zatem będzie to, by nasz adwersarz cierpiał i poczuł się równie źle jak my, nie zaś to, abyśmy to my poczuli się lepiej.
By określić to, jak czujemy się po wyjeździe wyjątkowo ulubionych gości, możemy użyć z kolei określenia pochodzącego z Gwinei: awumbuk. Goście bowiem – zdaniem plemienia Baining – tuż przed opuszczeniem nas zrzucają z siebie ciężar, by zapewnić sobie lekką podróż. Te ciężkie opary przez trzy dni unoszą się nad naszym progiem, powodując przygaszenie, zmęczenie, czasem pustkę. By temu zaradzić – Baining stawiają na progu miskę z wodą, by wchłonęła opary, a potem chlustają nimi w las. Po kolejnym długim weekendzie z rodziną – być może to metoda jak znalazł, by odnaleźć balans wewnętrzny. Zwłaszcza jeśli wcześniej przy stole odczuwaliśmy dużo vergüenza ajena. ©