Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mohamed Mursi z Bractwa Muzułmańskiego i Ahmed Szafik, ostatni premier za dyktatury Mubaraka: według nieoficjalnych jeszcze wyników, dzięki wolnemu wyborowi Egipcjan, oni dwaj przeszli do drugiej tury wyborów prezydenckich. Obaj uzyskali po około 25 proc. głosów. Na samej końcówce kampanii wydawało się przez chwilę, że „czarnym koniem” będzie lewicowiec Hamdin Sabahi – świecki rewolucjonista odwołujący się do naseryzmu, nacjonalistyczno-panarabskiej idei politycznej (nazwa wywodzi się od Gamala Nasera, prezydenta Egiptu w latach 1954-70 – red.). Do przebicia zwycięskiej dwójki zabrakło mu kilkuset tysięcy głosów: w trakcie skromnej kampanii udało mu się pozyskać głosy i biedaków z Delty Nilu, i dobrze wykształconych z wielkich miast.
Ale ostatecznie zatriumfował podział dwubiegunowy, rysujący się od początku kampanii: na pierwszym planie przedstawiciele starego reżimu starli się z kandydatami odwołującymi się do politycznego islamu. Wśród islamistów z Mursim konkurował były członek Bractwa Abdul Moneim Abul Fotouh, uważany za umiarkowanego, zaś o głosy zwolenników starego porządku z Szafikiem walczył były szef MSZ i przewodniczący Ligi Arabskiej, Amr Moussa.
Rozczarowanie młodych rewolucjonistów, którzy na początku 2011 r. obalili dyktaturę Mubaraka – przy biernej postawie Bractwa Muzułmańskiego – nie może być dziś większe...
Wprawdzie nad tym wynikiem zawisł (niewielki) znak zapytania. Hamdin Sabahi zgłosił do centralnej komisji wyborczej protest, dowodząc, że żołnierzom i policjantom wydano kilkaset tysięcy dokumentów, umożliwiających im udział w głosowaniu. Byłoby to nielegalne: prawo zabrania służbom mundurowym uczestnictwa w wyborach. Z kolei Abdul Fotouh domagał się, by oficjalne ogłoszenie wyników pierwszej tury zawiesić do czasu rozpatrzenia przez Trybunał Konstytucyjny legalności kandydatur osób, które za dyktatury sprawowały funkcje ministerialne. Nie wydaje się jednak, aby te protesty coś zmieniły.
BEZPIECZEŃSTWO JEST NAJWAŻNIEJSZE
Rezultaty pierwszej tury – w której dwaj zwycięscy politycy zebrali łącznie zaledwie połowę oddanych głosów – i towarzysząca im niepewność budzą w kraju niepokój. Dla dużej części społeczeństwa obaj pretendenci są nie do zaakceptowania, w drugiej rundzie spodziewana jest więc niska frekwencja. Już w pierwszej do urn pofatygowało się niewiele ponad 40 proc. uprawnionych. Przyszłemu prezydentowi – obojętne, czy zostanie nim Mursi, czy Szafik – trudno będzie porwać za sobą większość rodaków. Słabość głowy państwa może zaś ułatwić generałom – rządzącym krajem od ponad roku pod postacią Najwyższej Rady Sił Zbrojnych (pełniącej funkcję „kolektywnego prezydenta”) – dalsze zachowanie wpływów.
Najwyższa Rada umiejętnie rozgrywała społeczeństwo, zdezorientowane porewolucyjnym chaosem. Po obaleniu Mubaraka zaczęły narastać napięcia między religiami; nieznani sprawcy atakowali kościoły. W Egipcie zaostrzył się też konflikt światopoglądowy. Państwo świeckie czy islamskie – przez wiele miesięcy ten temat nie schodził z pierwszych stron gazet. Z kolei autorzy rewolucji ze stycznia-lutego 2011 r. podzielili się na dobre, aby już nigdy nie mówić jednym głosem. Spragnieni władzy islamiści szybko zawarli niepisaną umowę z armią, godząc się na propozycję Rady, by pierwsze wolne wybory prezydenckie przeprowadzić jeszcze przed przyjęciem konstytucji, która powinna określić charakter państwa.
Tymczasem dla przeciętnego Egipcjanina najważniejsze stało się bezpieczeństwo. Wraz z rosnącą falą przestępstw społeczeństwo utraciło jedyną wartość, jaką dawał stary reżim: poczucie bezpieczeństwa. Podczas kampanii wyborczej obiecywał przywrócić je nie kto inny, jak Szafik.
FESTIWAL DEMOKRACJI CZY PEŁZAJĄCA KONTRREWOLUCJA?
Zdaniem rzecznika Najwyższej Rady Sił Zbrojnych, pierwsza runda wyborów prezydenckich była festiwalem demokracji. Jednak nie brak rewolucjonistów, dla których ostatnie wybory to farsa i kolejny etap „pełzającej” kontrrewolucji. Od chwili obalenia Mubaraka młodzież z placu Tahrir – będąca motorem rewolucji – i demokratyczni działacze głośno protestowali, domagając się przekazania władzy w ręce cywilów i określenia jeszcze przed wyborami kompetencji organów władzy ustawodawczej i wykonawczej oraz przyszłej roli armii w demokratycznym już systemie.
Ich postulaty nie zostały spełnione, a rewolucjoniści nie docenili sprytu generałów. Zresztą większość Egipcjan odrzuciła – w referendum z marca 2011 r., zdaniem wielu zmanipulowanym – postulat, by konstytucję przyjąć przed wolnymi wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi. Ponad 70 proc. poparło kosmetyczne poprawki do konstytucji, zaproponowane przez armię i islamistów. Egipcjanie wybierają więc dziś prezydenta, nie znając jego uprawnień. Podobnie na przełomie roku wybierano parlament, którego prerogatywy nie są znane do dziś. „Absurdalne wydaje się głosowanie w czasie, gdy brak konstytucji, gdy program kandydata, na którego mamy zamiar oddać głos, może być nieadekwatny do przyszłej konstytucji, gdy zaciera się różnica między otrzymywaniem głosów przez kandydatów a ich kupowaniem dzięki dystrybucji worków z ryżem, butelek oleju i butli z gazem, jak to robią Bracia Muzułmanie” – pisał kairski ¬„Al-Ahram”.
Kupując głosy dzięki rozdawnictwu żywności w ubogich dzielnicach i oferując transport do lokali wyborczych, islamiści nie robią nic innego, jak tylko kopiują paternalistyczny stosunek starego reżimu do egipskiej biedoty. W „wyborach” z 2005 r., gdy Mubarak miał zdobyć grubo ponad 80 proc. głosów, lokale wyborcze w miastach świeciły pustkami – to biedota z prowincji, kupiona przez reżim, zagłosowała na dyktatora (frekwencja przekroczyła wówczas nieznacznie 10 proc.; stary satrapa nie potrzebował więcej, był jedynym prawdziwym kandydatem).
***
Śledząc egipskie programy satelitarne, wsłuchując się w wypowiedzi indagowanych przez dziennikarzy wyborców, można zaryzykować tezę, że społeczne sympatie przechylają się w stronę Mursiego, i że to on ma większe szanse w drugiej rundzie, zaplanowanej na 16-17 czerwca.
„Na najwyższym urzędzie w państwie potrzebujemy człowieka, który będzie czuł strach przed Bogiem” – zgodnie powtarzali przed kamerami zwolennicy islamistów, popierając kandydata Bractwa. Nie są to stwierdzenia oryginalne: od tygodni powtarza je na setkach wieców dobrze naoliwiona machina propagandowa Mursiego. Przeciwnicy islamistów twierdzą, że wydał on na kampanię 50 mln dolarów, podczas gdy limit dla kandydata wynosił 2 mln. Niemniej sukces Mursiego wynika nie tylko z dystrybucji oleju i liczniejszych plakatów, ale głównie z obecności islamistów w terenie – pod postacią sieci placówek religijnych i charytatywnych, pokrywających cały kraj.
Mimo wszystko wynik Mursiego jest o połowę słabszy od niemal 50-procentowego rezultatu, jaki w wyborach parlamentarnych uzyskała Partia Wolności i Sprawiedliwości, popierana przez Bractwo. A więc: islamista czy zaufany obalonego dyktatora? Nie sposób tego przewidzieć. Wiele będzie zależeć od frekwencji. A także od tego, czego Egipcjanie obawiają się bardziej: wizji teokratycznego państwa czy powrotu do władzy starego reżimu.
Poniedziałek, 28 maja