Medyczny zgiełk

Lekarze boją się pacjentów, chorzy nienawidzą doktorów. W Chinach, najludniejszym kraju świata, praca w służbie zdrowia i korzystanie z jej usług to coraz cięższe przeżycie.

18.06.2012

Czyta się kilka minut

Gdy 17-letni Li Mengnan usłyszał, że nie można zacząć leczenia chorego kręgosłupa, bo wciąż ma gruźlicę – choć właśnie zakończył długą kurację w innym szpitalu – spokojnie wyszedł z gabinetu. Zaprowadził dziadka do taniego hoteliku, w którym zatrzymali się na czas pobytu w Harbinie. Wyszedł się przejść, kupił nóż – i wrócił do szpitala. Znalazł gabinet lekarza, który go przyjmował, i zaatakował obecnych w nim czterech doktorów. Najbliżej drzwi siedział stażysta Wang Hao; trafiony w tętnicę szyjną, zmarł na miejscu. Pozostali, mimo licznych ran, przeżyli. Schwytany przez policję podczas nieudanej próby samobójstwa, Li Mengnan zeznał, że chciał się zemścić za złe traktowanie. Żałował tylko, że zginął niewinny praktykant.

EMOCJE MAŁO CENZURALNE

Władze szpitala przy Harbińskim Uniwersytecie Medycznym urządziły zabitemu piękną ceremonię pożegnalną. Prowincjonalny wydział zdrowia zalecił instalację kamer i wzmocnienie ochrony szpitali. Minister zdrowia potępił sprawcę i zażądał surowej kary. I wszystko pozostanie jak dotąd. Wydarzenia z Harbina potwierdzają tylko fatalną sytuację, w jakiej od dawna jest służba zdrowia w zamieszkałym przez miliard trzysta milionów ludzi kraju.

Ogólnochińskie media zainteresowały się śmiercią Wang Hao, gdyż to kolejny przypadek zabójstwa lekarza przez pacjenta. Na stronie internetowej „People’s Daily”, organu prasowego Komunistycznej Partii Chin, wkrótce po wydarzeniu pojawiła się sonda, w której czytelnicy mogli wybrać uczucie, jakiego doświadczyli w związku z tragedią w Harbinie. Sonda szybko zniknęła, bo wyniki były szokujące: 65 proc. z 6 tys. głosujących wybrało radość; złość poczuło tylko 14 proc., a smutek 7 proc. Jak uzasadnił jeden z uczestników sondy, nie chodzi o radość z powodu śmierci niewinnego stażysty, ale o satysfakcję z zemsty na przekupnych i niemoralnych lekarzach.

Przemoc wobec personelu medycznego jest chlebem powszednim chińskich szpitali i od kilku lat liczba takich wydarzeń stale rośnie. W 2006 r. ministerstwo zdrowia opublikowało statystyki (w następnych latach zarzuciło ten zwyczaj), według których w 2005 r. wydarzyło się 9831 konfliktów (uwzględniono tylko te z użyciem siły) między personelem medycznym a pacjentami, ich rodzinami lub przyjaciółmi, podczas których poszkodowanych zostało 5519 lekarzy i pielęgniarek. Niedawno gazeta „China Daily” cytowała zaś „oficjalne źródła”, że w 2010 r. w Chinach w ponad 70 proc. szpitali wydarzyło się 17 tys. „incydentów” między personelem a pacjentami.

ZDROWIE DLA NAJBOGATSZYCH

Skąd taka nienawiść wobec chińskiej służby zdrowia? Każdy, kto z niej korzystał, musi stwierdzić, że negatywne uczucia nie biorą się znikąd. Po pierwsze, za leczenie się płaci: nie dość, że składką ściąganą z pensji, to jeszcze gotówką przy kasie. Teoretycznie wizyta jest bezpłatna i płaci się „za rejestrację” (niewiele: kilka do kilkunastu juanów; 1 juan to równowartość ok. 50 groszy). Ale już lekarstwa to wydatek liczony w setkach lub tysiącach, a receptę można zrealizować tylko w szpitalu – nie da się z nią pobiec do taniej apteki, bo istnieje tylko elektronicznie w szpitalnym systemie.

Lekarze słyną z przepisywania niepotrzebnych leków w nadmiernych ilościach, bo mają procent od firm farmaceutycznych, zabiegów, hospitalizacji, a nawet operacji. I podczas gdy naciągają na leczenie tych, którzy mogą się bez niego obejść, potrzebujący odchodzą z kwitkiem – z braku pieniędzy lub miejsc. Chyba że dadzą łapówkę, chętnie witaną, a czasem wymuszaną. Bo pensje lekarzy – często przepracowanych, przyjmujących dziennie po 100 pacjentów – są niskie: młody zarabia równowartość 500 dolarów, starszy stażem 1000 dolarów. I nie mogą dorobić prywatnie po godzinach, bo primo: w Chinach nie istnieje opcja prywatnych gabinetów, a secundo: Chińczyk nawet z katarem idzie do szpitala, gdyż sądzi, że tylko tam dostanie fachową pomoc.

Funkcjonują jeszcze prywatne szpitale i oddziały VIP w placówkach państwowych, ale jest ich niewiele i głównie w największych miastach. A koszty leczenia mogą przyprawić tam o zawrót głowy: wizyta u specjalisty potrafi kosztować ponad tysiąc juanów, założenie gipsu to 5-7 tys., a poród przez cesarskie cięcie w szanghajskich prywatnych klinikach wycenia się na 100 tys. juanów. Dlatego z ich usług korzystają bogacze lub „ekspaci” z pełnym pakietem ubezpieczeniowym. Zdecydowana większość chorych jest skazana na państwową służbę zdrowia.

ALKOHOLIZMU NIE LECZYMY

Choć po reformie zdrowia z 2005 r. w Chinach znacząco zwiększyła się liczba ludzi objętych ubezpieczeniem zdrowotnym, wielu wciąż jest poza systemem i musi płacić za leczenie. Zresztą nawet ci z ubezpieczeniem – dziś prawie 3/4 ludności Chin – najpierw sami płacą za usługi medyczne, a dopiero potem ubiegają się o zwrot od ubezpieczyciela. Który robi, co może, by oddać jak najmniej, w czym pomaga mu przemyślny system zwrotów, uzależniony od rodzaju choroby, czasu jej trwania, proporcji kosztów leczenia do zarobków, miejsca leczenia itp.

Wybór szpitala jest kluczową sprawą: ubezpieczyciel wskazuje placówki, w których ubezpieczony ma się leczyć. A jeśli samowolnie uda się do innego szpitala, nie ma prawa domagać się zwrotu kosztów. Są też limity refundacji: jeśli wydatki nie przekraczają minimalnej kwoty rocznej (w zależności od miasta to ok. 1000-1500 juanów), nie przysługuje żaden zwrot. Gdy zaś koszty leczenia są bardzo wysokie, ubezpieczyciel pokrywa je jedynie do maksymalnej ustalonej kwoty (w 2010 r. górny limit podniesiono ze 100 tys. do 150 tys.). Kosztowne choroby przewlekłe, np. rak czy białaczka, mają widełki zwrotów; zwykle to 50 proc. poniesionych wydatków. Za to koszta powstałe w wyniku leczenia skutków bójek, picia alkoholu czy prób samobójstwa nie podlegają refundacji.

Jeśli leczysz się w swoim lokalnym szpitalu, dostaniesz zwrot ok. 80-90 proc., jeśli jedziesz do miasta powiatowego – ok. 60 proc., a jeśli jedziesz do stolicy prowincji lub kraju, nie licz na więcej niż 30 proc. Taki system ma zachęcać do odciążenia obleganych miejskich szpitali. Ale Chińczyk i tak wysupła ostatnie juany i pojedzie do dużego szpitala w dużym mieście. Dlaczego? Bo wiejskich szpitali i gminnych centrów zdrowia jest niewiele, często mają stary sprzęt i pracują tam gorsi lekarze (co niekoniecznie jest prawdą, ale tak myślą pacjenci). Siłą rzeczy nie zawsze zdarza się trafna diagnoza czy udane leczenie, zwłaszcza w przypadku poważniejszych chorób.

„YINAO”, CZYLI ROZRÓBA

Do tego wszystkiego dochodzi brak niezależnego systemu rozpatrywania skarg. Ich zasadność zwykle jest oceniana w szpitalu, gdzie doszło do spornych kwestii, a kolegium rozpatrujące to koledzy oskarżanego. Poszkodowani wiedzą, że dochodzenie sprawiedliwości nie przynosi zazwyczaj efektów, więc uciekają się do siły. Powstało nawet nowe słowo „yinao” (dosłownie: „medyczny zgiełk”), oznaczające ataki na szpitale i lekarzy.

Czasem kończy się to ucieczkami przez okno, czasem podpaleniem lub zdemolowaniem izby przyjęć. Niekiedy lekarze i ochrona szpitala wyciągają przygotowane pałki i dochodzi do regularnej bitwy – jak w ubiegłym roku w mieście Nanchang, gdzie ochrona i młodsi lekarze stawili czoło prawie setce krewkich krewnych i znajomych pacjenta. W odpowiedzi na popyt pojawili się nawet ludzie zawodowo zajmujący się wszczynaniem „yinao”, bo im większa rozróba, tym wyższe późniejsze odszkodowanie, z czego część może przypaść skutecznym organizatorom...

Teraz, po śmierci Wang Hao, ministerstwo zdrowia wydało okólnik, w którym przypomina swoim placówkom, że ponoszą odpowiedzialność za bezpieczeństwo pracowników medycznych. Zaleca się 24-godzinną ochronę i monitornig miejsc, w których przebywają pacjenci.

Wystosowanie takiego apelu potwierdza fiasko ostatniej kampanii, wdrażanej od grudnia 2011 r. Piękne słowa: „san hao – yi man”, czyli „trzy razy dobrze równa się zadowolenie”, są skrótem, stworzonym z propagandowych haseł-priorytetów chińskiej służby zdrowia: dobra obsługa, dobra jakość, dobra etyka, zadowoleni ludzie.

Jak widać – jest nad czym pracować. 


KATARZYNA SAREK jest sinolożką, spędziła w Chinach dziewięć lat, studiując i pracując; obecnie jest doktorantką w Zakładzie Sinologii UW.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2012