Maniery demokratyczne

Teresa Bogucka z kaczorem Kacperkiem /fot. arch. rodzinne T. Boguckiej

24.11.2006

Czyta się kilka minut

---ramka 474444|lewo|1---Zabawki, zabawy

Zabawek było mnóstwo, ale prostych - drewniane klocki, "pchełki", kalkomanie. Jako jedyna dziewczynka w rodzinie dostałam celuloidową lalkę - nazywała się Milusia. Ręce i nogi miała na gumkach. Ilekroć się zepsuła, oddawano ją do "kliniki lalek". Szczerze mówiąc - Milusia nic mnie nie obchodziła. Wolałam zabawy chłopięce, bo chciałam być akceptowana przez braci. Była nas czwórka, ciągle zabiegaliśmy o uwagę rodziców, co nie było łatwe, bo pracowali w Krakowie i często wyjeżdżali. Rekompensowali nam to zabawami odświętnymi, starannie przygotowywanymi - bawiliśmy się w teatr cieni za rozwieszonym prześcieradłem, inscenizowaliśmy ulubione książki. W 1955 roku, kiedy wydano "Winnetou" i "Old Shatterhanda" - mama zrobiła nam piękne pióropusze i staliśmy się plemieniem indiańskim. Kupowano nam też gry planszowe - żebyśmy nauczyli się przegrywać. Pamiętam "Zwiedzanie Warszawy". Dziadkowie "ocenzurowali" tę grę - zakleili na planszy niektóre napisy. Natychmiast je odkleiliśmy: "Oglądasz budowę Pałacu Kultury imienia Józefa Stalina - przesuwasz się o 3 pola naprzód". "Wchodzisz do Katedry św. Jana - cofasz się o 9 pól".

W domu było radio, zrobione przez dziadka, włączane tylko na koncerty Chopinowskie i Wolną Europę - nie wolno nam było słuchać byle czego. Kłopot pojawił się, kiedy wraz z bratem wygraliśmy, w ogólnopolskim konkursie rysunkowym, aparat fotograficzny "Druh" i radio "Pionier". Jako że radio było moją własnością, rodzicom nie wypadało odtąd zabraniać słuchania, działali tylko perswazją.

Mama ładnie śpiewała - od "Jedzie, jedzie na kasztance...", po "Miłość ci wszystko wybaczy". To był bardzo szeroki repertuar: piosenki przedwojennych kabaretów, dumki ukraińskie, piosenki lwowskie i żołnierskie. Znaliśmy wszystkie możliwe pieśni patriotyczne, ale wolno nam było je śpiewać tylko w domu.

Kindersztuba

Do rodziców mówiło się w trzeciej osobie: "Tatusiu, czy tatuś mógłby...". Mówienie na "ty" uchodziło za chamskie. Nie wolno nam było odzywać się niepytanym. Uczono nas dystansu do samych siebie - kiedy któreś z nas rozbiło kolano - bagatelizowano to, obracano w żart. W domu obowiązywała hierarchia i szacunek dla starszych - najlepsze rzeczy dla dziadków, potem dla rodziców, na końcu dzieci (w praktyce pewnie było inaczej, ale my wierzyliśmy, że taki jest porządek rzeczy). Dlatego teraz zżymam się, kiedy w autobusie babcia ustępuje miejsca wnukowi.

W rodzinie panowało pewne napięcie, jeśli chodzi o "odpowiednie towarzystwo". Chciałam się bawić, taplać w błocie z wioskowymi dziećmi. Dziadkowie tego nie pochwalali, rodzice mieli przechył demokratyczny, kładli nacisk raczej na to, że jesteśmy zobowiązani do dawania przykładu. Wolno mi było przyjaźnić się z dziećmi, dopóki nie przynosiłam do domu ich nawyków. Musiałam być wówczas nieznośna i przemądrzała - pouczałam moje koleżanki, kazałam im czyścić paznokcie, tępiłam błędy językowe, uczyłam manier...

Rozmowy

Świat zewnętrzny docierał do nas przez filtr rodzinny. Istniały dwie rzeczywistości - domowa i zewnętrzna. W tej pierwszej mówiło się o Katyniu, o Workucie, Lwowie... - w tej drugiej trzeba było ważyć słowa. Wbijano nam do głowy, żebyśmy trzymali język za zębami i czegoś w szkole nie lapnęli, zarazem jednak ukrywano zło świata.

Na moje, przyniesione ze szkoły, pytanie: "Czy mamusia wie, dlaczego musimy kochać Związek Radziecki?", mama odpowiedziała: "Bo jest duży".

Nie przeżyłam pokoleniowego, światopoglądowego buntu (to nie jest chyba obowiązkowe?), bo wychowanie domowe dało mi spójny zbiór norm, który zaakceptowałam dobrowolnie. W tym wychowaniu mieściło się prawo do odmienności. "Oni żyją tak, a ty - inaczej. Masz prawo być osobna, nie wtapiać się w tło".

Rodzice ukrywali przed nami, że powojenny porządek zdegradował ich materialnie, pozbawił majątku. Tylko babcia rozpamiętywała swoje krzywdy. Uprawiała wychowawczy sabotaż - opowiadała, jak to kiedyś odzyskam dom, będę miała szofera... Rodzice psykali na nią, kiedy mówiła o powrocie do Lwowa. Nie wierzyli w III wojnę ani jej nie chcieli. Przyjęli postawę znamienną dla powojennej inteligencji - nie akceptując komunizmu, traktowali powojenną przemianę jak akt społecznego zadośćuczynienia. Przed wojną jeździli po Polsce i widzieli niewyobrażalną biedę, jak choćby dzieci umierające z głodu na przednówku. Mieli poczucie, że Polska w międzywojniu nie rozwiązała paru ważnych spraw i teraz za to płaci. "My straciliśmy, ale kto inny zyskał". Babcia kwitowała takie poglądy zdaniem: "Ach, tacy z was demokraci!".

Rodzice wyjechali z miasta, zamieszkali na zapyziałej prowincji, żeby być dalej od władzy, uniknąć ustrojowych przymusów, zapewnić nam normalne dzieciństwo i wychować tak, jakby świat się nie zmienił. Myślę, że należę do ostatniego pokolenia wychowanego z rozpędu według

XIX-wiecznego, pozytywistycznego systemu wartości - wbijano mi do głowy, że życie jest powinnością, służbą dla społeczeństwa, nic się za to nie należy.

Ubrania

W małej podhalańskiej mieścinie, gdzie po wojnie zamieszkała nasza rodzina, ubrania (szyte z konieczności przez mamę niezbyt uzdolnioną w tym kierunku) były też manifestacją przynależności do innej sfery. Smętna to była manifestacja, bo bieda u nas aż piszczała, niemniej ubieraliśmy się zupełnie inaczej niż dzieci wiejskie. Moi bracia przez okrągły rok chodzili w krótkich spodenkach. Zimą nosiło się bawełniane pończochy, umocowane długą gumą do płóciennego kaftanika pod koszulą. Chłopcy mieli stale przemrożone uda, bo spodenki krótkie, a gumy się rozciągały. Ja też nosiłam pończochy i ciepłe majtki, czego szczerze nie znosiłam, bo mi te majty wychodziły spod krótkich sukienek. Płaszczyk też był krótki. Warkocze upięte w koszyczek (ścięłam je dopiero na studiach). Do Pierwszej Komunii chciałam włosy rozpuścić, ale rodzice zaprotestowali - "warkocze bardziej spodobają się Panu Bogu". Jako jedyna poszłam do Komunii w białych tenisówkach pobielonych pastą do zębów.

Do znudzenia powtarzano mi, że mam być czysta i schludna. Słowo "flejtuch" ciągle powracało w tyradach babci. Drugie fatalne słowo to "kokietka". Brzmiało prawie jak "prostytutka". Ilekroć stawałam przed lustrem, już słyszałam głos babci: "Cóż się tak mizdrzysz! Pewnie ci się wydaje, że jesteś ładna? Jeszcze chwila, a zaczniesz oczami strzelać za chłopakami!". A ja nie wiedziałam nawet, jak to "strzelanie" miałoby wyglądać. To działa - do dziś nie jestem w stanie ubrać się "kokieteryjnie".

Moje ówczesne koleżanki szkolne chodziły w długich spódnicach i zarzuconych na ramiona chustach. Nie nosiły majtek. Wiem, bo moja mama biegała do sąsiadów z pierwszą pomocą medyczną w nagłych wypadkach i nieraz się o tym przekonała, podczas oględzin bolących brzuchów.

Kary

Zawsze najpierw była perswazja - zwykle mało skuteczna. Karą było lanie. Nigdy w gniewie. Nasze grzechy się sumowały, a kiedy osiągnęły masę krytyczną - następowała poobiednia egzekucja. Tata kładł na kolanie i wlepiał klapsy - 3, 5, 7... Rachunek się zerował i można było broić od nowa. Najsurowiej karano nas za męczenie zwierząt. Brat dostał w pupę, kiedy nadział motyla na szpilkę. Ja - kiedy na "szubienicy" do gry w kręgle powiesiłam lalkę, bo mogło to świadczyć o skłonnościach do okrucieństwa. Byliśmy też karani za guzdranie się przy jedzeniu, jako że nikt nie wstawał od stołu, dopóki wszyscy nie zjedli, więc zwłoka była przejawem nieliczenia się z innymi.

Karą, która była wtedy dopuszczalna i dwa razy chyba dotknęła moich braci, było wyrzucenie z domu. Za bardzo poważne nieposłuszeństwo wystawiało się za drzwi. Chcesz - to idź! Dziecko pod zamkniętymi drzwiami miało sobie uświadomić, że rodzina jest mu niezbędna.

Najboleśniej zostałam ukarana za powiedzenie prawdy. Gosposią była u nas Pani Marta - Mazurka, mówiąca łamaną polszczyzną. Tuż po wojnie próbowała uciec do Niemiec. Złapano ją na granicy i wsadzono do obozu, skąd za flaszkę wódki wykupił ją nasz sąsiad. Pracowała u niego do dnia, kiedy (niesłusznie) zarzucił jej kradzież. Wtedy uniosła się dumą i zamieszkała z nami. Pewnego razu, w przeddzień wizyty gości, Pani Marta postanowiła udekorować pokoje. Kupiła rolkę wzorzystego papieru pakowego (do dziś pamiętam ten fioletowy deseń) i wykleiła "lamperię" w całym domu. Mama, tata i goście oniemieli ze zgrozy, ale zmilczeli. A ja zapytana na stronie, jak rodzicom spodobała się nowa dekoracja, powiedziałam szczerą prawdę. Na to Pani Marta w płacz i dalej pakować walizki! Dostałam straszną burę od rodziców, którzy ją chcieli w ten sposób udobruchać. I boleśnie przeżyłam tę niesprawiedliwość.

W takim skrócie wygląda to na wychowanie surowe, ale nasz dom był ciepły i serdeczny.

Inaczej było u wiejskich dzieci - strasznie tam na nie krzyczano, były bite przez pijanych ojców regularnie, do szkoły przychodziły posiniaczone. Nie miały w sobie ani dziecięcej niefrasobliwości, ani pyzatości. Twarze zaklęśnięte, ostre rysy. Okrutne to było miasteczko, w wódce i beznadziei. Dzieci było dużo, traktowano je często jak dopust Boży, nie leczono, zaniedbywano. Moją mamę doprowadzało to do rozpaczy - ciągle mówiła sąsiadom o krzywicy, o witaminach, o tym, żeby dać im się dalej uczyć.

Nagrody

Na Boże Narodzenie dostawaliśmy przeważnie książki. Najpierw babcia napomykała, że czytała kiedyś piękną książkę o Barim i Szarej Wilczycy Curwooda, a potem - co za zbieg okoliczności! - znajdowaliśmy ją pod choinką. Zapamiętałam ją, bo należała do nielicznych książek nowych, na ogół dostawaliśmy książki z antykwariatu, przedwojenne.

Nagrodą za dobre sprawowanie były rodzinne wyprawy turystyczne. Rzadkie, ale zaplanowane zawczasu, obmyślone. Rodzice chcieli nas uchronić przed przynależnością do drużyny pionierów, toteż z rozmysłem popychali ku przyrodzie. Chodziliśmy na wycieczki, obserwowaliśmy ptaki. Robiliśmy zielniki, rozpoznawaliśmy tropy zwierząt, mieliśmy wiwarium z gąsienicami motyli. Zimą dbaliśmy o karmnik, na przedwiośniu wykładaliśmy maty słomiane dla skowronków. W specjalnych dziennikach notowaliśmy postępy wiosny. To nie poszło na marne - dobrze znam się na grzybach, dość biegle rozpoznaję ptaki [zegar w domu Teresy Boguckiej wyśpiewuje godziny ptasimi głosami - przyp. JO].

Jedzenie

Jedzenie było podłe. Głównie kasze. Grysik z malutkim kleksem dżemu. Mamałyga - kukurydzianka z darów UNRR-y - pastewna, jak sądzę. Jajko czy mięso - od wielkiego dzwonu. Kiedy nastała Pani Marta - zaczęła gotować w guście ni to chłopskim, ni to niemieckim - okropnie. Jakieś placki, kartofle z sosem, zawiesiste zupy, szpinak, karotka... do dziś tego nie znoszę. Czasami brakowało pieniędzy, chleb braliśmy na kredyt. Do sklepu wysyłano nas - dzieci, bo nam trudniej było odmówić. Głodni nie chodziliśmy, ale nie lubiłam jeść.

Seks

Zasadą było, że żadnego pytania nie zostawia się bez odpowiedzi. Kiedy pytaliśmy - odpowiadano. A że nie dość jasno? - no cóż... Z czasem ten komunikat stawał się zrozumiały. Jako małe dzieci uczyliśmy się katechizmu. Niewiele z niego rozumiałam, ale klepałam na pamięć. Z upływem czasu niezrozumiałe zdania ujawniały swój sens.

Podobną zasadę przyjęli rodzice w sprawie uświadomienia. Na pytanie: "skąd się biorą dzieci?" odpowiadali: "z połączenia męskiego nasienia i żeńskiego jajeczka". Nic z tego nie rozumiałam, ale też nikt nie plótł o bocianach i kapuście. Oni zakładali, że jak zacznę od słupków i pręcików, to z czasem dojdę do prawdy. W czternastym roku życia fizjologia spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Byłam już wtedy w Warszawie, w szkole klasztornej. Koleżanka uświadomiła mnie przy pomocy wulgarnego wierszyka, który do dziś pamiętam. Oto i cała moja ówczesna edukacja seksualna. Mam o to trochę żal do rodziców. Wiedzieliśmy, że kiedy zapytamy - to nam odpowiedzą. Ale nie pytaliśmy. Klimat stwarzali nie po temu.

Strach

Pamiętam taki epizod. Tuż po wojnie mieszkaliśmy w podziemiach Muzeum Narodowego. Warszawskie mieszkania rodziców przepadły. A że mama przed wojną pracowała w Muzeum - dyrektor Lorenz użyczył kąta rodzicom. Był to niewielki boks w suterenie - jak przedział kolejowy, z piętrowymi łóżkami. Obok, w podobnych boksach mieszkali inni ludzie. Światła było niewiele, toteż drzwi były zawsze otwarte. Miałam wtedy ze trzy lata, zabawiały mnie miłe panie z sąsiedztwa. Któregoś dnia weszłam pod ich nieobecność do boksu, pod łóżkiem znalazłam pudło z zabawkami i zaczęłam się bawić. Nagle usłyszałam krzyki, awanturę, ktoś mnie szarpał, ktoś płakał... zbiegowisko... Pamiętam mój strach, nie było rodziców... Co się stało? Otóż te panie straciły w Powstaniu syna i brata -

13-letniego chłopca. Zabawki to były jedyne pamiątki po nim, relikwie. I one mnie znalazły z tymi zabawkami w rękach.

Inni

Pani Marta była ewangeliczką - "kociarą", jak mawiano wówczas. Kiedy pierwszy raz ktoś w mojej obecności tak ją nazwał, zaprotestowałam: "Ona nie lubi kotów!". W miasteczku nie było zboru ewangelickiego. Nasza gosposia regularnie domagała się Komunii w katolickim kościele, a proboszcz regularnie jej odmawiał. Wyznawała odważną na owe czasy tezę, że "Bóg jest jeden". Gorszyła mnie ta inna wiara Pani Marty, bo byłam bardzo bogobojna. Mama mówiła wtedy: "ona wierzy w Boga bardziej niż niejeden w tym podłym miasteczku". Pani Marta miała przyjaciela - szewca - świadka Jehowy. Spotykali się, rozmawiali o religii, ale uchodzili za bezbożników. Podobnie jak dwaj rozwodnicy. Ciekawe, że o sekretarzach partii nikt tak nie mówił.

W miasteczku ludzie dzielili się na wioskowych i inteligentów. Odróżniało się ich na pierwszy rzut oka - inaczej się ubierali, inaczej czesali, inaczej mówili. Urzędnik, organista, właściciel piekarni, aptekarz to był zupełnie inny świat - byli podobni do nas.

Wiara

Wychowywano nas pobożnie i w rodzinie, i w kościele, tak jakby nie było Bieruta i Gomułki. Religii uczyła zakonnica, poczynając od Starego Testamentu. Wszystkie pytania katechizmu trydenckiego miałam wykute na blachę, czytałam obie księgi Pisma Świętego. Mszę odprawiano po łacinie - do dziś znam ją na pamięć. Pamiętam, jak mnie zgorszył ten fragment "Ani z Zielonego Wzgórza", gdzie ona szybko klepie pacierz i wskakuje pod kołdrę (bo zimno). My klęczeliśmy przy łóżkach.

Rodzice mówili nam, że Pana Boga widać w pięknie i w mądrości. Kiedy pogoda dopisała, ptaki śpiewały - przeżywałam chwile religijnej egzaltacji. Niekiedy, podczas kazania, kątem oka widziałam, jak tata wymyka się z kościoła. Tłumaczył, że to dlatego, że "ksiądz mówi głupstwa, a głupstwa obrażają Pana Boga". Problem piękna nie był prosty wychowawczo - kościół był pomalowany szpetnie, podobnie wyglądały stacje Męki Pańskiej wokół. W domu pokazywano nam co prawda reprodukcje dobrego malarstwa, a tata mówił, że wielka sztuka nie istnieje bez religii, w praktyce jednak wypadało to różnie - rwałam się do noszenia w procesji Bożego Ciała poduszki z sercem Pana Jezusa przebitym sztyletem, mimo że rodzice widzieli w tym pogaństwo i dewocyjną tandetę.

Zmiana

W dzisiejszym wychowaniu najbardziej bulwersuje mnie egoizm, przyuczenie do roszczenia. Młodzi się wstydzą, że czegoś nie mają, i uważają, że im to się należy, jak innym. I panuje jawna wyrozumiałość wobec agresji, nawet grabieży - trzeba zrozumieć, inni mają markowe buty, albo i-pody, a on nie miał, to zabrał.

Jakieś przedziwne sprzężenie walorów człowieka z posiadaniem rzeczy. To wygląda jak karykatura przemiany obyczajowej lat 60., kiedy to wywalczono prawo jednostki do ekspresji własnej indywidualności. A to się w skali masowej wyrodziło w sobkostwo, w pęd, aby się upodobnić do wzorów trendy i mieć to wszystko co inni.

Zbyt rzadko uświadamiamy dziecku, jak ważne są relacje z innymi ludźmi - że nie wolno krzywdzić, zyskiwać cudzym kosztem, trzeba innych rozumieć, być dla nich dobrym... Empatię łatwo zaszczepić w dzieciństwie, kiedy dzieci chcą zasłużyć na akceptację rówieśników, odnaleźć się w grupie. Przecież mały człowiek, który potrafi dogadać się z innymi, ma łatwiej w życiu, jest szczęśliwszy.

A w Polsce ciągle dramatycznie brakuje wzajemnego zaufania, które jest niezbędnym kapitałem społecznym.

Teresa Bogucka jest socjolożką, pisarką, dziennikarką. W czasach PRL - opozycjonistka, współpracownica KOR. Opublikowała m.in. "Polaka po komunizmie" i "Triumfujące profanum" oraz książkę wspomnieniową "Cienie w ogrodzie". Urodzona w roku 1945 w rodzinie inteligenckiej. Dzieciństwo spędziła w Makowie Podhalańskim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2006