Mane idzie z Panem

Kiedyś współtworzył wrocławską scenę hiphopową, dziś jest kapelanem w szpitalu. Ale pasji nie porzucił. Ksiądz Bartczak pokazuje, jak ewangelizować ­­ hip-hopem.

17.02.2014

Czyta się kilka minut

Ks. Jakub Bartczak / Fot. Archiwum Prywatne
Ks. Jakub Bartczak / Fot. Archiwum Prywatne

Pokój jest urządzony skromnie. Mały stolik, dwie roślinki i stuła przewieszona przez oparcie krzesła. Ze ścian wyglądają święci. Franciszek z Asyżu ma na przykład widok na regał z piłkarskim trofeum i kolekcją płyt. Zbiór jest dość nietypowy. Wystarczy rzucić okiem na wypisane na grzbietach tytuły: „Świąteczny pejzaż” sąsiaduje z „Masz to jak w banku” O.S.T.R.-a. Nic dziwnego, gdy łódzki raper przygotowywał wspomniany album, lokator tego mieszkania nagrywał podobne kawałki z grupą Drugi Komplet. Dlatego dla kumpli z osiedla to wciąż Mane. Nawet jeśli pozostali mówią o nim: ksiądz Jakub Bartczak. On sam odnajduje się świetnie w obu światach, choć przyznaje, że ta jego oryginalność bywa ciężarem. – Zastanawiałem się czasami, czy taki ziomek jak ja może w ogóle iść tą drogą – mówi ks. Bartczak. – Czy to nie jest jakieś dziwne? Dochodzę jednak do wniosku, że lepiej dzielić się z ludźmi swoimi talentami, darami od Boga. Jeśli ten mój można w ogóle tak nazwać.

– Te rozterki towarzyszą mu niemal przez całą naszą rozmowę. Widać, że mierzy się z nimi na co dzień. Wątpliwości porzuca dopiero, gdy sprężystym krokiem podchodzi do komputera, by pokazać mi wiadomości nadsyłane przez wiernych. Przez chwilę przekopuje się przez dziesiątki maili. Przeważają podziękowania i wyznania ludzi, którym hiphopowy album „Powołanie” pomógł odnaleźć drogę do Boga. Wiadomości jest naprawdę mnóstwo. W końcu znajduje tę odpowiednią. – O jest! Posłuchaj, jakie ten koleżka robi bity!

DRUGI KOMPLET, DRUGIE ŻYCIE

Zanim zaczął reprezentować Boga, reprezentował „71” – lokalną scenę hiphopową, która nazwę zawdzięcza numerowi kierunkowemu Wrocławia. Od samego początku była to ekipa pełna oryginałów. Dość powiedzieć, że z tego grona rekrutuje się obecny doktor ekonomii, wzięty grafik i biznesmen sprzedający sztuczne ognie w Dubaju. No i oczywiście ksiądz. Co ciekawe, tylko on nie zrezygnował z hip-hopu, łącząc swoją wielką pasję z codzienną posługą. Sam jest szczerze zaskoczony, że mu się to udało. Nie planował tego. Wręcz przeciwnie. Z rapowaniem pożegnał się na dobre, przekraczając mury seminarium. – Szedłem tam z myślą, że zostawiam wszystko dla Chrystusa – wspomina. – Wszystko, czyli także hip-hop. Jak się idzie, to się idzie już na sto procent. A jednak okazało się, że w moim przypadku wcale nie musiało tak być. Mane myślał o seminarium przez wiele lat. Gdy swoimi planami dzielił się z kolegami, ci nie dowierzali. Byli przekonani, że nawet jeśli ich kumpel postawi na swoim, to i tak, prędzej czy później, wyrzucą go z seminarium, bo przecież on się do tego nie nadaje. Wśród osób, które nie podzielały entuzjazmu młodego wrocławianina, był Cra – kolega ze składu Drugi Komplet, a prywatnie młodszy brat. – Był mocno zaskoczony i początkowo się zastanawiał, czy to nie jest trochę nienormalne – wspomina ks. Bartczak. – Tym bardziej że on miał wobec nas konkretne plany. Różne pomysły związane z hip-hopem i nie tylko.

Wszystkie te plany runęły wraz z wypadkiem samochodowym, w którym zginął Cra. Wrocławski duchowny przyznaje, że gdyby brat żył, to pewnie dalej robiliby rap, a nasza rozmowa przebiegałaby zupełnie inaczej. – Ta śmierć miała duży i dość zaskakujący wpływ na moją drogę – przyznaje duchowny. – Kiedy on zginął w wypadku, uświadomiłem sobie, że życie jest krótkie i warto robić jedynie to, co się czuje w głębi siebie. Zmobilizowało mnie to, aby podjąć decyzję, którą wcześniej odkładałem, bo się jej po prostu bałem. Wiedziałem, że to jest moje powołanie.

Koledzy zrozumieli. Życzyli powodzenia na nowej ścieżce i zapewniali, że jeśli kiedykolwiek chciałby wrócić do rapu, to zawsze może na nich liczyć. Nie spodziewali się pewnie, że Mane rozliczy ich jeszcze z tej obietnicy.

ULICA JEST CHRZEŚCIJAŃSKA

Sześć lat seminarium nie przekreśliło osiedlowych przyjaźni. Młody kleryk śledził muzyczne poczynania swoich kumpli, a sam w wolnych chwilach zapełniał kartki rymami. Ponadto, gdy tylko zaczynały się wakacje lub ferie, wracał do starych druhów. Dziś przyznaje, że początkowo trochę bał się tych spotkań. Nie wiedział, czy uda mu się powrócić do tego środowiska, nie popełniając jego grzechów. Wtedy jednak na wysokości zadania stanęli znajomi. – Mieli takie wyczucie, że do pewnych rzeczy mnie po prostu nie zapraszali – mówi ks. Bartczak. – Mówili tylko, że idą tu i tu. No i ja już wiedziałem, że na mnie pora. Czas do domu. Oni rozumieli, jaka jest moja droga, i bardzo to szanowali.

Duchownego wcale nie dziwi fakt, że wielu raperów odwołuje się do religii, a w swoich metaforach „zahacza” o Stwórcę. Jego zdaniem działa tu prosta matematyka – skoro w Polsce przeważają katolicy, a wśród młodych popularny jest hip-hop, to te światy będą się gdzieniegdzie pokrywać. Krzywi się jednak, gdy religijne treści muszą sąsiadować z wulgaryzmami czy nawoływaniami do legalizacji narkotyków. Przyznaje jednak, że nawet w repertuarze tych najdosadniejszych ekip można znaleźć kawałki godne polecenia. Jako przykład podaje „Drogę” Hemp Gru. – Ulica jest chrześcijańska – twierdzi ks. Bartczak. – Taka jest tradycja. Takie są zasady polskich blokowisk i podwórek. Wychodząc na osiedle, nigdy nie usłyszę wyzwisk od typów z bramy. Gorzej z tak zwanymi hipsterami, a nawet ludźmi na stanowiskach. Oni potrafią po mnie pojechać, ale ulica nigdy. Po ukończeniu seminarium i kilku latach spędzonych w podwrocławskiej parafii ks. Bartczak poczuł, że może wrócić do hip-hopu. Uznał, że wystarczająco się zmienił, by bez ryzyka wkroczyć na stare śmieci. Wówczas spotkał się ze starymi kolegami, by zaskoczyć ich sensacyjną wiadomością – robi płytę. Co więcej, taką, która nie utknie w szufladce: „muzyka religijna”. – Fajniej byłoby pozostać tylko w gronie chrześcijan, bo oni nie wiedzą dużo o hip-hopie – przyznaje duchowny. – Ja chciałem wyjść od razu do wszystkich, tylko najpierw musiałem mieć pewność, że nie będzie popeliny. Wiem, że ta scena jest bardzo krytyczna, że ocenią mi bity, rymy, styl i flow, więc musiałem mieć pewność, że nie będzie ze mnie taki Vanilla Ice polskiego rapu.

Potrzebował więc nie tylko sprawdzonych przyjaciół, lecz także świeżych bitów. Zwrócił się do dobrych kumpli: Jota i Erio. Ten drugi nad muzyką do singla „Wolność” siedział miesiącami. – Przyszedł do mnie któregoś dnia i takim przepraszającym tonem powiedział, że wyszedł mu z tego tylko trap – wspomina ks. Bartczak. – Rzeczywiście ten bit brzmiał trochę dziwnie, zalatywał taką gangsterką. Dla mnie jednak liczyło się tylko to, że był rzeczywiście dobry.

I jest. Poddany nowoczesnej obróbce funk uderza z wielką mocą. Zapętlonym próbkom żywych instrumentów towarzyszy syntetyczny bas i surowy, wyrazisty puls. W to wszystko z impetem wchodzi ksiądz, rapując: „Jezus Chrystus wolności król / pokonał śmierć, pokonał ból”. Pomysł takiego zestawienia był tyleż brawurowy, co perfekcyjny – klip obejrzano już 650 tys. razy.

POZA KRAINĘ ŁAGODNOŚCI

W kurii i w ogóle w Kościele do hobby księdza Bartczaka podchodzono z dystansem. – Miałem kompleksy z powodu hip-hopu – przyznaje duchowny. – W seminarium spotykałem się z zarzutami, że nie jestem zbyt „księżowski”. Kilku przełożonych notorycznie powtarzało mi, że nie sprawiam dobrego wrażenia, że nie zachowuję się jak ksiądz.

Wynikało to również z tego, że księża i klerycy raczej nie słuchają hip-hopu. Ci, którzy już interesują się muzyką, najczęściej wybierają rocka. Wielu nie wychodzi jednak poza przysłowiową „krainę łagodności”. Duchowny żartuje, że to ci, którzy już w podstawówce mieli ksywkę „biskup”. Nic więc dziwnego, że w kurii rapujący ksiądz spotkał się z rezerwą. – Mówiono mi, że tego nikt nie słucha – wspomina autor „Powołania”. – Mówiono, że to nie ma żadnej wartości, bo to nie jest muzyka. No dobra, nikt nie słucha w gronie księży. Nikt po pięćdziesiątce. Małolaty jednak słuchają tego w kółko. Choć hip-hop ma ogromny potencjał, wrocławski wikary wątpi, aby prędko stał się on popularnym narzędziem ewangelizacyjnym. Dostrzega jednak pewną zmianę. Jego zdaniem nadzieja w młodszym pokoleniu. Ks. Bartczak przyznaje, że poznał już kilku kleryków, którzy mają za sobą udział w bitwach freestyle’owych. Sam nie jedzie tak do końca „na free” – swoje kawałki konsultuje z przełożonymi. – To nie jest tak, że ktoś mi każe – zaznacza duchowny. – Uważam jednak, że każdy ksiądz jest po części osobą publiczną. Moje działanie zawsze będzie uogólniane i ze względu na mnie będzie się mówić, że Kościół jest taki, a taki. Tak funkcjonują media, a ja nie chcę być tym, przez którego przychodzą zgorszenia. Dlatego bałem się też głosów, że księdzu nie wypada rapować. Czasem niełatwo być oryginalnym. Bezpieczniej płynąć z falą. Z drugiej strony trzeba przecież wykorzystywać wszystkie talenty, by głosić Chrystusa.

WNUKI WYCHODZĄ Z ŁAZIENKI

O tym, że ewangelizowanie rapem ma sens, ks. Bartczak przekonał się podczas tegorocznej kolędy. Młodzi ludzie pisali do niego, by dopytać, czy nie ma w planach odwiedzenia ich ulicy. – Było parę takich akcji, że ktoś, kto jest totalnie na marginesie Kościoła, skapnął się, że przychodzi taki ksiądz, no to mi doradził jakieś bity – śmieje się. – Wtedy pojawiała się podstawa, żeby porozmawiać o jego relacji z Kościołem i Panem Bogiem. Mam wrażenie, że dzięki temu na kolędzie obecni byli ludzie, których normalnie bym nie zastał. Skitraliby się gdzieś w łazience, albo w ogóle by wyszli.

Muzyka to również bodziec do dyskusji międzypokoleniowych. Zdarza się, że wnuczki cierpliwie tłumaczą babciom, na czym polega to rapowanie wizytującego księdza. Dlatego on sam traktuje hip-hop jako zaproszenie, formułę, dzięki której może przybliżać Bożą rzeczywistość także tym trochę zagubionym parafianom. Ogromna popularność w internecie przełożyła się na sprzedaż debiutanckiego albumu. Ksiądz wydał „Powołanie” własnym sumptem. Teledyski, okładkę i bity zrobili mu starzy znajomi. Płyta nie była promowana ani na koncertach, ani w tradycyjnych mediach. Nie można jej też znaleźć w sklepie. Mimo to na stronie prowadzonej przez księdza zamówiło ją ponad trzy tysiące osób. Dzięki temu wyświęcony raper mógł odwdzięczyć się znajomym nie tylko dobrym słowem. Widząc jego świetny wynik, rozdzwonili się agenci wytwórni. Przekonywali go do współpracy, ale on machnął na to ręką. Nie wyobrażał sobie, że miałby nad nim stać ktoś oprócz Kościoła. Poza tym zbytnio się nie podpala – zdaje sobie sprawę, że jako jedyny rapujący ksiądz jest ciekawostką i teraz ma swoje pięć minut. Nie wie, czy jego rap będzie budził takie zainteresowanie za rok, ale wcale go to nie martwi. Hip-hop nie jest już istotą jego życia.

POMIESZANIE JĘZYKÓW

Siedzimy przed ekranem komputera. Obok piętrzą się zapisane kartki, na statywie stoi mikrofon. Ks. Bartczak puszcza kolejne bity. Po chwili znajduje demówkę nowego kawałka, który przygotowuje na prośbę ojca Adama Szustaka i Stacji7. Ekscytuje się, że zawsze chciał zarapować o bierzmowaniu i wreszcie ma taką szansę. Jego chrapliwy głos pędzi na kolejnym bicie. Daleko mu do afektacji, która cechuje wielu przemawiających z ambony. Taki już ma styl. Zanim trafił do seminarium, wychowało go osiedle i nie zamierza tego ukrywać. Dlatego w jednym z kawałków rymuje: „błogosławieni idący za Chrystusem / warto tak żyć by nie być lamusem”. Gdy pytam, czy sukces „Powołania” wybawił go wreszcie z kompleksów dotyczących hip-hopu, nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. – Zastanawiam się czasem, dlaczego to jest dla mnie trudne, i chyba wiem: gdy wpisze się moje imię i nazwisko, w sieci wyskakują same hiphopowe rzeczy. Mogłoby się wydawać, że to jest treścią mojego życia. A tak naprawdę ja jestem kapelanem w szpitalu obok i to jest najważniejsze. Chodzenie z Najświętszym Sakramentem, ostatnia posługa czy pierwsza spowiedź od pięćdziesięciu lat przewyższa wszystko, co może mi dać hip-hop. Nie zmienia to faktu, że ks. Bartczak ma ten naturalny luz, ucho do bitów i zaskakująco sporą wiedzę o dzisiejszej scenie. Myśli o kolejnej płycie. Ma być na niej też muzyka gospel. Przyznaje, że za każdym razem, gdy za dużo myśli o hip-hopie, zapala mu się czerwona lampka. – Możesz mi wierzyć, że nie szedłem do seminarium po to, aby rapować. To jest fajne, ale żebym ja się miał wkręcać: czy iść w trap, czy jechać na klasykach? No, nie miejsce i nie pora. Ks. Bartczak na każdym kroku udowadniania, że jest normalnym, oddanym Kościołowi księdzem. Przyznaje, że młodsi parafianie mogą czuć się zawiedzeni, bo nie wychodzi na ambonę i nie rozprawia o pierwszych płytach Public Enemy. Przyznaje jednak, że zdarzają mu się zabawne językowe wpadki, gdy niespodziewanie do głosu dochodzi osiedlowy slang. – Wychodząc na ambonę, staram się mówić tak, żeby ludzie mnie zrozumieli. Czasami te języki mi się jednak mieszają, bo nie całkiem to kontroluję. Często w relacjach ze starszymi księżmi wplatam jakieś uliczne słowa. Jedni się tylko uśmiechają, inni zwracają uwagę. Większość powoli się przyzwyczaja, że pojawił się taki koleżka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2014