Małe szkice

W pensjonacie

07.03.2004

Czyta się kilka minut

Zakwaterowano mnie z jakimś nieznajomym, ale to nie ma dla mnie większego znaczenia. Po chwili wychodzę, wiem, że w pensjonacie tym przebywają moi rodzice, nie znam jednak numeru ich pokoju. Wyruszam na poszukiwania - i szybko przekonuję się, że są one bezskuteczne. Postanawiam nie rezygnować, błądzę, zagłębiam się w zakamarki tego drewnianego domu o krętych korytarzach. Najpierw dziwię się, że mijane osoby przyglądają mi się z podejrzliwością i zdumieniem, potem stwierdzam, że jestem prawie nagi. Zimno mi nie dokucza mimo ponurej jesiennej pogody, nie odczuwam chłodu nawet wtedy, gdy błąkam się po okolicznym, w błocie tonącym terenie, a deszcz siecze moje ciało. Zdesperowany, podejmuję decyzję: wracam do pokoju i stosownie się ubiorę, przyjechałem z walizą pełną strojów. Nie mogę go znaleźć, błądzenie staje się jeszcze bardziej nerwowe, nasyca się lękiem. Pytam przechodzących kuracjuszy o drogę, nikt wszakże nie potrafi jej wskazać. Wtem natrafiam na grupę osób częściowo znanych mi z widzenia; z jedną z nich zetknąłem się przed laty, to krytyk literacki X, od dawna nie żyjący. Powiadamia mnie, że przyjechał tu wraz z kolegami na konferencję o problemach sztuki socjalistycznej, organizowaną wspólnie z towarzyszami niemieckimi. Czym prędzej się oddalam, mam pewność, że tu żadnej wiarygodnej informacji nie uzyskam. Błądzę dalej, pytam jakieś napotkane pracownice pensjonatu, ale one milczą jak zaklęte, wreszcie dostrzegam dwie sprzątaczki o wyglądzie czarownic z “Dydony i Eneasza" Purcella, myjące podłogę. Pouczają mnie: by wrócić do pokoju, musisz przejść przez stadion. Nie wiem, gdzie on jest, nie widziałem go, gdy udawałem się w wędrówkę. Błądzę nadal, wystawiony na kpiny, groźby, potępienia.

Złoczyńca w ofiarę przemieniony

Przed laty wyczyniał rzeczy straszne, wszczynał awantury, organizował napady rabunkowe, dopuszczał się rękoczynów na niewinnych osobach, które czymś mu się naraziły, a niekiedy - w ogóle bez określonych przyczyn. Lista jego poczynań wysoce nagannych była obszerna, nie należy się przeto dziwić, że często spadały na niego kary, choć w całkiem licznych przypadkach udało mu się umknąć surowej ręce sprawiedliwości. W miarę, jak mijał czas, zapominał o swej haniebnej przeszłości, o czynach, które budziły (i budzą) powszechne potępienie, pamiętał tylko o karach, jakie na niego spadały. O tym, że zamykano go w więzieniu, rozłączano z rodziną, ekspulsowano z krajów, które odwiedzał, publikowano w prasie artykuły, ukazujące jego amoralne postępowanie i groźne oblicze. Zapominał jednak, z jakich powodów to wszystko się działo, nie pamiętał o tych, skądinąd licznych osobach, którym wyrządził krzywdę, po prostu wymazał je ze swej świadomości, ludzie ci stali się nic nie znaczącymi figurantami jego biografii, przywoływanymi nie wiadomo z jakich względów przez tych i przez owych. Poczuł się nie tylko porządnym człowiekiem, przestrzegającym zasad od początku, ale ofiarą niesprawiedliwych wyroków, obiektem prześladowań i ciosów, które wciąż na niego niezasłużenie spadały. Przypominanie o dawnych bezeceństwach uznał za nieuzasadnione, a tych, których one dotknęły, za niegodnych poważnego traktowania. Miał swój rachunek krzywd mniemanych, rozpamiętywał je, reszta była dla niego mało ważna. I czule litował się nad sobą.

Człowiek kultury

W istocie zetknąłem się z takim stosunkiem do świata jeden tylko raz: człowiek ten w ogóle nie reaguje na uroki natury, nie dostrzega jej piękna, jest ona dla niego pozbawiona wszelkich atrakcji. Nie zajmują go rozciągające się po horyzont widoki, nie sprawiają mu przyjemności wędrówki po lasach i polach, nie pociągają niezwykłe rośliny, nie fascynują ptaki niespodziewanie pojawiające się na bezchmurnym niebie. Spotkałem go kiedyś w czasie urlopu i szybko zorientowałem się w tej jego obojętności, przyroda kojarzyła mu się z trudną do przezwyciężenia nudą, choć szybko reagował na wiele bodźców, był aż przesadnie czuły na kobiecą urodę, słynął z romansów tak licznych, że niektórzy znajomi porównywali go do Don Juana, już za młodu stał się koneserem sztuk pięknych, miłośnikiem muzyki, wymagającym bywalcem kin i teatrów. Ktoś mógłby powiedzieć, że wzór to humanisty, bo interesowało go tylko to, co przez człowieka stworzone i co do niego należy. Kiedy żona używając forteli, a nawet odwołując się do przymusu, wyciągała go - jak utrzymywała - na zbawienne dla zdrowia spacery, czuł się prawdziwie nieszczęśliwy. Odżywał, gdy mógł się zaszyć w jedynej w tej miejscowości nędznej, wiecznie zadymionej i hałaśliwej kawiarence. Gotów byłby powiedzieć za poetą:

A tobie za imperium

Kąt w szynku, bujna głowo!

Nie dlatego, że gustował w piwie, w czasie wakacji wolał kawę, nawet gdy cienka i byle jak zaparzona. Tutaj dopiero czuł się znakomicie, to był jego świat, jego ukochane królestwo.

Sztuka szkodzenia sobie

Kiedy obserwuję Ferdynanda, narzuca mi się podejrzenie, że jedno opanował on znakomicie, osiągając mistrzostwo; myślę o sztuce szkodzenia sobie. Kunszt ten ujawnia się w wielu dziedzinach, zagarnia rozmaite rejony życia. Waży na stosunkach z ludźmi, bo nawet gdy powstają szanse na przyjaźń, zawsze - ze zdumiewającą konsekwencją - robi coś takiego, że ewentualnych przyjaciół zniechęca do siebie i wszelkie kontakty ustają. Domyślam się, że osoba tak wielkiej jak Ferdynand inteligencji nie czyni tego z nieświadomości, odzywa się w nim jakiś wewnętrzny diabeł, który sprawia, że musi działać na swoją niekorzyść - i cierpieć z powodu dotkliwej samotności. Ta jego skłonność ze szczególną siłą zaznacza się w innej dziedzinie: w relatywnie dobrym zdrowiu zbliża się do osiemdziesiątki, ale od wczesnej młodości odkrywa w sobie ciężkie, życiu zagrażające choroby. Ich lista jest pokaźna: wrzody żołądka, nowotwory na kolejnych organach, tętniaki w mózgu, rozkład kości, najwymyślniejsze infekcje. Mając tak ponure perspektywy przed sobą, żył w przerażeniu - i poddawał intensywnym, narażającym na cierpienia badaniom. Żadne go nie zadowalały, żądał od lekarzy poczynań coraz bardziej skomplikowanych i coraz trudniejszych do zniesienia. A gdy doprowadzały one do wniosku: choroby danej nie ma, w krótkim czasie odnajdywał następną - i wszystko zaczynało się od początku. Nie chodziło tu jednak o zwykłą banalną hipochondrię, Ferdynandowi konieczne było do istnienia przekonanie, że trapi go nie tylko samotność, ale dokuczają także wszelkie przypadłości zdrowotne. Jeden tylko kontakt medyczny wykluczał: wizytę u psychiatry.

Wydziobywanie rodzynków

Obserwuję tę coraz częstszą praktykę z nieukrywaną niechęcią: myślę o publikowaniu aforyzmów tych pisarzy, którzy formą tą interesować się nie zwykli i nią się nie posługiwali. Wyłuskiwaczami zdań przypominających aforyzmy są nawet renomowani historycy literatury; z dzieł wyciągają zdania i formuły zawierające jakąś ideę ogólną lub mające postać złotych myśli - i traktują je w ten sposób, jakby były samodzielnymi, w pełni autonomicznymi stwierdzeniami. Amatorzy słodyczy wszakże, z ciasta drożdżowego wydłubujący rodzynki, nie mogą poznać jego smaku. Ten zaś, kto z utworów narracyjnych bądź dramatycznych wyławia ogólnie brzmiące zdania, nie tylko nie przyczynia się do zrozumienia dzieła, ale przykłada się do jego fałszowania. Prawo do wypowiadania takich zdań ma w nim nie tylko narrator, którego można byłoby uznać za wyraziciela autorskich idei, ale każda dopuszczona w danym epizodzie do głosu postać. A ona może głosić myśli obce pisarzowi, jak najdalsze od jego przekonań i wyznawanych wartości. Aforyzmy, zwłaszcza gdy przypominają złote myśli, czyta się jako bezpośrednie przekazy autorskie, lektura tego rodzaju charakteryzuje nie tylko prostaczków, praktykują ją nawet znawcy uczeni i wyrafinowani. Praktyka ta prowadzi do rażących nadużyć, co tym bardziej przykre, że jej ofiarami stają się pisarze najwięksi, choćby Dostojewski i Gombrowicz. Gdyby ktoś chciał analizować ich myślowe uniwersa na podstawie tego rodzaju “aforyzmów", sporządziłby interpretację opaczną.

Sztuka przerwy (między częściami)

Powiedziałbym, że pewne formy artystyczne odznaczają się mądrością, bo zakładają współpracę z odbiorcą, nie chcą bezwzględnie mu się narzucać, nie zmierzają do podporządkowania go sobie. Zapewne znaleźć można wiele przykładów owej mądrości formy, myślę teraz jednak o konkretnej konstrukcji, zaświadczonej wielką liczbą arcydzieł - o symfoniach, koncertach, sonatach pisanych według wzoru klasycznego, wypracowanego w drugiej połowie XVIII wieku (stulecie oświeconych było wielkim czasem muzyki). Jeden z przejawów tego artystycznego zjawiska to przerwy między częściami. Pełnią one rozmaite funkcje i - jak mniemam - nie są czymś estetycznie obojętnym, neutralnym czy nieważnym. Pozwalają oddzielić poszczególne epizody cyklu, to jest oczywiste, ale też dają słuchaczowi moment wytchnienia. Czas owej przerwy jest w istocie wyliczony, aczkolwiek - jak się zdaje - nikt go nie mierzy. Gdy jest zbyt krótki, może zostać niezauważony, ale gdy się zbyt rozciąga, może budzić niepokój - i podejrzenia, że zaszło coś niespodziewanego, co wstrzymuje wykonywanie utworu. Przerwy tego rodzaju nie znaczą zakończenia, są zapowiedzią tego, co nastąpi. I stanowią doniosły składnik dzieła. Trudno wyobrazić sobie klasyczną kompozycję, złożoną z wielu części, która byłaby ich pozbawiona. Stały się one czymś naturalnym, nacechowany jest brak przerwy, to wtedy kompozytorzy bezpośrednio ujawniają swoją intencję, zaznaczając, że dwa następujące po sobie fragmenty mają być grane attaca (jak na przykład w koncertach skrzypcowych Beethovena i Mendelssohna). Ale to dopiero twórcy z przełomu XIX i XX wieku zakwestionowali sensowność przerwy w monumentalnych dziełach, trwających trzy kwadranse, jak uczynił Richard Strauss w kilku poematach symfonicznych czy Schoenberg w “Pelleasie i Melisandzie". Czy była to słuszna decyzja?

Muzyka i codzienność

Pisał Norwid z nieukrywaną niechęcią o szlachcicu, który po pracy moczył nogi, a żona mu grała mazurki Chopina. Sytuacja ta miała być dowodem na marność czasów, bo przecież nie przystoi słuchać dzieł wielkiego kompozytora z nogami w misce z gorącą wodą. Biedny Norwid! W najbardziej ponurych wizjach nie przewidział, co się stanie kilka dziesięcioleci później, nie przewidział, że pojawi się radio, które całkowicie zmieni rolę i miejsce muzyki w naszym życiu. Nie przewidział, że wtargnie ona w codzienność i zapełniać będzie wszelkie jej szczeliny. Z pewnością nie wyobrażał sobie, że wystarczy włączenie aparatu, a więc w istocie jeden gest, by rozbrzmiała muzyka niekiedy najwspanialsza - i towarzyszyła człowiekowi w momentach dawniej w ogóle nie do pomyślenia, by stała się dźwiękowym tłem, złożonym z potoku utworów, które można słyszeć, nie trzeba jednak ich słuchać. Zmieniła się zatem pozycja muzyki w naszym dniu powszednim. Na korzyść, bo arcydzieła stały się łatwo dostępne i to w najświetniejszych wykonaniach, a salonowe brzdąkaniny straciły rację bytu. Ale też na niekorzyść, bo muzyka, skoro bez trudu może rozbrzmiewać w czasie posiłków, prac domowych i innych całkiem banalnych zajęć, wprawdzie się spopularyzowała, ale też uległa dewaluacji. Wysłuchanie V Symfonii Beethovena nie stanowi już wydarzenia odświętnego, przestało być ewenementem, dzieło to często gości w radiowych programach i jest dostępne na kompaktach w dziesiątkach interpretacji. Zyskujemy na tym ogromnie dużo, ale co tracimy?

Wiązanka melodii

W warszawskich tramwajach coraz częściej popisują się muzykanci, pragnący zdobyć parę groszy w nagrodę za wygrywanie na skrzypcach, akordeonie bądź - rzadziej - gitarze wpadających w ucho kawałków. Rumuńscy Cyganie nie sięgają po swój oryginalny folklor, ich ulubionym numerem jest walczyk “Fale Dunaju", niezmiernie popularny w XIX wieku. Grajkowie rodzimi nie zadowalają się tak ograniczonym repertuarem, wykonują na ogół zestaw fragmentów różnorakich; dawniej takie potpourri nazywano wiązanką melodii. Jedna z tych wiązanek (słyszałem ją kilkakrotnie) zastanowiła mnie: obok melodyjek stosownych w tego rodzaju składankach, jak sentymentalne tango, czardasz Montiego, ognisty oberek, pojawił się wyimek z arcydzieła, a mianowicie piękny i niezwykle wyrazisty główny temat pierwszej części Symfonii g-moll Mozarta. Nie wiem oczywiście, czy muzykant był świadom, skąd pochodzi ta melodia i że zasadniczo się różni od kontekstu, w którym ją umieścił. Ale czy rzeczywiście w tej wersji się różni? Brzmiała tak, jakby jedynym jej przeznaczeniem było pojawianie się w tego rodzaju wiązance melodii, wykonywanej przez ulicznego grajka. Nie zastanawiałem się nad tym, że spostponowano wiekopomne dzieło, myślałem o czym innym, o tym mianowicie, jak nawet najwspanialsze tematy dostosowują się do kontekstu, jak wiele zależy od okoliczności i sposobu, w jaki są wykonywane. W takich sytuacjach Mozart niewiele się różni od Montiego i Ivanoviciego (tak brzmi nazwisko autora “Fal Dunaju").

Wulgaryzacje

Nasze obcowanie z dziełami sztuki epok minionych polega w jakiejś przynajmniej mierze na modernizowaniu, bo podchodzimy do nich, nie rezygnując z własnych przyzwyczajeń, upodobań, poglądów, nie jesteśmy konserwatorami zabytków, którym zależy na bezwzględnie wiernym odtworzeniu tego, co przed wiekami powstało. Byłoby to zresztą niemożliwe, utwór z dawnych czasów, który modernizacji się nie poddaje, a więc jest nie do słuchania, nie do czytania, nie do patrzenia, przemienia się w martwy przedmiot. Niekiedy modernizowanie staje się działalnością świadomą, zaprojektowaną tak, by wywołać zamierzone cele estetyczne, działalnością mającą włączać dawne dzieło w rejestr form dzisiejszych. W pewnych przypadkach zaś równa się wulgaryzacji. Przed stuleciem ze sporym okładem jej przejawem były fragmenty klasycznych symfonii, grywane w muszlach koncertowych przez orkiestry dęte bądź salonowe; wersje takie, adresowane do mieszczańskiej publiczności modnych uzdrowisk, niszczyły utwory, ale przynajmniej je popularyzowały. Dzisiaj poczynania podobne nie mają żadnego uzasadnienia. Wściekłość i trwoga ogarnia mnie, gdy słyszę jedno z arcydzieł najświetniejszych, “Mesjasza" Haendla, przerobione tak, by stało się podobne do muzyki najgorszej, tej, którą określa się jako rockową, popową, dyskotekową czy jakoś jeszcze inaczej, by przypominało lubiane przez młodzież łomoty. Partie solowe zaś opracowane zostały w ten sposób, by wykonywać je mogli piosenkarze, których właściwe miejsce jest na deskach tingel-tanglów lub w strażackich remizach. Przeróbki takie, obliczone na prymitywny poklask i - przede wszystkim - na zysk, nic nie mają wspólnego z modernizacjami, stanowią skandaliczny i odpychający przejaw z góry zaplanowanej wulgaryzacji, niszczącej arcydzieła i wystawiające marne świadectwo naszym czasom.

Przepis na kicz pogłębiony

Weź garść słów wzniosłych i posługuj się nimi najczęściej, jak możesz. Utrzyj je w zdania w ten sposób, by brzmiały efektownie i atrakcyjnie, ale też głęboko - i tak były pomyślane, by sugerować, że odsłaniają najtajniejsze pokłady twojej pięknej duszy. Nie oszczędzaj na patosie (nawet wtedy, gdy ci się wydaje drogi!), nie musisz narzucać sobie powściągliwości, głoś prawdy ogólne, mogące budzić aprobatę tych, do których się zwracasz, niech ci zatem nie zadrży wiedzione niewczesnymi wątpliwościami pióro, gdy będziesz głosił, że życie nie jest romansem, człowiek zaś to istota nieszczęsna. Podlewaj danie hojnie sosem uczuć, im obficiej krasić nim będziesz swoją potrawę, tym bardziej będzie ponętna. Dosmacz to wszystko pieprzem ogólności, a gdy zależy ci szczególnie, by dzieło było nadzwyczajne, dopraw opowieściami o bliskich ci osobach, które z teatralnym gestem opłakujesz. Można dorzucić kilka ziaren anegdotyczności, ale nie wolno z tym przesadzać, bo jeśli ich zbyt wiele, produkt zmieni swój charakter. Podgrzej swoje dzieło na wolnym ogniu osobistych wyznań, doprowadzając do temperatury odpowiednio wysokiej. Tak przygotowane, poślij do kolorowego tygodnika, ale takiego z intelektualnymi ambicjami. Możesz być pewien, że wytwór twych kulinarnych poczynań spożywany będzie z zachwytem.

Kostiumy

Tam, gdzie wciąż jeszcze pamięć żywych sięga, braknie już realiów. Kto minione niedawno chce pokazać czasy, znaleźć już nie może miejsc właściwych, takich, co same mówiłyby za siebie lub wniebogłosy krzyczały. Wznosi się ruiny i buduje mury, okalające straszliwe przestrzenie. Krawieccy mistrzowie szyją z oddaniem pasiaki, by były jak żywe, takie, jak te, które nosili męczennicy z Auschwitz, a inni sporządzają łachmany z Workuty, dziur pełne, nędzarskie bardziej niż strzępy żebracze. To dobrze - dumam - że potworności odpłynęły daleko - i trzeba je ze wzorów kopiować, tworzyć, komponować, by młodzi widzieli, jak ów świat wyglądał. Również od nowa robić trzeba opaski z gwiazdą, bo te nieliczne, jakie pozostały, są już cennym zabytkiem w muzealnej szafie. Ale też pytam: czymże jest przeszłość - nawet ta najbliższa? Serią kostiumów na świata teatrze?

Historiozofia zupy kalafiorowej

Pisarz średniej generacji, uchodzący za wybitnego, nie wiem, czy słusznie czy niesłusznie (przyszłość, korektorka wieczna, pokaże) w przeznaczonym dla szerszej publiczności dzienniku atakuje Tadeusza Różewicza, negując wartość wszystkiego, co napisał on o wojnie, okupacji, uniwersum koncentracyjnym; poeta miał stworzyć opaczny obraz świata, oparty na fałszywej idei zmiany. Wszystko to nieprawda - utrzymuje nasz literat - człowiek się bowiem nie zmienia, skoro wszystko jedno, czy umiera na raka czy od niemieckiej bomby. A zatem nic się nie stało, to nieważne, że zginęły miliony ludzi, założono katownie zwane obozami, wypracowano technikę przemysłowego mordowania, zrównano miasta z ziemią. Nic się nie stało, bo najwyższy autorytet intelektualny i moralny dla diarysty, jego babcia, pozostała wierna obowiązującym wcześniej zasadom dobrego wychowania i tak samo jak dawniej przyszywała guziki do koszuli. Możemy dodać, że zapewne w sposób, jakiego wyuczyła się w czasie swej przedwojennej młodości, ścierała kurze z mebli, obierała kartofle, gotowała zupę kalafiorową. Zdumiewa mnie taki styl myślenia, trudno mi się z nim pogodzić - nie tylko dlatego, że zaatakowano poetę, który w tak wielkim stopniu przyczynił się do stworzenia języka, umożliwiającego mówienie o najstraszniejszych doświadczeniach, o losie, jaki ludzie ludziom zgotowali, również z tej racji, w istocie zaś - przede wszystkim, że umożliwia przejście do porządku nad tym, o czym nieustannie powinno się pamiętać. Historiozofia zupy kalafiorowej pozwala zaiste od nowa spojrzeć na dzieje ludzkości.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2004