Łzy potwora

Powieść Tolkiena odsłania działanie przemożnej, głębinnej siły, która każe człowiekowi podjąć decyzję całkowicie niespodziewaną, urągającą zdrowemu rozsądkowi. I w ten sposób ratuje go przed śmiercią.

31.12.2012

Czyta się kilka minut

Gollum – „nieszczęsna zbrodnicza istota”... / Fot. FORUM FILM POLAND
Gollum – „nieszczęsna zbrodnicza istota”... / Fot. FORUM FILM POLAND

„And the Ring abandoned Gollum”.


1


I cóż właściwie łopocze w sieciach pamięci, gdy wraz z córką wychodzimy z kina po 170 minutach wyreżyserowanego przez Petera Jacksona „Hobbita”, ciągle jeszcze otoczeni chmurą przestrzennego dźwięku oraz trójwymiarowym, dotykalnym, technologicznie ponoć „rewolucyjnym” i „przełomowym” obrazem? Zdaniem intensywnie inteligentnej dwunastolatki było hollywoodzko, chwilami trochę żałośnie, choć śmiesznie, w sumie jednak nie najgorzej, no i dość wiernie w stosunku do ukochanego książkowego oryginału. W ojcu, który do Tolkiena wraca od trzech dziesięcioleci, w dzieciństwie dzięki niemu przeżywał największą czytelniczą przygodę, majstrował namiastkę miecza z elfickiej stali i z wypiekami na twarzy powtarzał słowa o jedynym pierścieniu, o krainie Mordor, gdzie zaległy cienie, a jeszcze kilka lat temu wędrował z córką po Tatrach, pracowicie bawiąc się w „ja jestem Thorinem, a ty wszystkimi innymi postaciami”, pozostało znacznie mniej. Właściwie tylko jedno bezbronne spojrzenie. I jedna zapomniana chustka do nosa.


2


Jakieś 1500 stron, na których J.R.R. Tolkien w ciągu blisko dwudziestu lat pracy zawarł „Władcę pierścieni” – pisaną w cieniu II wojny światowej wielką epicką opowieść o walce dobra ze złem, o przyjaźni, lojalności i słabości, pysze i szlachetności, opowieść budującą swój oszałamiająco bogaty, domyślany i pełny świat, z własną kosmologią, mitologią, a nawet lingwistyką – Jacksonowi i jego scenarzystom udało się (z bolesnymi stratami) upakować w trylogii niespełna trzygodzinnych filmów. Dziś na tę samą ilość filmowej taśmy (czy raczej komputerowych gigabajtów) musi wystarczyć im 200 stron „Hobbita”, powieści z roku 1937, znacznie mniej ambitnej, dającej przedsmak dojrzałej Tolkienowskiej wizji, historii zawieszonej jeszcze pomiędzy niefrasobliwą dziecięcą lekturą o wróżkach a książką dalece poważniejszą. Money makes the world go round... W tak zwany weekend otwarcia pierwsza część filmowego „Hobbita” zarobiła w samych Stanach Zjednoczonych 85 milionów dolarów, wpływy do końca roku 2012 miały tu sięgnąć 500 milionów. Strumień pieniędzy z dystrybucji światowej tej i kolejnych części, z biletów i płyt DVD z „Władcą...”, z gier komputerowych i wszelkiej maści gadżetów swą szerokością i bystrością nurtu przewyższa Tolkienowską Wielką Rzekę – Anduinę, jest nieledwie – myśli sobie zgryźliwie krakowski inteligent – niewyobrażalny.

Żyjemy w cywilizacji bizantyńskiej, niewątpliwie. Ale nie formułując zbyt łatwo kulturowych diagnoz, zauważmy tylko, że jest tu coś za coś. Początek filmu nawet zagorzałym czytelnikom funduje solidne dłużyzny, co gorsza połączone z przaśnym poczuciem humoru i gargantuiczną estetyką. Łagodny dowcip Tolkiena zamieniono na dosadność i prostotę cepa, który od czasu do czasu miga nam przed oczami. We „Władcy pierścieni” elf Legolas śmigał na rycerskiej tarczy niczym skater na deskorolce, zaś komputerowo wygenerowana armia Umarłych przypominała zielonkawą pianę „aktywnego żelu”, czyszczącą oblężone miasto Gondor z wrogów-zarazków... Bohaterowie „Hobbita”, trzynastu krasnoludów pod wodzą Thorina, którzy wraz z czarodziejem Gandalfem i hobbitem Bilbo Bagginsem wyruszają, by wydrzeć z łap smoka swe dawne królestwo, zachowują się z początku jak gromadka pijanych „Angoli” podczas brawurowego weekendu na krakowskim Kazimierzu. Trwają popisy bekania, co jakiś czas otrzymujemy porcję nieodzownego rechotu, Bilba zalewa fala smarków olbrzymiego trolla, jeden z czarodziei to przygłup śmigający po lasach w rydwanie ciągniętym przez zające, zaś krasnoludzka kopalnia zyskuje rozmiar nieledwie galaktyczny – czemu nie, skoro dla powiększenia jej rozmiarów nie trzeba wznosić kosztownych dekoracji – wystarczy kilka poleceń w programie graficznym?

Na korzyść scenarzystów trzeba zapisać próbę powiązania „Hobbita” z późniejszą trylogią, wpisania jego wydarzeń w nadchodzące wielkie zmagania z Diabłem – Sauronem, jest to jednak plus bodaj jedyny. W blogu prowadzonym dla „New York Review of Books” filmoznawca J. Hoberman przywołuje zdanie amerykańskiego pisarza i krytyka, Edmunda Wilsona, który w połowie lat 50. mówił o „Władcy pierścieni”, że jest to książka dla dzieci, która w tajemniczy sposób wymknęła się z rąk twórcy, szybując w stronę literatury wysokiej i bardzo poważnej. Film Jacksona natomiast – dodaje Hoberman – to historia dla dzieci, która wymknęła się z rąk reżysera, by przybrać kształt gry „Battlefield 3”. I rzeczywiście: gdy tylko oryginalna fabuła da ku temu pretekst, pomkniemy wraz Gandalfem i krasnoludami naprzód, unicestwiając chmary wrogów w tempie, przy którym wyczyny filmowych bohaterów naszej młodości, choćby niejakiego Rambo, zaczynają się cechować szlachetnym umiarem i prawdopodobieństwem...

Jak właściwie rodzi się ta prymitywna, natrętna, nowobogacka poetyka, która nad prozą Tolkiena ciąży niczym największy na świecie prywatny jacht Romana Abramowicza nad wenecką laguną, zasłaniając sobą bazylikę świętego Marka? Czy twórcy filmu, uwiedzeni pychą podrzędnych demiurgów, bankierów popkultury, tak sobie wyobrażają potrzeby nastoletniego widza, któremu już kołysanki mruczała konsola Playstation? Czy może sami padają ofiarą łatwości, jaką dają im megakomputery w tworzeniu i multiplikowaniu postaci, generowaniu nieprzebranego tłumu statystów, rzucaniu ich na mostki i kruszące się skały, w głąb niezgłębionych przepaści? Potęga narzędzia jest zdradliwa, bo mamy poczucie, że dają nam kreskówkę, będącą wstępem do gry komputerowej. Za chwilę wybierzemy postać, zakręcimy utworzonym z miliardów pikseli Gandalfem, a orkowie i trolle znaczną znikać w błyskawicy naszego miecza...


3


Sam tego chciałeś, Andrzeju Franaszku... Skąd przyszła ci do głowy myśl, by oczekiwać od hollywoodzkiej superprodukcji czegoś więcej? Czy aby zwyczajnie nie dziecinniejesz, z powagą zmierzając do kina w towarzystwie co młodszych nastolatków? Chciałbyś odzyskać wzruszenia lat dawno minionych? I o co właściwie ci chodzi z tą chustką?

Ku własnemu zdumieniu, chustki do nosa zapomniał zabrać z sobą mieszczuch Bilbo, gdy pewnego ranka wybiegł ze swej norki, by dołączyć do wyruszających na straceńczą ekspedycję krasnoludów. Myśląc o tej chwili, gdy dźwięczy jeszcze zatrzaśnięta furtka, a na ścieżce rozbrzmiewa już stukot hobbickich stóp, dotykamy najważniejszego punktu powieści Tolkiena. Oto odsłania się działanie jakiejś przemożnej, głębinnej siły, która każe człowiekowi podjąć decyzję całkowicie niespodziewaną, urągającą tak zwanemu zdrowemu rozsądkowi. Jak to nieraz i w naszych życiach bywało: po dokładnym przemyśleniu wiemy, co powinniśmy zrobić, jesteśmy tego pewni niczym Bilbo, stanowczo oddalający pokusę włóczęgi, i zaraz potem postępujemy dokładnie na odwrót. Niezrozumiały kaprys? Tylko z pozoru: w rzeczywistości odpowiadamy na wołanie ukryte głęboko w nas, na potrzebę, której być może nawet nie umiemy nazwać.

Wyruszenie w nieplanowaną, niespodziewaną podróż jest symbolem takich właśnie chwil. Myśleć o wędrówce – mówił Bruce Chatwin, pisarz, podróżnik, guru XX-wiecznego nomadyzmu – to poznawać „anatomię niepokoju”. On sam, odpowiadając na ów niepokój, w jednej nabrzmiałej znaczeniem minucie podjął decyzję, by rzucić intratną pracę w Londynie i wyruszyć w nieznane – do Patagonii, na spotkanie nie tylko przygód, ale i własnego losu. Autor „Pieśni stworzenia” lubił przywoływać słynną myśl Pascala o tym, że ludzkie nieszczęścia biorą się z niemożności pozostania we własnym pokoju, pamiętał przecież, iż ten sam Pascal przekonywał stanowczo: „Natura nasza jest w ruchu; zupełny odpoczynek to śmierć”. W instynktownym przeczuciu wie to również Tolkienowski bohater, zbyt zasiedziały, zbyt wypoczęty, zbyt bezpiecznie i nudnie czujący się w swym dotychczasowym życiu. Tak spokojny, że prawie martwy. Więc wybiegnie rankiem za furtkę, porzucając kominek i bulgoczący imbryk z herbatą, zapominając o tej nieszczęsnej chustce do nosa i nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co go czeka. A będzie to, naturalnie, podróż, która zasadniczo go odmieni, wyzwoli ze strachu, pozwoli odnaleźć najlepszą część siebie. Na jej końcu mały hobbit zejdzie w podziemny labirynt, do mrocznego serca góry, by tam, jak Tezeusz (choć w chłopięcym świecie oksfordzkiego profesora miast myśli o Ariadnie towarzyszyć mu będzie co najwyżej pamięć rodzinnej okolicy) zmierzyć się z bestią. Zajrzeć w oko demona. W źrenicę smoka, która jest zwierciadłem.

Iluż kompanów mógłby mieć w takiej wędrówce! Tych, co jak stary Odyseusz zmierzali poza granice oswojonej rzeczywistości, jak Don Kichot pragnęli odsłonić prawdziwe oblicze świata, jak Dante przemierzali diabelskie i boskie rewiry. Docierali do niepokojących sanatoriów pod klepsydrą, płynęli w górę afrykańskich rzek, gonili za białym wielorybem. Tych, którzy jak Rimbaud – mówiąc słowami Verlaine’a – byli zawsze ludźmi z podeszwami z wiatru. Albo tych, którzy, jak pewien stateczny niemiecki pisarz, dali posłuch nawoływaniu Dionizosa, podążyli w wir jego zmysłowej pieśni, by znaleźć śmierć na opustoszałej weneckiej plaży.

Początek tych i nieskończenie wielu innych opowieści jest taki sam, w końcu – jak powiada Tolkien w przekładzie Marii Skibniewskiej – „jest tylko jedna jedyna droga (...) jak wielka rzeka: źródło tryska spod każdych drzwi, a każda ścieżka stanowi jego dopływ”, więc „niebezpiecznie wychodzić za własny próg (...) trafisz na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz swoich nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą”. Wystarczy wychynąć z mieszkania czy – jeśli wolicie – za próg zasobnej hobbickiej norki, natknąć na nieznajomego przybysza, by następnie wypadki potoczyły się z lawinową konsekwencją. „Wszedłszy raz w niewłaściwą sień i na niewłaściwe schody – tłumaczył z kolei Bruno Schulz – dostawało się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków, niespodziewanych wyjść na obce podwórza i zapominało się o początkowym celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i splątanych przygód, o jakimś szarym świcie przypomnieć sobie wśród wyrzutów sumienia dom rodzinny”... Bilbowi śni się kiedyś, że – zabłąkany – wędruje po własnym domu, „szukając czegoś, czego nie mógł znaleźć, i nie mogąc sobie przypomnieć, czego właściwie szuka”, jednak w przeciwieństwie do autora „Sklepów cynamonowych” czy do Tomasza Manna, Tolkien daje swoim bohaterom – także Frodowi i jego towarzyszom z „Władcy pierścieni” – krzepiące zakorzenienie, niezłomną pamięć, wierność ojczystej dziedzinie, a w konsekwencji możliwość powrotu, odnalezienia drogi do domu. Nie konają na dalekich asfodelowych łąkach, witają ich po latach kwitnące jabłonie rodzinnej wioski, choć przecież nie wrócili z podróży tacy sami. Zostało w nich ziarno, rysa, nerw odmienności. Struna niepokoju. Dlatego po wielu, wielu dniach Bilbo, na progu starości, niczym Odyseusz wyruszy na jeszcze jedną, ostatnią już wyprawę.

Takie właśnie ziarno – mówi nam Tolkien – niesiemy zawsze w sobie, nawet jeśli jest ono głęboko ukryte. Przysypane żużlem. I nawet jeśli ma rację Sándor Márai, notujący w swym dzienniku: „Nie ma już podróżowania w odyseuszowym sensie tego słowa. Pozostała jedynie zmiana miejsca”.


4


A bezbronne spojrzenie?

W górskich podziemiach pan Baggins spotyka Golluma – nieszczęsną zbrodniczą istotę, która spazmatyczną miłością darzy swój jedyny i największy zarazem skarb: złocisty pierścień. Bilbo nie wie jeszcze, że pierścień ten jest diabelskim insygnium, cząstką substancjalnego zła, ani tego, że Gollum dla jego zdobycia niczym Kain zabił brata, za co zapłacił całkowitą, niekończącą się samotnością, zaś pierścień wyssał go, wykoślawił, wtrącił w jakiś zapomniany zaułek niekończącego się oczekiwania. Wie tylko, że musi uratować własne życie, stoczyć ze stworem pojedynek, przechytrzyć go – choćby przyszło grać nie fair. I zwycięża, w czym pomaga mu pierścień, który dla własnych celów postanowił zmienić właściciela. Pierścień? Z łatwością uprzytamniamy sobie, że równie dobrze mógłby to być ubóstwiany człowiek, ukochana kobieta, która nas opuszcza, podążając za innym, ktoś, z kim wiąże nas niezrywalna, miłosno-demoniczna więź, łańcuch zadzierzgnięty na duszy.

Dlaczego Bilbo nie zabija Golluma, zmieniając tą decyzją dzieje całego Tolkienowskiego świata? Ponieważ odkrywa w sobie zdolność współczucia. „Serce się nie starzeje; istnieją nawet ludzie, u których rośnie ono z wiekiem” – zapisał Flaubert. Serce małego hobbita właśnie w tej chwili urosło, przekraczając samego siebie, bohater tej opowieści dostrzegł, że budzący wstręt Gollum był „nieszczęśliwy, samotny, zrozpaczony. Nagle – obok zgrozy – wyrozumiałość i litość wezbrały w sercu Bilba: objął myślą niezliczone, monotonne dni bez światła, bez nadziei na jakąkolwiek poprawę losu”. Na twarzy potwora pozostały tylko dojrzewające łzy, zapisała się rozpacz człowieka, któremu odebrano wszystko, a przede wszystkim: samego siebie.

Oto moment, gdy w nieporadny film wkrada się prawda. Tak właśnie, nawet ta pokraczna figura potrafi czy musi kochać, także ona oddaje się uczuciu: cała i bezbronna. Gollum miał skarb, wokół którego zbudował własne istnienie – i właśnie go utracił. W końcu i my wszyscy, gollumowie uporczywej codzienności, wiemy coś o tym, nieprawdaż?


5


W jednej ze swych podróżniczych książek Bruce Chatwin opisuje wieczór spędzony ze starym farmerem, wypaloną kutwą i dziwakiem:

„Następnego dnia rano staliśmy przed domem i spoglądaliśmy wzdłuż rzędu słupów telegraficznych, wypatrując ciężarówki z postrzygaczami. Zamiast trawnika ciągnął się płaski pas ubitej ziemi, a na środku stała otoczona siatką klatka.

– Co pan tam trzyma?

– A, to bidactwo zmarło na moich rękach.

Na dnie klatki leżał pokręcony, wyschnięty szkielet ostu”. 


„Hobbit: Niezwykła podróż”, reż. Peter Jackson, scen. Peter Jackson, Guillermo del Toro, Fran Walsh, Philippa Boyens, muz. Howard Shore, wyst. Ian McKellen, Martin Freeman, Richard Armitage, Cate Blanchett, Ian Holm, Hugo Weaving, Andy Serkis i inni. Prod. USA 2012.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2013