Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tomasz Budzyński
Innova Concerts
Ukazała się właśnie druga po znakomitym "Tańcu szkieletów" solowa płyta Tomasza Budzyńskiego. I podobnie jak "Taniec szkieletów" przemyka niezauważona. Budzyński, mimo że jeden z najważniejszych muzyków polskich, zszedł tam, skąd przyszedł - do undergroundu. Nie mieści się w głównym nurcie, bo zbyt odważnie i zbyt jednoznacznie opowiada o swojej wierze.
Nie wiem, czy "Luna" jest płytą dobrą w potocznym tego słowa rozumieniu. Obok momentów znakomitych zdarzają się również słabsze, i można odnieść wrażenie, że nastąpiło na niej zbytnie pomieszanie języków. Jest więc świetna, lekka i dynamiczna "Luna", jest piękny finisz ("Dom"), są teksty rodem z innego świata. Obok tego niezrozumiałe pomysły stylistyczne: klawisze rodem z The Doors nie bardzo pasują do mistycznego "Echa", modulowany w niektórych partiach płyty na psalmową modłę głos Budzyńskiego nie brzmi przekonująco.
Jednak te wątpliwości łagodzi ten sam, co i w "Tańcu szkieletów" duch melancholii; wrażenie, że solowy projekt Budzyńskiego to nieustanna refleksja nad śmiercią i przemijaniem. Obie płyty zostawić mogą słuchacza w poczuciu, że wokalista "Armii" w prywatnych rozrachunkach ciągle rozważa świat, w którym przychodzi zbierać się do odejścia na drugą stronę. Ta wizja, nie zawsze wyrażana expressis verbis, a dzięki przekonaniu o Bożej miłości pozbawiona pesymizmu, wydaje się kluczem do zrozumienia płyt Tomasza Budzyńskiego. "Taniec szkieletów" i "Luna" to nie tylko projekt muzyczny, ale też forma kontemplacji.