Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Cassandra Wilson
Blue Note / EMI
Płyta została pomyślana dość przewrotnie, wypadła natomiast cokolwiek ambiwalentnie. Przy wszelkich zastrzeżeniach trzeba jednak pamiętać, że chodzi tu o wysokości przyalpejskie. Dla muzyków jazzowych standardy są poruszaniem się między biegunami oswojenia a odpoznania; Cassandrę Wilson, i nie ma w tym nic dziwnego, zdecydowanie bardziej interesuje punkt drugi.
Przygotowując się do sesji, śpiewaczka zaproponowała grającemu na perkusjonaliach Lekanowi Babalola poszukiwanie w wybranych melodiach ich afrykańskich korzeni. To nader skomplikowana teza historyczna, wszak nie każdy jazzowy standard wywodzi się z muzyki stricte jazzowej. W każdym razie chodziło o rekonstrukcję (reinterpretację) struktur rytmicznych. Babalola, a także cały zespół, solidnie rozwiązali (ale i postawili) ten problem. Utwory są silnie zrytmizowane, rozkład akcentów służy przy tym złożoności muzyki. Instrumenty perkusyjne niejednokrotnie funkcjonują kontrastowo w stosunku do fraz liderki. Nawet miękki rytm w być może najpiękniejszej na płycie piosence "Black Orpheus" staje się czynnikiem dominującym. Ba! Nawet gdy Cassandra Wilson snuje powolne frazy w "Wouldn’t It Be Lovely", zarazem kształtuje je tak, by słychać w nich było, hm, ukrytą rytmiczność.
Zatem Wilson radykalnie podeszła do standardów, starając się przy tym o zachowanie ekspresyjnej powściągliwości. Analogicznie zrealizowano przestrzeń dźwiękową: brzmienie albumu jest nie tyle płaskie, ile zacieśnione; wzmocniono natomiast tony niskie, co niekoniecznie sprawia przyjemność uchu. Być może artystka chciała udowodnić, że nie ma takich ograniczeń, w których nie mogłaby sobie poradzić. Owszem, przy takim głosie wystarczy pół frazy, by przypomnieć, kim jest jego posiadaczka i co potrafi ze swoim głosem zrobić. Niemniej - i na tym polega kłopot - cała płyta budzi raczej uznanie niż zachwyt.