Leczenie lęku

W cieniu innych głośnych wydarzeń trwa w parlamencie bój o status psychiatrii. Czego potrzebują cierpiący psychicznie Polacy?

06.09.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Louie Psihoyos / CORBIS / PROFIMEDIA
/ Fot. Louie Psihoyos / CORBIS / PROFIMEDIA

Najbardziej nas – odpowie krótko prof. Andrzej Cechnicki, kierownik Zakładu Psychiatrii Środowiskowej na Wydziale Lekarskim CM UJ.

Z prof. Cechnickim w tych dniach (rozmawiamy w drugiej połowie sierpnia) niełatwo się umówić. Poza pacjentami, uczelnią i innymi zajęciami ma na głowie potyczkę polityczną. Na pierwszy rzut oka karkołomną: przekonuje posłów koalicji, by zagłosowali przeciw przynajmniej niektórym zapisom proponowanej przez własny rząd nowej ustawy o zdrowiu psychicznym. Ustawy, która – przynajmniej w brzmieniu z początku września – de facto likwiduje mający unowocześnić polską psychiatrię Narodowy Program Ochrony Zdrowia Psychicznego.

– Chorzy potrzebują nie tylko nas, psychiatrów. Potrzebują, byśmy jako całe społeczeństwo przestali się ich bać – dopowiada prof. Cechnicki w swoim gabinecie na krakowskich Dębnikach. – Potrzebują opowieści o sobie jako ludziach, a nie tylko pacjentach.
 

Jak Danuśka z „Krzyżaków”
Być może opowieści takiej jak ta, którą urywanymi zdaniami i przyciszonym głosem snuje M., 48-letnia kobieta ze średniej wielkości miasteczka na południu Polski. Ten głos – rozmawiamy w restauracyjnym ogródku – i ta literka, pod którą się ukrywa, mają znaczenie. Na ujawnienie nazwiska, mówi M., nie jest jeszcze gotowa. Podobnie jak nie jest gotowa – dodaje moja rozmówczyni – duża część społeczeństwa.

Z roku 1998 pamięta samochód. On jechał, ona chciała się pod niego rzucić. Chciała i nie chciała, resztkami świadomości wiedziała, że nie może tego zrobić. Pamięta też brata, który próbował chwycić ją za ramię. A potem salę szpitala.

To był pierwszy atak psychozy. Schizofrenia paranoidalna – brzmiała diagnoza (schizofrenia to, obok depresji i choroby dwubiegunowej, jedna z trzech grup najcięższych chorób psychicznych; jest rodzajem psychozy).

Kiedy ma 19 lat, poznaje chłopaka. Obcokrajowca z innego, jak mówi, kręgu kulturowego. Związek szybko zaczyna się rozpadać, bo ona nie jest w stanie się pogodzić z tą różnicą. Rozstają się. Dzisiaj M. uważa, że stres i żal mogły obudzić pierwszy atak choroby.

Przy drugim, z 2003 r., M. podpala w swoim domu książkę o św. Teresie. W jakiejś wewnętrznej, chorobowej logice ten czyn ma dla niej sens – święta jest patronką misji, a jej nie udało się „przybliżyć chłopakowi Boga” (religia jest często treścią psychoz – nie tylko zresztą w przypadku osób wierzących). Dym wydobywający się z jej domu dostrzega sąsiad. Straż, pogotowie. Zabierają M. do szpitala.

– Przy każdym kryzysie towarzyszył mi jakiś wewnętrzny przymus – opowiada o swoich objawach. – Mówi się, że osoba chorująca na schizofrenię słyszy głosy lub widzi obrazy. U mnie było raczej przeświadczenie, że zaraz ktoś się pojawi albo coś się wydarzy. Nigdy nie robiłam niczego szczególnie dziwnego dla otoczenia. Podczas ataku zwykle reagowałam paraliżującym lękiem. Jak Danuśka z Krzyżaków: „Boję się, boję się, boję się”.

Wielu chorych, doda pytana o ich społeczny wizerunek, przez 99 proc. swojego życia zachowuje się normalnie. Pracując, wychowując dzieci czy rozmawiając z ludźmi – albo jak teraz M., siedząc nad kawą latte. Problem w tym, że chorzy postrzegani są zwykle przez pryzmat tego jednego procenta – gdy kogoś z jakiegoś powodu zaczepiali, gdzieś bez celu pędzili albo ostrzegali przed końcem świata...
Ta fama bywa niszcząca. Tak jest w przypadku M.

Są szkolne koleżanki, które nie rozpoznają jej na ulicy.

Jest siostra, żyjąca nieopodal na wsi. Kontakt mają słaby – nawet podczas świąt zwykle się nie widują.

Jest inna bliska krewna. Mówi, że gdyby we wsi zobaczyli je razem, nic dobrego by z tego nie wyszło.
Jest bliski jej Kościół, ale do tej pory nie trafiła na księdza, który porozmawiałby z nią o chorobie. W okolicznych parafiach nie wszyscy proboszczowie zgadzają się, by w ogłoszeniach podać informację o akcjach stowarzyszenia na rzecz chorych psychicznie. – O alkoholikach mówi się na kazaniach, modli się za nich. Na nasz temat się milczy, jakbyśmy byli nie z tej ziemi – uważa M.

– Historie, w których osoby chore, a jednocześnie głęboko wierzące spotyka odrzucenie i lęk ze strony kapłanów, powtarzają się często. Znam dziewczynę, która duchowej opieki poszukuje od lat – mówi terapeutka B., udzielająca się w stowarzyszeniu na rzecz osób po psychicznych kryzysach.

Po 2003 r. M. nie trafia już do szpitala. Może dlatego, że lukę po rodzinie i przyjaciołach wypełniła społeczność środowiskowego domu samopomocy. Dzisiaj jest tu ok. 40 chorych i ich bliskich – są poddawani terapii, spotykają się, razem wracają do normalnego życia.

M. zatrudniona jest przez stowarzyszenie. Udziela porad i informacji rodzinom, pracodawcom i każdej innej osobie zgłaszającej się po pomoc. W miejskim ośrodku informacji udziela jej niepełnosprawnym.

Tak, jest w niej dzisiaj dużo radości. Bo przez ostatnie lata udało się złagodzić lęk – kiedyś, zdawało się, nie do pokonania. Bo ma nadzieję na pełne wyzdrowienie. Bo może wkrótce poszuka zajęcia na „normalnym” (tzn. niechronionym przez pomoc społeczną) rynku pracy.
 

Sprzedali szpital Coca-Coli
– Chorzy potrzebują środowiskowego modelu opieki psychiatrycznej – mówi prof. Cechnicki. Bo wyzdrowienie, dodaje, nie zależy tylko od łykanych tabletek, ale też od tego, w jakim otoczeniu chory przebywa, czy pracuje, czy nauczy się korzystać z bankomatu i prowadzić samochód. – Środowisko, w którym się pojawił kryzys, jest tym miejscem, w którym można uruchomić zdrowienie – mówi krakowski psychiatra.

I opowiada o świecie niemal idealnym, do którego zbliża się choćby powiat nowotarski. Nie wysyła chorych do szpitali psychiatrycznych. Ma swój oddział stacjonarny i oddział dzienny dla najbardziej potrzebujących, zespoły leczenia środowiskowego, stowarzyszenia pacjentów, wsparcie dla rodzin, wreszcie: spółdzielnię socjalną, która zatrudnia chorych.

– Wie pan, gdzie mają tę spółdzielnię? W urzędzie powiatowym! – mówi prof. Cechnicki. – To znaczy, że wszyscy urzędnicy jedzą obiady w restauracji prowadzonej przez pacjentów, widząc na co dzień, że to jest normalne.

W świecie bliższym realności istnieją szpitale-molochy, do których zwozi się chorych z całego regionu. Takie szpitale inne europejskie kraje dawno zlikwidowały. – 30 lat temu byłem w Londynie, i widziałem taki „znikający” szpital – opowiada prof. Cechnicki. – Sprzedali go Coca-Coli! Rozmawiałem z menedżerem: posadził administrację w najgorszym, nieremontowanym od stu lat rewirze i powiedział: „Wy wyjdziecie ostatni”.

Cechnicki dodaje, że i w Polsce dokonują się zmiany. Niektóre duże placówki zmniejszają liczbę łóżek. Jako przykład psychiatra podaje krakowski Kobierzyn – kiedyś miał 1600 pacjentów, teraz ma 800, przekształca się w nowoczesny szpital specjalistyczny, w dodatku tworzy spółdzielnie socjalne, dając pracę pacjentom.

Mamy już w Polsce, wylicza profesor, około 600 warsztatów terapii zajęciowej, 600 domów środowiskowych, 160 oddziałów psychiatrycznych przy szpitalach ogólnych, 130 zespołów leczenia środowiskowego. Ale jest ich za mało – w wielu miejscach nadal stoją psychiatryczne „kombinaty”.
Zna je dobrze M. „Pasy” – to słowo pada w jej opowieści wielokrotnie (pasów używa się w szpitalach, gdy pacjent zagraża sobie lub innym, jednak od lat pojawiają się głosy, że są nadużywane). Mówi, że robiła wszystko, by dostosować się do panującego rygoru, byle uniknąć „pójścia w pasy”. Zapamiętała chłopaka, który leżał przypięty tydzień, z naruszoną przez policjantów podczas próby ucieczki szczęką. I dziewczynę, którą spotkał podobny los, bo zdjęła ze ściany obrazek – aniołka zrobionego podczas terapii zajęciowej. Wspomina atmosferę dominacji i władzy ze strony pielęgniarek oraz brak intymności.

Prof. Cechnicki o szpitalach woli nie mówić. Chce opowiedzieć choćby o tym, że Zakład Psychiatrii Środowiskowej, którym kieruje, współpracuje ze stowarzyszeniami pacjentów, że pacjenci prowadzą wykłady dla studentów, że wydają właśnie książkę „Umacnianie i zdrowienie. Dać nadzieję”. Albo że stworzyli pensjonat trójgwiazdkowy „Cogito”, prowadzony przez chorych, który dostał nagrodę hotelarzy jako najlepszy w tej kategorii w całym kraju.

– Dziś psychiatria stawia sobie już inne cele – podsumowuje prof. Cechnicki. – Nie wystarczy, że ustąpi lęk czy znikną głosy. Bo jak ten człowiek wróci w kontekst społeczny, który czynił go samotnym, to wróci też później do szpitala.
 

Nie przyj, bo udusisz
Historia B., poza podobieństwami do historii M., w jednym różni się od niej diametralnie – to opowieść o chorobie, przez którą przechodzi cała rodzina.

Zaczyna się na porodówce, pod sam koniec lat 70. Jest młoda, niespełna dwudziestoletnia kobieta przerażona zbliżającym się rozwiązaniem, i starsza od niej położna. Kobieta o piątej nad ranem ma bóle parte, ale położna – bez obserwacji – stwierdza, że poród będzie o jedenastej. „Nie przyj, bo udusisz” – rzuca. Kiedy dziecko w końcu się rodzi, B. jest „najszczęśliwszą kobietą na świecie”. Ale lęk i całkowity brak wsparcia zostaną w niej na długo.

Po urodzeniu przyplątuje się stan zapalny – zabierają B. na oddział septyczny. Tam zauważa niepokojące objawy: wstręt do jedzenia, napady płaczu, „pustkę w głowie”. – Przyszedł mąż, a ja przez takie malutkie okienko powiedziałam, że dzieje się ze mną coś niedobrego – opowiada B. (dziś ma ponad 50 lat, spotykamy się w pensjonacie „Cogito”). – Usłyszała to pielęgniarka. Zaproponowali mi przewiezienie do Kobierzyna.

Tam dostaje się na 30-osobową salę. Pamięta, podobnie jak M., odarcie z intymności – toalety bez ścian. I rozwój psychozy. Motywem kolejnych ataków będą „zagrażające energie”, których obecność B. czuje w szpitalnej łazience.

Jej mąż szuka innego miejsca leczenia. Znajduje klinikę na Śląsku.

Później B. będzie miała jeszcze trzy ataki – ostatni w końcówce lat 90.

Jej otoczenie przez 20 lat nawracającej choroby?

Poznany w latach 80. dr Cechnicki, który ją leczył i który zgodził się towarzyszyć jej przy kolejnych porodach („Przy drugim pojawił się w momencie, gdy myślałam, że nie wytrzymam”).

Rodzina, z mężem na czele, który zawoził ją do szpitala, samemu dostrzegając pierwsze objawy psychoz („Zetknął się jako młody człowiek z sytuacją zupełnie nieoczekiwaną: poważnie chorą żoną”). Ale też mama i siostra, która zaopiekowała się noworodkiem po pierwszym ataku.

Szkoła, w której dyrekcja i nauczycielki wiedziały o jej chorobie („Podczas pobytów na oddziale byłam uznawana za chorą, ale kiedy wracałam, wszyscy traktowali mnie jako zdrową”).

Kościół, który jest dla niej wsparciem nie tylko duchowym, ale też ludzkim („Podczas pierwszych ataków odwiedzał mnie w krakowskiej klinice znajomy dominikanin”).

Między atakami choroby, na przestrzeni ponad dwóch dekad, żyje normalnie. – Byłam szczęśliwa, realizowałam się jako matka i nauczycielka w zerówce i na świetlicy – wspomina B. Dzisiaj okresowo zmaga się z depresją, ale udziela się w krakowskim stowarzyszeniu „Otwórzcie drzwi”. – Cel to nie tylko wspieranie osób po kryzysach, ale też walka ze stygmatyzacją i wykluczeniem – mówi B. – Bo np. w mediach osoby cierpiące funkcjonują nadal jako szaleńcy.
 

Psychiatra by się przydał
Czego potrzebują chorzy od ludzi występujących w mediach? W planie minimum – że zrezygnują z metafor „schizofrenicznych”, „psychiatrycznych” czy „klinicznych”.

„Czy prawdą jest, że na pana listach pojawią się osoby, które były do tej pory działaczami PO czy Ruchu Palikota?” – pytała niedawno dziennikarka Pawła Kukiza w Telewizji Republika, w znanym skądinąd (za sprawą spektakularnego wyjścia polityka ze studia) wywiadzie. „Przykładamy bardzo dużo uwagi, by takie osoby na listach się nie znalazły. Stąd też obecność psychiatry, psychologa...” – odpowiedział rozbawiony własnymi słowami Kukiz. „...a to psychiatra wyczuwa, czy ktoś był w PO?” „Psychiatra przydałby się w każdej partii politycznej”.

Podobne wypowiedzi to tylko część zjawiska.

– Gdy ktoś kogoś zabije, w telewizyjnych dziennikach od razu pytają, czy sprawca nie był chory psychicznie – mówi M. – Prawie nigdy o chorujących nie mówi się w dobrym kontekście.

Przykład to oglądany przez miliony Polaków serial „M jak miłość”, w sprawie którego prof. Cechnicki rozesłał kilka miesięcy temu apel. Pisał o nowym bohaterze, człowieku chorym psychicznie, który „odkręca koło samochodu, aby zabić partnera kobiety, w której się zakochał, a gdy mu się to nie udaje – doprowadza do wybuchu gazu w jego mieszkaniu (...) Za kilka tygodni nastąpi kulminacja – jak informują przecieki z planu filmowego – ów psychotyczny bohater podpali dom Mostowiaków”.

Psychiatra pytał: „Czy któryś z widzów nie będzie miał w pamięci tego dyskryminującego obrazu mordercy/podpalacza, gdy będzie zatrudniał kogoś z doświadczeniem kryzysu psychicznego?”.
 

Sześć milionów wyborców

– Chorzy potrzebują mądrych i wrażliwych społecznie polityków – mówi prof. Cechnicki. I dodaje: – Gdyby chciano zlikwidować Narodowy Program Onkologii, ludzie by wyszli na ulicę. Tymczasem podobna likwidacja programu dotyczącego psychiatrii uchodzi płazem.

Chodzi o wspomniany NPOZP, o który psychiatrzy walczą od tygodni. Wiele wskazuje, że częściowo skutecznie. Lobbing i zapowiedź akcji protestacyjnych przed urzędami wojewódzkimi (odbyły się w ubiegły czwartek) zmusiły wiceminister zdrowia Beatę Małecką-Liberę do deklaracji, że NPOZP, który miał zostać zredukowany do profilaktyki i wchłonięty przez ogólny Narodowy Program Zdrowia, zachowa swój status.

Prof. Cechnicki na razie w to nie wierzy. Twierdzi, że werbalne – w dodatku złożone pod presją – deklaracje niewiele znaczą, zwłaszcza że Narodowy Program można formalnie zachować, a później go bojkotować, nie przyznając funduszy na jego realizację.

Finansowa zapaść polskiej psychiatrii ma zresztą miejsce już teraz: niektóre placówki są niedoszacowane na poziomie nawet 40 proc. – Większość europejskich krajów przeznacza na psychiatrię ok. 5,5 proc. środków z ochrony zdrowia, niektóre znacznie więcej – zauważa psychiatra. – Z naszymi 3,7 proc. nie zbudujemy nowoczesnego leczenia i rehabilitacji.

Pokazał to raport NIK z 2012 r. (okazało się, że połowa oddziałów psychiatrycznych była zaniedbana i przepełniona), pokazują to jaskrawo przykłady placówek, o których fatalnej kondycji donoszą media.
Choćby warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Jeszcze w 2014 r. TVN alarmował o grzybie, pluskwach i wacie w oknach budynku Instytutu, a także o tym, że pacjenci są umieszczani na korytarzach. Podczas minionych wakacji w szpitalu zrobiono częściowy remont, ale... pogorszył on sytuację pacjentów, bo nowo wstawione okna nie zostały przystosowane do potrzeb psychiatrii (nie było zabezpieczeń, więc okna zamknięto, a temperatura w środku dochodziła do 36 stopni).

– Od tamtej pory nie zmieniło się w zasadzie nic – mówi Janina Sonik, lekarka zatrudniona w IPiN. – Jest jedna łazienka na 35 pacjentów, niektórzy leżą na korytarzu. Sale są ośmioosobowe. Jeśli ktoś wymaga ścisłej obserwacji, nie ma możliwości umieszczenia go w izolatce, bo jej po prostu nie ma. Jaki to może mieć wpływ na leczenie? Gigantyczny!

Podobne przykłady pokazują, że – nierozstrzygnięta jeszcze – batalia o NPOZP to tylko jedna z bitew.
Prof. Cechnicki nadziei upatruje w statystykach, które skądinąd nie nastrajają optymistycznie. W Polsce na ciężkie zaburzenia psychiczne cierpi nawet co dziesiąty dorosły obywatel. Wraz z ich najbliższymi rodzinami i opiekunami daje to, jak szacuje krakowski psychiatra, sześć milionów osób. Albo, mówiąc inaczej, sześć milionów wyborców. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2015