Łagodność i drapieżność

06.07.2003

Czyta się kilka minut

Czy piszę o książce Jarosława Mikołajewskiego „Którzy mnie mają” dlatego, że uważam ten zbiorek poezji za najwybitniejszą publikację autorów pokolenia urodzonego w latach sześćdziesiątych? Wśród równolatków Mikołajewskiego jest obok niego wiele indywidualności, które zasługują na szczególną uwagę, choćby, nie szukając daleko, Eugeniusz Tkaczyszyn Dycki. Pamiętam, z jakim zainteresowaniem czytałam też rozrzucone po czasopismach pierwsze erotyki Mariusza Grzebalskiego, jaką „burzę mózgu” wywołały we mnie pierwsze tomy Andrzeja Sosnowskiego, którego radykalizm poetycki - przyznaję, ku mojej osobistej uldze - ostatnio jakby trochę złagodniał.

Jarosław Mikołajewski wyznaje w jednym z wywiadów, jakich udzielił po ukazaniu się swojego poprzedniego tomu „Nie dochodząc Pięknej”, że nie identyfikuje się ze swoim pokoleniem i że w jego poezji nie trzeba szukać odniesień do poezji jego rówieśnych. W wywiadzie wydrukowanym w piątym numerze „Studium” (2002) wypowiada swoje credo, które wydaje się - mnie przynajmniej - całkowicie sprzeczne z tym, co reprezentuje wielu poetów skupionych na przykład wokół wydawnictwa Port Legnica. A tak się stało, że - przynajmniej z daleka na to patrząc - ośrodek ten skupia w przeważnej mierze ludzi należących do tego właśnie pokolenia, i że -również z zewnątrz na to patrząc - mają oni swoich guru, za którego uważany jestczasem Bohdan Zadura, czasem Piotr Sommer.

Deklarując swoją „osobność” Mikołajewski opowiada się na przykład za zachowaniem w wierszu konwencji, pozwala ona bowiem utrzymać formalny dystans do znaczeniowych odniesień. Od poetów jego pokolenia odróżnia go również wiara w przenośny sens poezji. Dodać tu można, że to, co nazywa znaczeniowym odniesieniem, odgrywa w jego wierszach zupełnie zasadniczą rolę. Wiersz Mikołajewskiego jest zawsze - przy całej jego awangardowości, a więc swobodzie skojarzeń, często bardzo śmiałych - wierszem odznaczającym się wyraźną jednością poetyckich znaczeń. Taki wiersz jak „Kręgosłup mojej żony”, niewątpliwie jasny znaczeniowo, a nawet można powiedzieć „tematyczny” (nie bójmy się, na Boga, tego słowa), jest wierszem brawurowym zarówno pod względem sensu, jak i wirtuozerii poetyckiej.

I tu pozwolę sobie wezwać w sukurs doświadczonego znawcę literatury współczesnej, Piotra Śliwińskiego, który pisze, również w tym samym numerze „Studium”, zabierając głos na temat poezji najmłodszych, choć można odnieść to również do poetów średniego pokolenia: „(...) wydaje mi się, że relacja między literaturoznawstwem w jego współczesnym, poststrukturalnym wydaniu i częścią młodej poezji jest aż nadto harmonijna. Oznacza to, że znane są instrumenty i pojęcia, którymi można posłużyć się do czytania młodych, tym bardziej, że niektórzy młodzi wręcz chcą być czytani i analizowani na sposób formalny, »techniczny«, za pomocąowych instrumentów, z pominięciem kwestii sensu, kontekstu, odniesienia do tradycji”.

Poezja Jarosława Mikołajewskiego i cała jego postawa poetycka jaskrawo odbiega od podobnej tendencji. Wydaje się zresztą, że „sens” zaczyna coraz bardziej odzyskiwać na rynku swoje prawa. Nikt przecież, jak myślę, nie będzie się upierał przy tak paradoksalnym pomyśle, że awangarda i sens to dwie wartości sprzeczne. Kiedy Mikołajewski mówi, że uważa się za poetę postawangardowego, to wie, co mówi. Niejednokrotnie zabierał głos również jako krytyk. Pisze, że nigdy nie interesowała go zabawa słowami, widać jednak z jego wierszy, że zna wagę eksperymentu. Ale zna także wagę tradycji i wyciąga stąd wnioski, które skłaniają go do wyznaczenia sobie własnej granicy eksperymentowania. I choć nie bawi go zabawa słowami, to przecież w ostatnim jego tomie znalazło się kilka wierszy („Area aerea”, „Strefa wolnocłowa” i „Trzy wiersze o obcych językach”) mówiących właśnie o języku i nie pozbawionych - zwłaszcza dwa pierwsze - elementu zabawy. Nie na próżno jest wytrawnym tłumaczem poezji włoskiej, począwszy od Iacopone da Todi, poprzez Pe-trarkę i Dantego, po Pasoliniego, Pavesego, Ungarettiego, Luziego i Montalego. Tłumaczenie wielkich poetów uczy poetę niejednego: zachęca do śmiałości we własnych poczynaniach, otwiera szerszą perspektywę i daje zarazem poczucie, że również my, z naszą poezją, chcąc nie chcąc wpisujemy się w wielki ciąg poprzedników.

Zaskakująco brzmi wypowiedź Mikołajewskiego, że jego wyznaniem wiary jest - „Manifest surrealistyczny” Andre Bretona. Staje się to jednak bardziej zrozumiałe, kiedy dowiadujemy się w dalszym ciągu wywodu, że za każdym razem pisze on jakby swój pierwszy wiersz w życiu, że nie siada do stołu z gotowym pomysłem całości, impulsem jest pierwsze zdanie, a wynik ma być taki, by żadna z użytych form się nie powtarzała, by żaden wiersz nie był podobny do innego.

Istotnie, różnorodność utworów zawartych w „Którzy mnie mają” zastanawia. Obok zapisów ukazujących wielki kunszt poetycki i stanowiących jakby pokaz rzemiosła, spotykamy wiersze zbudowane z niebywałą prostotą, niemal naiwną, choć to tylko pozór, bo te właśnie wiersze są zazwyczaj wykładnią intymnych uczuć i ich prostota jest sztuką mówienia o tym, co schowane zostało pod korzec w naszej poezji: o rodzinie, o matce, żonie, córkach, jak choćby w tym pełnym świeżego uroku wierszu „Łąka”, który zaczyna się od słów „Moje córki żywią się jak krówki / trawą która rośnie na zielonych pastwiskach”, a kończy się: „Żyję obok nich jak wieprz / jak zdechły pies / nad brzegiem kryształowej rzeki”, by wreszcie zabrzmieć śmiałą apostrofą: „Ziemio mięsożerna / pochłoń moje mięso / albo ukwieć mój oddech / zabalsamuj skórę”. (Jest jakaś piękna łączność między tym wierszem i wierszem Umberta Saby o żonie, znajdującym się w antologii Mikołajewskiego). Najbardziej zastanawiające jest wyznanie, że impuls do tworzenia nowej metafory, często bardzo odważnej, znajdował ten poeta w poezji prowansalskiej, w odwadze Dantego czy Petrarki.

W swoim wnikliwym wstępie do tomu „Nie dochodząc Pięknej” Piotr Łuszczykiewicz, krytyk jakby stworzony do zajmowania się poezją dzięki swojej wrażliwości i wiedzy, pisze o Mikołajewskim jako o poecie neoawangardowym. Rozpatrując dwie strony nowoczesności XX wieku określa je jako nihilistyczną, pragnącą epatować i ekscytować działaniami przeciw wszelkim tradycjom, oraz formalistyczną, broniącą najwyższych standardów estetycznych, również z przeszłości. Był tedy biegun buntu, nieładu, wyzwolenia wyobraźni i zawierzenia instynktowi, był też biegun rygoru, jasności, dyscypliny, konstrukcji i świadomego wyboru. I na tym drugim biegunie należałoby szukać antenatów Mikołajewskiego - pisze.

Tonacja tomu „Którzy mnie mają” nie jest jednolita, czego należało się zresztą spodziewać po zacytowanym wcześniej expose. Żart poetycki poświęcony córkom, zakończony zresztą bynajmniej nie żartobliwie - i zabawa ze słowami zapisana na lotnisku, sąsiaduje z wierszem o wyrzynaniu się zębów najmłodszej córeczce, który staje się pretekstem do przejmującego i utrzymanego w ciemnej barwie wyzwania skierowanego do uniwersalnego Sprawcy bólu, co z żartami nie ma już nic wspólnego; podobnie cały porządek wszechświata zdaje się w odczuciu poety tracić na znaczeniu w porównaniu ze skargą córki skrzywdzonej przez nauczycielkę muzyki. Trzeba mieć odwagę, żeby tak centralnie ustawić wydarzenia z pozoru błahe; w samym środku rozważań i sądów, jakie Mikołajewski wydaje o świecie, jest poszukiwanie człowieczeństwa i dociekanie jego praw do szczęścia, więcej, walka o nie. W wierszu „Pokój dziecinny” i „Heyman” pogodny i łagodny Mikołajewski ukazuje nagle drapieżny pazur; jego ostrość daje też o sobie znać w śmiałych wierszach erotycznych, które znalazły się na końcu tomu, jak gdyby autor chciał nam udowodnić, że w zamierzonej przez niego różnorodności nie brakuje i tego tonu.

Pozostaje jeszcze odnieść się do tytułu książki, którego wyjaśnienie znajdujemy w słowach samego autora: „Rzecz dla mnie, poety, najważniejsza, to przechować wszystkich, którzy we mnie siedzą, a poetami nie są. Użyczyć im głosu. Szukać miejsca, gdzie łączą się ich niemożności. Stopić w jedno ich kruchość i zadatki na wieczność. Pogodzić je sztychem słowa, który otwiera kanał pomiędzy znaczeniami i odczuciami”. Te zdania uprzytamniają nam, że wszyscy jesteśmy niejako we władzy tych, którzy nas mają i że również ich istnienie jest od nas zależne. Nie trzeba chyba dodawać, że do tych, którzy nas mają, należą również ci, którzy od nas odeszli. Ten tomik jest próbą ukazania człowieczeństwa od dwóch stron, które, zdawałoby się, nie dają się pogodzić, a jednak stanowią o naszej naturze: łagodność, czułość i pogoda, z drapieżną, okrutną świadomością zła, spaczenia, śmierci. A stosunek poezji do życia określił sam poeta słowami: „Jedynie żyć warto / lecz kiedy to piszę / nie wierzcie że żyję / Żyłem: teraz piszę.”


Na słowo

Wierzę ci na słowo. Na tej słabej podstawie
zamieszczam nekrolog, choć na dobrą sprawę
powinienem pójść do kostnicy, odkryć prześcieradło,
potrząsnąć za ramiona, podstawić zwierciadło
i uwierzyć dopiero tafli niezasnutej.

A słowo, jak to słowo - wykręcone drutem,
obijane w eterze przez ptaki i fale,
przez deszcz i wichurę, co w jesiennym szale
myli adresy jak pijany listonosz
i nie do poznania może zmienić wiadomość
o wiewiórce, co w parku guza sobie nabiła
w skargę, że córka Ci się właśnie zabiła:
głuchy telefon nad jesienną Warszawą
jedyną do przyjęcia byłby dziś zabawą.

Słowa to są śmieci, do których wystarczy
dodać jedną głoskę, co jak Cerber warczy,
żeby z nieboskłonu niebacznie wywiercić
telefon z informacją o przedwczesnej śmierci.
Słowa to są dzieci, które wyskakują
na świat, jeszcze zanim dobrze zakiełkują.
Słowa to nie jest wiążąca rozmowa,
słowa to nie jest poważna umowa,
słowa to wichura jest listopadowa,
która sieka dziś miasto w kapryśnych narowach.

Lecz właśnie słowami wyrażam współczucie.
Podsuwa mi je nieznane dotychczas poczucie
wspólnoty i poryw zdradzonej miłości
do życia zgwałconego w momencie kruchości,
i żal za ułudą, która dziś uleci,
że nie żal umierać, bo zostają dzieci.
 

Carpe diem

Mówią ci byś przeżywał
a ty nie przeżyjesz

lecz wygrasz
bo przeżyć to zdradzić

Nie przeżyjesz tej chwili
sam staniesz się chwilą

przylgniesz do niej
jak dziecko do piłki lekarskiej
przetaczane na głowę przez jej męski ciężar

weźmiesz ją w ramiona
jak żuk kulę gnoju

rozpłaszczysz się na niej jak pijany zwrotniczy
na kole pomylonego pociągu

Przeżycie to popis
gaz do martwej dechy
na pasie dla starych traktorów i drezyn

Więc staniesz
i będziesz dla innych tą chwilą
którą z wielkim trudem da się jednak przeżyć
 

Zmartwychwstanie

podniosę głowę
i rozchylę powieki

zegnę język
poderwę biodra
i krzyż odniosę na miejsce

do lasu
co na powrót stanie się szkółką

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2003