Którzy jeszcze wczoraj stali daleko

Do tej pory w PRL każda grupa walczyła o swoje. Intelektualiści w 1968 r., robotnicy w 1970 r. W sierpniu robotnicy stanęli także w obronie uwięzionych opozycjonistów i wolności słowa. To była ważna lekcja solidarności. Także dla Tygodnika Powszechnego.

04.09.2005

Czyta się kilka minut

W 37. numerze "TP" z września 1980 r. po raz pierwszy w Polsce ukazało się zdjęcie Lecha Wałęsy /
W 37. numerze "TP" z września 1980 r. po raz pierwszy w Polsce ukazało się zdjęcie Lecha Wałęsy /

Pod koniec lat 70. do redakcji “TP" przyszedł niepozornie wyglądający człowiek. Koniecznie chciał porozmawiać. W “Tygodniku" panowała zasada, że rozmawia się z każdym, więc Krzysztof Kozłowski przystał na prośbę przybysza. Nieznajomy zaczął opowiadać, że założył na Śląsku niezależny związek zawodowy i próbował pozyskać dla tej idei redakcję. Kozłowski słuchał tego z lekkim rozbawieniem. W końcu spytał: “A iluż członków udało się panu zebrać?". Gdy usłyszał, że siedmiu, sprawę uznał za zakończoną. Rozmówcę uznał za szlachetnego, lecz lekko nawiedzonego fantastę. Nie widział sensu dalszej rozmowy. Tak Kozłowski poznał Kazimierza Świtonia.

- Wykazałem się absolutnym brakiem wyobraźni - wspomina po latach Kozłowski. - Niezależnie od tego, jak oceniać Świtonia i późniejsze jego wyczyny, idea okazała się rewolucyjna i czas przyznał mu rację. Przekonałem się, jak trudno jest wyrwać się z pewnych schematów myślowych.

I ty tam mieszkasz!

Schematów tak silnych, że dla pracujących przy Wiślnej redaktorów “TP" stanowiąca przecież część Krakowa robotnicza Nowa Huta była istną terra incognita.

- W tym czasie odległość między Hutą a Krakowem była olbrzymia - mówi Józefa Hennelowa. - Oczywiście, jeździliśmy tam, gdy miały miejsce zamieszki o krzyż i o budowę kościoła, gdy Wojtyła święcił bieńczycką Arkę w 1977 r. Ale świat kombinatu to było coś bardzo dalekiego.

Jedyną osobą ze środowiska obecną w Hucie już w latach 70. była redaktorka miesięcznika “Znak" i autorka “TP" Halina Bortnowska. Jej kontakty z Hutą zaczęły się właśnie poprzez działalność przykościelną. Wygłaszała rekolekcje dla rodziców dzieci mających przystąpić do pierwszej komunii. Uczestniczyła w zespole, którego prace związane były z synodem diecezjalnym. Zespół podejmował szereg inicjatyw, jak opieka nad chorymi. Bortnowska przeprowadziła się w końcu do Huty. Pracując jako wolontariuszka w szpitalu, miała kontakt z mieszkańcami dzielnicy.

- Na Wiślnej nie interesowano się Hutą - mówi dziś Bortnowska - dla nich podróż tam była nie lada wyczynem, tak więc nawet gości miewałam rzadko. Właściwie to okazywano mi współczucie, że tam mieszkam.

Ale to właśnie Nowa Huta - kombinat i dzielnica zbudowana, by pognębić reakcyjny, inteligencki Kraków - miała odnowić atmosferę w mieście.

- Bortnowska odkryła dla nas Hutę - powie po latach Józefa Hennelowa.

- Dopiero po powstaniu “Solidarności" słyszałam: A, i ty tam nawet mieszkasz! - śmieje się Halina Bortnowska.

Znałem ich język

Dziś ta psychiczna odległość między starym Krakowem a Hutą może dziwić, ale w latach 70. poprzedniego stulecia “Tygodnik" dopiero odkrywał inne środowiska. Najpierw te inteligenckie, choć dalekie od Kościoła. Wtedy na łamach pisma zagościł m.in. Antoni Słonimski. Wtedy też redakcja zaprzyjaźniła się z Adamem Michnikiem.

- Nie byliśmy członkami KOR. Uważaliśmy, że nie można mieszać ról. Ale z nimi sympatyzowaliśmy, a z Michnikiem wręcz obnosiliśmy się po krakowskich restauracjach. Zawsze przyjeżdżał z coraz ładniejszą dziewczyną - wspomina Kozłowski.

Zasady, że nie wszyscy mogą robić wszystko, bronił szef pisma Jerzy Turowicz. Gdy Bohdan Cywiński postanowił się przyłączyć do głodówki w kościele św. Marcina w Warszawie w 1977 r. prowadzonej w obronie aresztowanych działaczy KOR, Turowicz uznał, że Cywiński powinien zrezygnować z kierowania miesięcznikiem “Znak". Tak też się stało.

- Byłam temu przeciwna - wspomina Hennelowa - następstwa roku 1976 żywo nas dotykały, bo zaangażowani w to ludzie byli już naszymi przyjaciółmi.

Te przyjaźnie zaowocują już w następnych latach - Kozłowski będzie bronił KOR przed ostrymi wypowiedziami niektórych hierarchów. Na kontakty intelektualistów z Wiślnej z robotnikami przyjdzie jeszcze czas.

- To nie jest tak, że zupełnie nie wiedzieliśmy, kto to jest robotnik - broni się Kozłowski. - Mieliśmy przecież kontakt z drukarzami. To, co prawda, była elita robotników, ale jednak. Przecież też pracowali przy maszynach i brudzili się farbą. Spędzałem w drukarni całe dnie i patrzyłem, jak pracują, słuchałem, jak mówią. Nieraz trzeba było z nimi się napić. Gdy powstała “Solidarność", umiałem mówić tym samym językiem.

Po prostu nas wyprzedzili

Zanim jednak powstała “Solidarność" i historia nagle przyspieszyła, w “Tygodniku" w połowie sierpnia 1980 r. życie płynęło w tradycyjnie powolnym tempie. Większość redakcji była na wakacjach.

- Nie wiem, czy to oddalenie od Gdańska, czy przyzwyczajenie do protestów, które ciągnęły się już od lipca, ale znowu nie doceniliśmy robotników i siły strajku. Nie wiedzieliśmy, że strajk w stoczni jest jakościowo inny. A Geremek i Mazowiecki okazali się mądrzejsi: wsiedli w samochód i pojechali do stoczni. Zazdrościliśmy im tego! - mówi Kozłowski.

To prawda, warszawscy intelektualiści wykazali się większym refleksem - wkrótce Stocznia zaroiła się od ekspertów, dziennikarzy, działaczy opozycji. Ale Kozłowski jest wobec własnego środowiska trochę zbyt surowy. Bo - przypadkiem, ale jednak - w Gdańsku znalazł się przecież Jacek Woźniakowski. Przebywał na wakacjach w Borach Tucholskich i gdy usłyszał w Radiu Wolna Europa o strajku, pognał zaraz do stoczni. Był tam już 23 sierpnia i nie tylko jako obserwator. Gdy trzeba było przedstawić robotnikom efekt pracy doradzających im ekspertów na piśmie, jedynie Woźniakowski, wprawiony w pisaniu na maszynie, był w stanie to zrobić. Cztery dni później dojechał do Stoczni ks. Stanisław Musiał - choć była to jego własna inicjatywa, a nie delegacja z redakcji (to znaczy sam zapłacił za podróż...).

“Ksiądz Jankowski dał mi przepustkę do stoczni, ale zastrzegł, że mam się do niczego nie mieszać, bo całą posługę duszpasterską załatwia on. Chodziłem więc sobie po stoczni, podpytywałem strajkujących jak zwykły dziennikarz, słuchałem negocjacji z delegacją rządową. I jak wszyscy bałem się, że rozbiją strajk, że wejdą Rosjanie... Potem obserwowałem podpisanie Porozumień i byłem na odprawianej przez Jankowskiego Mszy Świętej kończącej strajk. Wtedy kolejny raz mnie zadziwił. Po nabożeństwie otoczyli go ludzie. Też podszedłem i widzę, że on... rozdaje autografy. (...) Zaglądam mu przez ramię i okazuje się, że on na dodatek podpisuje swoje zdjęcia" - powie potem Musiał w rozmowie z Krzysztofem Burnetką i Witoldem Beresiem, która niebawem ukaże się w formie książkowej.

Zazdrości i niedosytu Kozłowskiego nie podziela Józefa Hennelowa: - Sierpień nie był dla nas niespodzianką. Już od 1956 r. wiadomo było, co to znaczy załoga. Nie miałam wątpliwości, że to, co się dzieje, jest niesamowite. Ale jednocześnie nie wiedziałam, jak my z Krakowa rozporządzając tym, co mamy, czyli KIK-iem, tygodnikiem i miesięcznikiem, moglibyśmy się w sposób pożyteczny odnieść do tego, co dzieje się na Wybrzeżu. Pamiętam dyskusję, czy nie posłać listu solidarnościowego, czy nie pojechać tam i powiedzieć, że to jest sprawa, która wszystkich obchodzi. Ale, moim zdaniem, zachowalibyśmy się wtedy jak ta żaba, co nogę podstawia, gdy konia kują. Po prostu robotnicy nas wyprzedzili.

Także na łamach “TP" w Sierpniu niewiele drgnęło: czytelnik nie odniósłby wrażenia, że w kraju dzieje się coś istotnego. Jedynie “Obraz Tygodnia" za Polską Agencją Prasową informował eufemistycznie o “przerwach w pracy". Słowo “strajk" pojawi się dopiero w ostatnim sierpniowym numerze, gdy wreszcie puści je cenzura.

- Nie warto było starać się publikować czegoś, co - poharatane przez cenzurę - będzie jakimś piskiem, podczas gdy robotnicy w stoczni mówią już pełnym głosem. - broni tamtych numerów Hennelowa.

Bo cenzorzy z pewnością o strajku nawet nie myśleli. Zdjęli nawet wystąpienie prymasa Wyszyńskiego, choć retransmitowała je częściowo przecież telewizja. Pokazano wtedy takie fragmenty, by widzowie mieli wrażenie, że Kościół przeciwny jest robotnikom. Ale i bez tych zabiegów słowa Prymasa były ostrożne. Zdaniem wielu - za bardzo.

Hennelowa: - Nie wierzyłam, że to była manipulacja telewizji. Te zdania wypowiedział w końcu sam Prymas. Nikt ich nie wymyślił. Ale z czasem zaczęłam go rozumieć. To kazanie było zgodne z tym, co czuł, z jego lękami. To była szczera troska.

Zamiast kazania z Jasnej Góry na pierwszej stronie ukazała się reprodukcja obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej; wtedy rozumiano takie aluzje. Autoryzowane kazanie można było wydrukować dopiero za tydzień.

Chciałam pomagać

Wkrótce jednak do druku pójdą teksty, które nie pozostawią wątpliwości, że Polska jest już zupełnie innym krajem. Umożliwią to zresztą Porozumienia Sierpniowe i ich zapis odnoszący się do wolności słowa.

- To dodało nam skrzydeł, nagle zaczęło się zupełnie inne dziennikarstwo. Potem pojawiły się takie nazwiska jak Berberyusz, Krall, co ogromnie cieszyło Jerzego Turowicza. Wreszcie miał prawdziwych dziennikarzy... - mówi Hennelowa.

Numer “TP" z 7 września jest wręcz cały poświęcony zmianom: zawiera wspomniane wystąpienie Prymasa, komunikat z posiedzenia Rady Głównej Episkopatu Polski, teksty porozumień z Gdańska i Szczecina i komentarz redakcyjny. W 37. numerze z 14 września ukaże się reportaż ks. Stanisława Musiała “Msza św. w stoczni im. Lenina". Tekst jest zilustrowany zdjęciem Wałęsy. Była to jego pierwsza fotografia opublikowana w Polskiej prasie.

- Cenzorzy nie wiedzieli jeszcze, jak wygląda Wałęsa... A on tam jest pokazany jako zwykły modlący się robotnik - wspominał potem ks. Musiał. Choć jezuita był na Wiślnej już od roku, relację ze stoczni uzna za swój prawdziwy debiut w “Tygodniku".

Nie próżnowała też Halina Bortnowska w Krakowie.

- Znałam ludzi z kombinatu. I jak się tam zaczęło dziać ciekawie, to naturalnie poszłam, żeby to zobaczyć. Skorzystałam z okazji, by wejść do środka i być blisko ludzi organizujących Komisję Robotniczą Hutników - jeszcze nie “Solidarność", tylko na własne konto, bez struktur, w nieformalnym współbrzmieniu z Wybrzeżem. Dostałam się do pokoiku tylko co przyznanego Komisji i zabrałam się do zbierania materiałów dla “TP".

Wkrótce w “Tygodniku" pojawią się jej reportaże z Huty, ale dla samej Bortnowskiej co innego już będzie ważne.

- Pamiętam zebranie zwołane przez KRH, wstępnie uznaną przez dyrektora Pustówkę. W sali dotąd zarezerwowanej na użytek partyjny i “starozwiązkowy" teraz kłębił się tłum naszych ludzi, głowa przy głowie. Ktoś, kto był w Gdańsku, chyba nawet spoza Huty, opowiada, że TO, co już wszędzie powstaje, chyba będzie się nazywało “Solidarność". Pamiętam ciszę, czyjś płacz i dopiero po chwili oklaski. Nie wstydzę się powiedzieć, że to była chwila cudownej radości, niezapomniana.

Z czasem Bortnowska z obserwatora i reportera stanie się uczestnikiem wydarzeń.

- Byłam za smarkata na Powstanie Warszawskie, a tu nagle dzieje się coś historycznego i umiem robić to, co trzeba. Gdy powstał tytuł doradcy, zostałam nim. Czasem sprowadzało się to do pisania na maszynie, bo nikt tego nie umiał. Protokołowałam zebrania, spotkania z komisjami rządowymi. Stopniowo zostałam wciągnięta w działalność zarządu regionu. Interesowały mnie głównie szkolenia związkowe. Chciałam pomagać im wybierać i decydować, a nie decydować za nich.

“Solidarności" brakowało przecież prostej wiedzy organizacyjnej: umiejętności prowadzenia zebrań czy głosowania, nikt nie wiedział, co to jest komisja skrutacyjna. Bortnowska coraz rzadziej bywała w “Znaku".

- Dawne redakcje “Znaku" i “TP" były tolerancyjne. Ludzie realizowali swoje projekty i wyłączali się z pracy, za którą przecież otrzymywali skromne, ale jednak pieniądze. Robiąc coś sensownego można było uzyskać “płatny urlop". Ale choć ze “Znaku" nie uciekłam tak zupełnie, to gdyby okres budowania Związku trwał dłużej, musiałabym w końcu wybierać.

Doradcą “Solidarności" w Hucie został także Kozłowski. Jego zadanie polegało głównie na rozmowach z dyrekcją zakładu. Doradcy najpierw słuchali racji związkowców, a potem do tych postulatów dorabiali argumenty i starali się sprawę wytłumaczyć kierownictwu. Rozmowy były spokojne. Twarde, ale rzeczowe.

Związkowcy nigdy nie chcieli się wycofywać z postulatów. Przez długi czas Kozłowski, który rzadko podnosi głos i negocjuje niespiesznie, miał u nich opinię zbyt łagodnego. Związkowcy wiedzieli jednak, że dyrektor kombinatu, gdy jest zdenerwowany, łamie w rękach zapałki. Gdy zobaczyli, że podczas jednej z takich “spokojnych" rozmów dyrektor połamał całe pudełko, nabrali przekonania do swego doradcy. Gwoli ścisłości trzeba powiedzieć, że dyrektor Huty rozmowy ze związkowcami traktował poważnie.

- Do tej pory w PRL każda grupa walczyła o swoje. Intelektualiści w 1968 r., robotnicy w 1970 r. Teraz robotnicy stanęli także w obronie uwięzionych opozycjonistów i wolności słowa. To była ważna lekcja solidarności - mówi Kozłowski.

Kropka nad i

Powoli więc sierpniowe zapóźnienie zostaje nadrobione, a odległość między światem intelektualistów a światem robotników maleje. Zwłaszcza że nie tylko ludzie “Tygodnika" wyszli naprzeciw “Solidarności" i jeździli do Huty, ale i Związek przyszedł na Wiślną i na Sienną (gdzie była siedziba krakowskiego KIK-u). Zresztą w sprawie całkiem konkretnej. Stół, telefon, dach nad głową to dla rodzącej się organizacji łakome kąski. A już redakcyjny dalekopis został praktycznie zaanektowany. Przestał służyć pismu, bo okupowali go działacze. Tłukli na nim informacje i odbierali je z innych regionów.

I tu wcześniejsza, ostrożna, nieraz krytykowana strategia nakreślona przed laty przez Stanisława Stommę dla środowisk katolickich wydała owoce. To właśnie lokale “TP" i KIK-u w Krakowie, a przede wszystkim KIK-u w Warszawie posłużyły za bazę dla “Solidarności" w jej początkowym okresie.

Do takiej pełnej ludzi redakcji przyjeżdżają we wrześniu z Rzymu ks. Józef Tischner i ks. Adam Boniecki. Ten drugi przywozi z Watykanu przekonanie, że całe zamieszanie jest tylko chwilowe i “wszystko wróci do normy": - Tam docierały tylko szczątki informacji, dominował strach przed inwazją radziecką. Ale Papież od razu zachwycił się “Solidarnością". Potem niejednokrotnie okazywał śmiałość, której czasem brakowało naszemu Episkopatowi.

Sceptycyzm, którym Boniecki nasiąkł na watykańskich korytarzach, w Polsce szybko z niego wyparował. Za to Tischner mówił potem, że wrócił z Rzymu, gdy już było “po ptokach", gdy była nowa Polska. Ale tak naprawdę jego przygoda z “Solidarnością" właśnie się zaczynała. Gdy 19 października w Krakowie gościli przywódcy “Solidarności", ks. Stanisław Czartoryski zwrócił się do ks. Józefa Tischnera z prośbą o kazanie dla nich. Tischner powie potem w rozmowie z Adamem Michnikiem i Jackiem Żakowskim:

“Nie wiedziałem, co mam im powiedzieć. Poszedłem do »Tygodnika«, żeby się poradzić. A Krzysztof Kozłowski wierci się i wierci, aż wreszcie mówi: »Ty im podziękuj za to, co zrobili«. Wiecie, że wcześniej nikt o tym nie pomyślał...

Obraz był niezwykły. Te wszystkie robotniki: Anna Walentynowicz, Marian Jurczyk, Wałęsa o ósmej rano siedzieli na Wawelu, w ławkach, skuleni, ściśnięci przed Konfesją Świętego Stanisława. A leżą tam króle polskie, odprawia Mszę właśnie Czartoryski... Miałem wrażenie, że oto historia Polski wchodzi w ręce robotników".

Tischner mówi w kazaniu: “Przynosimy dziś na Wzgórze Wawelskie nasze najbliższe sercu sprawy. Sprawy te streszcza w sobie jedno słowo - słowo »solidarność«. Słowo »solidarność« skupia w sobie nasze pełne niepokoju nadzieje, pobudza do męstwa i do myślenia, wiąże ze sobą ludzi, którzy jeszcze wczoraj stali od siebie daleko".

Gdy przynosi kazanie do redakcji, Kozłowski mówi mu: “Pisz to dalej". Tak powstała “Etyka solidarności", a Tischner wyrósł na jednego z kapelanów Związku.

Dla Józefy Hennelowej Msza na Wawelu i słowa Tischnera były postawieniem kropki nad “i" w stosunku “Tygodnika" do “Solidarności": - Wtedy dołączyliśmy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2005