Kryzys uderzył w Stany mocniej niż Al-Kaida

ANNE APPLEBAUM: Po 11 września 2001 r., polityczna mapa świata osiągnęła w oczach Amerykanów jasność i prostotę porównywalną do mapy z okresu "zimnej wojny". Ale komfort "wojny z terrorem" jako nowej doktryny USA miał niestety swoją cenę. Rozmawiał Cezary Michalski

06.09.2011

Czyta się kilka minut

Cezary Michalski: Po 11 września wielu komentatorów z USA, a także tych obserwujących Amerykę z zewnątrz, mówiło, że zamachy zmienią Wasz kraj na zawsze. Że zmienią politykę zagraniczną i wewnętrzną, świadomość elit politycznych i "ludu" amerykańskiego. Neokonserwatyści w USA i w Polsce oczekiwali np., że z narodu "rozpieszczonego" przez dobrobyt i poczucie bezpieczeństwa szok 11 września znów uczyni "naród wojowników". Co z tamtych zapowiedzi okazało się prawdą?

Anne Applebaum: Na pewno nie zmieniła się "natura" Amerykanów jako politycznej wspólnoty. Zmiany były płytsze, dotyczyły amerykańskiej polityki zagranicznej, obronnej, a w polityce wewnętrznej początkowo ograniczyły się do kwestii bezpieczeństwa wewnętrznego.

Zacznijmy od polityki zagranicznej.

Tu zmieniło się wszystko, tym bardziej że lata 90. były dla Ameryki dekadą absolutnego poczucia bezpieczeństwa - dekadą skoncentrowania się polityki amerykańskiej nawet nie na jakichś wielkich wewnętrznych wyzwaniach, ale na wewnętrznych skandalach. W latach 90. wszyscy zgadzali się też w Ameryce, że nie mamy żadnej wyrazistej wizji polityki zagranicznej, żadnego dobrze zdefiniowanego celu. Bush-senior próbował na początku tamtej dekady uprawiać politykę zagraniczną przy użyciu pojęcia "nowego światowego porządku".

Świat jednobiegunowy, w którym pokój i prawa człowieka gwarantowane są przez potęgę militarną, gospodarczą i kulturową USA...

Tyle że była to wizja zbyt mało precyzyjna, żeby porządkować działania amerykańskiej dyplomacji w skali całego globu, w odniesieniu do poszczególnych obszarów czy regionów. Bill Clinton miał z kolei rozmaite "polityki", ale ostatecznie kończyło się to reagowaniem na poszczególne kryzysy, wymuszonym przez sytuację, jak np. w Bośni czy Somalii. Uzasadnień strategicznych szukało się później, kiedy kryzys już wybuchł i musiał być rozwiązany.

W latach 90. amerykańskie elity polityczne nie miały więc wyrazistej wizji roli Ameryki w świecie, a Amerykanie takiej wizji się nie domagali. To zmieniło się całkowicie po 11 września. Można powiedzieć - choć nie chciałabym, aby zabrzmiało to zbyt cynicznie - że oprócz realnego szoku u części naszych elit politycznych pojawiło się także coś w rodzaju ulgi: "No, wreszcie, po dekadzie nieco biernego konsumowania naszego zwycięstwa w »zimnej wojnie« znowu mamy klarowną wizję naszej polityki zagranicznej i obronnej. Znów mamy misję dla Ameryki".

Jaka to była misja?

"Wojna z terrorem". To było hasło tak samo nośne i zrozumiałe, jak wcześniej "zimna wojna". Co więcej, podobnie odwoływało się zarówno do idealizmu Amerykanów, jak też do cenionego przez nas politycznego realizmu. W warstwie idealistycznej byliśmy "dobrymi", którzy walczą ze "złymi", bo terroryści islamscy przecież naprawdę byli "złymi facetami". W warstwie realistycznej chodziło o obronę bezpośrednio zagrożonego bezpieczeństwa obywateli USA, a także o podstawowe interesy naszego państwa. O ile interwencję w Bośni trudno było Clintonowi przedstawić także w kategoriach realizmu politycznego - każdy mógł go zaatakować, że to "nie nasza wojna" - to w przypadku "wojny z terrorem" było dla wszystkich oczywiste, że ta wojna jest "nasza". Że jeśli nie zniszczy się terrorystów, ich baz wypadowych na całym świecie, znów mogą uderzyć w samo serce Ameryki, tak jak to zrobili 11 września. Ekipie Busha-juniora "wojna z terrorem" pozwoliła uporządkować chaos, dzięki niej wszystkie elementy polityki USA stały się znowu jasne, wyraźne. Z pozoru wiadomo było, co robić.

Z pozoru?

Wcześniej wielką enigmą była np. polityka amerykańska wobec Rosji: czy nadal traktować ją jako zagrożenie, konkurenta, czy też jako sojusznika? Jak zachowywać się w konfliktach między Moskwą a narodami byłego ZSRR? Czy i do jakiego stopnia dyscyplinować Moskwę w zakresie przestrzegania praw człowieka, naruszania norm demokratycznych? Doktryna "wojny z terrorem" dawała jednoznaczną odpowiedź na te wątpliwości. Putin też toczy "wojnę z terrorem", Kaukaz i azjatyckie "podbrzusze" Rosji też są zagrożone przez ekspansję islamskiego fundamentalizmu, a zatem Rosja jest sojusznikiem Ameryki. Sojusznikowi nie patrzymy tak uważnie na ręce.

Dzięki "wojnie z terrorem" polityczna mapa świata osiągnęła jasność i prostotę porównywalną do mapy świata z okresu "zimnej wojny". Ale ten komfort "wojny z terrorem" jako nowej doktryny całej polityki USA miał też, niestety, swoją cenę.

Jaką?

"Wojna z terrorem" jako podstawowa, o ile nie jedyna doktryna amerykańskiej polityki, jako jedyne kryterium jej prowadzenia i oceniania, spowodowała straty we wszystkich obszarach, gdzie ta doktryna nie mogła mieć zastosowania. Z pola widzenia polityki USA zniknęły na jakiś czas inne kwestie, równie kluczowe dla interesów amerykańskich, a także dla równowagi globalnej. Np. w koncepcji "wojny z terrorem" nie było w ogóle miejsca dla Chin.

Ani jako sojusznika, ani jako wroga.

My po 11 września o Chinach na kilka lat w ogóle zapomnieliśmy. Nie byli z nami, nie byli przeciwko nam, nie było tam baz terrorystycznych. Oprócz Chin przestaliśmy także monitorować proces transformacji w Rosji. W dodatku przez pierwsze dwa-trzy lata Rosjanie doskonale zrozumieli konsekwencje tak zawężonego rozumienia polityki przez rząd USA.

Mogli manipulować Bushem, przedstawiając np. konflikt w Czeczenii jako "wojnę z terrorem". Nawet braki demokracji czy swobodny stosunek do praw człowieka można było przedstawić jako konieczną cenę "wojny z terrorem". W końcu Amerykanie też wówczas nieco rozluźnili standardy.

Rosja przez jakieś dwa lata po 11 września cieszyła się w Ameryce ogromną sympatią, właśnie jako ofiara terroryzmu islamskiego. Pewien mój przyjaciel żartował wówczas, że polityczne zyski Rosjan z amerykańskiej doktryny "wojny z terrorem" są tak wielkie, że zamachy 11 września musiały być rosyjską prowokacją. To oczywiście nie była prawda, ale korzyści Rosji przez pierwsze dwa lata rzeczywiście były ogromne. Otwarcie Ameryki na postulaty rosyjskie było zupełnie jednostronne, zainteresowanie Ameryki drażliwymi dla Rosji kwestiami wewnętrznymi spadło praktycznie do zera. Potem to jednak minęło. Rosja podpadła nam przy okazji Iraku, kiedy okazało się, że przekazywała Saddamowi informacje wywiadowcze.

Jakie jeszcze regiony świata i jakie tradycyjne obszary polityki zagranicznej USA zostały zaniedbane w epoce "wojny z terrorem"?

Azja, Afryka, Ameryka Południowa. Kiedy Bush zaczął jeździć do Azji, rozmawiać z przywódcami Malezji, Indonezji, Filipin, to w jego agendzie była przez kilka lat po zamachach tylko jedna pozycja: współpraca w "wojnie z terrorem". Chińczycy w tym czasie rozmawiali z tymi samymi państwami o wymianie biznesowej, współpracy wojskowej, o budowaniu bezpieczeństwa w regionie. Stawali się dla tych krajów partnerem ciekawszym niż zafiksowana na jednym tylko temacie Ameryka, którą można było uspokoić, podpisując jedną czy drugą umowę w sprawie zwalczania terroryzmu islamskiego. Owszem, można było dostać w zamian jakąś pomoc, ale na tym kończyły się perspektywy współpracy.

Wtedy zresztą dyplomacja chińska przejęła inicjatywę i zaczęła wypychać nas nie tylko z Azji, ale też z Afryki i Ameryki Południowej. W Afryce interesowało nas tylko parę miejsc: Somalia, Kenia, Nigeria. Tam, gdzie były zamachy, bazy terrorystów, ich siatki. W Ameryce Środkowej i Południowej terroryzmu islamskiego nie było, zatem ten region przestał być dla nas interesujący. Gdy na początku 2001 r. Bush obejmował władzę, jego priorytetem "sprzed zamachów" miało być rozwiązanie problemu nielegalnej imigracji z Meksyku, także przez nawiązanie współpracy i podpisanie umowy z rządem tego kraju. O tym wszystkim w epoce "wojny z terrorem" po prostu zapomniano. Co sprawiło, że dzisiaj te problemy wracają.

Rozwiązywane inaczej przez stan Alabama, a inaczej przez stan Kalifornia...

Bo polityki federalnej w tym obszarze przez całe lata nie było.

Można powiedzieć, że w tej wąskiej specjalizacji, jaką była "wojna z terrorem", wygraliśmy. Al-Kaidy jako zorganizowanej struktury prawie nie ma, Osama bin Laden nie żyje. Ale to był sukces bardzo ograniczony, zawężony do jednego tylko obszaru. Moim zdaniem największym błędem administracji Busha wcale nie było Guantanamo, także nie Irak czy Afganistan. Najgorsze jest nie to, co wtedy robiliśmy, ale to, czego przez tych kilka lat nie zrobiliśmy, mając całą politykę zagraniczną i politykę bezpieczeństwa związane "wojną z terrorem". Przestaliśmy myśleć w szerszych kategoriach. Chińczycy mogli w tym okresie swobodnie wejść do Trzeciego Świata, nie tylko niekontrowani, ale nawet niemonitorowani przez naszą dyplomację i służby.

"Wojna z terrorem" miała zjednoczyć Zachód, a zamiast tego doprowadziła do rozluźnienia kontaktów między USA a Europą. Wybuchła wtedy "wojna dwóch Zachodów".

Tyle że są dwa powody rozluźnienia współpracy atlantyckiej w ostatniej dekadzie. Pierwszy bezpośrednio wynika ze strategii przyjętej przez Amerykę po 11 września, kiedy po wstępnych wyrazach solidarności z ofiarami zamachów Europa Zachodnia nie poparła interwencji w Iraku...

...a nawet postanowiła z tego sprzeciwu uczynić fundament nowej europejskiej suwerenności wobec Ameryki.

Na co administracja Busha odpowiedziała zarzutami, że Europa Zachodnia zdezerterowała, zdradziła demokratyczny Zachód itp. To wszystko było niepotrzebną konsekwencją

11 września, politycznym błędem. Można było tego uniknąć.

Ale drugi powód rozluźnienia współpracy amerykańsko-europejskiej jest niestety bardziej obiektywny. Tym powodem jest głębokie - i chyba uzasadnione - poczucie Amerykanów, że Europa nie będzie już efektywnym sojusznikiem w rozwiązywaniu globalnych problemów. Nie ma potencjału militarnego, brakuje jej politycznej woli. To przekonanie pojawiło się za rządów Busha, ale dominuje też w administracji Obamy. W swoim ostatnim przemówieniu Robert Gates [wieloletni sekretarz obrony w gabinetach Busha i Obamy, odszedł z urzędu w lipcu 2011 r. - red.] przypomniał, że Europa nie ma potencjału wystarczającego nawet do tego, żeby samodzielnie rozwiązać kryzys libijski. I nie było to już "odpychanie" Europy, bo akurat Ameryka Obamy bardzo by potrzebowała silnego europejskiego partnera.

Czy w konsekwencji 11 września zmieniła się świadomość Amerykanów, czy przestali być narodem liberalnym, wielokulturowym? Czy wzrosło napięcie w stosunkach międzyetnicznych i międzyreligijnych?

Na początku ludzie byli nastawieni bardziej nacjonalistycznie, bardziej nieufni, bardziej zmobilizowani - na dobre i złe. Ale to już minęło i na pewno można powiedzieć, że Amerykanie pozostali narodem liberalnym.

Jest jednak inna społeczna konsekwencja zamachów. Dzisiejszy nastrój antyrządowy, antypaństwowy, antyfederalny, skierowany przeciwko władzy w Waszyngtonie - wszystko to ma swoje źródła w 11 września.

Przecież Amerykanie skupili się wtedy przy rządzie i państwie, potem rząd prowadził wojny w Afganistanie i Iraku, które prawica - dziś najbardziej "antyfederalna" - najmocniej wspierała.

Tyle tylko że Amerykanie wspierając "wojnę z terrorem", nie byli świadomi, ile ta wojna kosztuje. A rząd nie ośmielił się powiedzieć im prawdy. Tymczasem bardzo drogo kosztowała modernizacja armii, dostosowanie jej do zupełnie innego typu operacji, jakich wymagała "wojna z terrorem". Bardzo drogo kosztował gigantyczny projekt przebudowy, a właściwie budowy od zera zupełnie nowego systemu bezpieczeństwa wewnętrznego. Do zwalczania Al-Kaidy i jej naśladowców zaangażowano 1900 korporacji, zatrudniających 854 tys. ludzi. Ameryka prowadziła dwie wojny, w Iraku i Afganistanie, prowadziliśmy wyrafinowane operacje antyterrorystyczne od Jemenu po Filipiny.

Odpowiedź na zamachy z 11 września kosztowała w sumie Amerykę trzy biliony dolarów. Nie trzy miliardy, ale trzy tysiące miliardów dolarów. Te pieniądze nie mogły zostać wydane na rozwój infrastruktury, edukację, tworzenie nowych miejsc pracy, na reformę polityki energetycznej. To był olbrzymi wysiłek. I teraz mamy silny społeczny odruch przeciwko temu, odruch odłożony, uderzający bardziej w Obamę niż w Busha, który te pieniądze wydawał. Mamy reakcję na realne przyciśnięcie Amerykanów ciężarem tych wydatków, ale reakcję ślepą, często bardziej jeszcze destabilizującą amerykańską politykę.

Reakcję choćby w postaci Tea Party.

Tea Party, mimo całej jej retoryki odbudowy amerykańskiej potęgi, jest izolacjonistyczna. Nie chce wydawać pieniędzy na państwo, na politykę zagraniczną, na obronność, na interwencje. Miałam niedawno okazję rozmawiać prywatnie z jednym z najpoważniejszych kandydatów do prezydentury w nadchodzących wyborach, popieranym przez prawicę Partii Republikańskiej. To była rozmowa off the record, więc nie mogę podać nazwiska. Ale zaszokowało mnie, że on kompletnie nie interesuje się polityką międzynarodową, jest absolutnym izolacjonistą. Wolałby o tym nie myśleć, dla niego to strata czasu i pieniędzy.

Moim zdaniem głębokość i patologiczność tej dzisiejszej reakcji przeciw "rządowi federalnemu" to w większym stopniu wina Busha niż Obamy. Ponieważ to właśnie Bush po

11 września mógł powiedzieć Amerykanom: "teraz musimy walczyć, prowadzić wojnę z terrorem, interweniować w krajach, gdzie terroryści mają swoje bazy, ale to wymaga wysiłku wszystkich, to wymaga pieniędzy, zatem to wymaga także podniesienia podatków albo zlikwidowania ulg podatkowych dla korporacji czy dla najbogatszych, to wymaga też np. podniesienia ceny benzyny".

My wszyscy byliśmy wtedy bardzo zaangażowani emocjonalnie w "wojnę z terrorem". Jesienią 2001 r., kiedy napełniałam bak samochodu benzyną za 20 dolarów, mogłabym bez wahania zapłacić 21 dolarów, jeśli bym wiedziała, że finansuję naszych marines w Afganistanie. Ale Bush nigdy nie powiedział Amerykanom prawdy o kosztach "wojny z terrorem". Przerzucił je tym samym na kolejnego prezydenta. Podatki pozostały niskie, ulgi podatkowe dla najbogatszych i dla korporacji były wprowadzane w okresie, gdy wydatki państwa biły kolejne historyczne rekordy. Patriotyzm tak, ale bez płacenia rachunków. Cały ten ogromny wysiłek finansowany był z długu, z deficytu. Cenę "wojny z terrorem" płacimy dopiero teraz.

Zatem najbardziej znaczącą konsekwencją 11 września było przyspieszenie kryzysu finansowego w Ameryce i jego pogłębienie?

Można tak powiedzieć. A konsekwencją tego, że Bush nie powiedział Amerykanom prawdy o kosztach "wojny z terrorem", jest właśnie dzisiejszy bunt obywateli przeciwko "rządowi w Waszyngtonie".

Kryzys finansowy "zakrył" 11 września w świadomości Amerykanów?

Zdecydowanie tak. W amerykańskiej prasie będzie oczywiście dużo tekstów wspomnieniowych, media będą tym żyły. Ale ja nie czuję, że ludzie będą to naprawdę głęboko emocjonalnie przeżywać, że za to rozliczają jeszcze dzisiaj polityczne elity.

Jedyna amerykańska rzeczywistość to dziś kryzys gospodarczy. I poczucie, że coś straciliśmy, że jako państwo i naród jesteśmy w gorszej sytuacji niż 10 lat temu, co jest zresztą prawdą. I że polityka po 11 września prowadziła nas nie w górę, ale w dół.

Czy Obama jest politykiem "sprzed 11 września", niekontynuującym polityki Busha, pragnącym np. wrócić do priorytetów ery Clintona?

Myślę, że chciał takim być. Mówił otwarcie, że nie chce nadmiernie angażować się na Bliskim Wschodzie, widoczny był jego dystans do rewolucji arabskich, dystans wobec angażowania się w Libii. On chciał zbudować autorytet swojej prezydentury na rozwiązywaniu problemów wewnętrznych, na zmniejszaniu różnic między biednymi a bogatymi, na reformie systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Jednak z poczucia odpowiedzialności musiał zmienić priorytety, musiał zainteresować się kwestiami "rozgrzebanymi" w epoce "wojny z terrorem", bo destabilizacja się pogłębiała, a Europa w to miejsce nie chciała wchodzić. On chętnie wróciłby do polityki Clintona: pomagamy, lecz nie gramy głównej roli. Ale znalazł się w sytuacji bez wyboru. Są żołnierze w Iraku, trzeba było zwiększyć zaangażowanie w Afganistanie, ostatecznie został nawet zmuszony do zaangażowania w Libii, bo Europejczycy nie dawali sobie rady.

Obama zlikwidował Osamę bin Ladena. Mówiło się, że to zapewni mu prezydenturę. Dziś już się tak nie mówi.

Nigdy tak nie mówiłam, bo tak nie uważam. To mu pomogło, ale tylko na chwilę. Także zwycięstwo rewolucji w Libii pomoże mu tylko na krótko, nawet jeśli uda się ustabilizować tam jakąś władzę, co wcale nie jest pewne. Ale dzisiaj dla Amerykanów kryzys jest ważniejszy niż zamachy sprzed 10 lat, przesłonił priorytety "wojny z terrorem", interwencji, polityki zagranicznej. Bin Laden nie jest już najważniejszy.

Wybory prezydenckie wygra ten polityk, który zdoła przekonać Amerykanów, że da sobie radę z konsekwencjami kryzysu. To bezradność polityków wobec kryzysu będzie rozliczana w wyborach, a nie ich osiągnięcia czy porażki w "wojnie z terrorem". Można powiedzieć, że kryzys pozostawi na Ameryce głębsze i boleśniejsze ślady niż zamachy 11 września.

ANNE APPLEBAUM (ur. 1964) jest dziennikarką i komentatorką dziennika "Washington Post" oraz dyrektorką studiów politycznych w Legatum Institute w Londynie. W latach 1988-1991 była korespondentką tygodnika "Economist" w Warszawie, później zaś redaktorką brytyjskiej gazety "Spectator". Autorka książek "Between East&West" oraz wydanego także w Polsce "Gułagu". Za tę ostatnią książkę otrzymała w 2004 r. Nagrodę Pulitzera.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2011