Krajobraz folwarczny

Joanna Stryjczyk, psychoterapeutka: Poczucie słabości ofiary to pierwszy warunek mobbingu czy molestowania. Dlatego gdy widzę wykładowców przyjaźniących się ze studentami, zawsze zapala mi się czerwona lampka.

02.04.2021

Czyta się kilka minut

 / IL.: ANDRZEJ WIETESZKA
/ IL.: ANDRZEJ WIETESZKA

KRZYSZTOF STORY: To był trudny rok?

JOANNA STRYJCZYK: Do niedawna pracowałam w Centrum Pomocy Psychologicznej Uniwersytetu Warszawskiego. Spędziłam tam ponad rok. Wszystkie skutki pandemii obserwowałam na żywo. Sama liczba interwencji nie zmieniła się jednak drastycznie, trudno wyodrębnić tutaj czynnik „pandemia”. Największe zapotrzebowanie na pomoc psychologiczną na uczelni jest na początku roku akademickiego, w czasie sesji i pisania prac dyplomowych. Liczba konsultacji indywidualnych wahała się od 150 do 220 miesięcznie.

Co zatem się zmieniło?

Pogłębiła się problematyka zgłoszeń. Wielu studentów wróciło do mieszkania z rodzicami. I to nie zawsze były wyczekiwane powroty. Rozpoczęcie studiów to ważny etap – separacja od rodziców, eksperymentowanie z dorosłością. Zdarza się, że wyjazd z domu jest ucieczką: od agresji, kłótni, problemów rodziców z alkoholem. Gdy nagle trzeba do takiego środowiska wrócić, to jest jak pauza w pewnym etapie rozwoju. Na sesjach widziałam, że studenci łączący się z domów rodzinnych oglądają się przez ramię, sprawdzają, czy mają prywatność, mogą mówić swobodnie.

W trakcie tej pauzy nadal trzeba studiować.

Introwertykom się to podobało. Sama edukacja zdalna promuje osoby uporządkowane i konkretny sposób uczenia się. Dla innych zanik życia studenckiego, towarzyskiego i ograniczenia techniczne były ogromnym problemem. Zaliczenia ustne były często zamieniane na prace pisemne. Wielu studentów czuło, że wykładowcy stawiają zbyt duże i, przede wszystkim, nieczytelne wymagania. To były uczucia dużo głębsze niż zwykły szkolny lęk przed złą oceną.

Wykładowcy też musieli zdać kolokwium z przystosowania.

Oni też byli pogubieni. Z dnia na dzień musieli zupełnie zmienić swoją pracę. Ocenianie i komentowanie prac studentów nagle zaczęło pochłaniać dużo więcej czasu. Wielu wcale nie czuło się gwiazdami internetu, skrępowani i zestresowani stawali przed kamerą. Wykładowcy często lubią pracować z grupą, moderować i prowokować dyskusję. Brakowało im tej atmosfery i okazji do nieprzewidzianych interakcji. Koleżanka skończyła kiedyś zajęcia po 15 minutach, bo na tyle przygotowała wykład. Potem miał być czas na pytania i dyskusję. Nie było żadnych pytań.

Wykładowcy zgłaszali się do Was po pomoc?

Powściągliwie. W powszechnej świadomości CPP funkcjonuje dla studentów, choć jest otwarte dla wszystkich. Wykładowcy często wchodzą w stereotyp eksperta. A ekspert przecież zawsze sobie radzi.

Jak Pani sobie radziła? W Centrum też pracowaliście zdalnie.

CPP, poza psychoterapią grupową dla studentów i doktorantów, realizuje głównie interwencje kryzysowe i krótkoterminową pomoc psychologiczną. Zazwyczaj od jednej do trzech konsultacji. Dla mnie najtrudniejsze było pozbawienie tych 80 procent informacji przekazywanych niewerbalnie. Jestem szkolona, żeby dostrzegać emocje płynące z ciała. W interwencji kryzysowej często chodzi o to, żeby drugiego człowieka uspokoić, zramować, postawić na nogi. Kontakt emocjonalny na poziomie ciało–ciało jest nie do zastąpienia. W momencie przejścia na online wielu pacjentów zrezygnowało z konsultacji: nie stawiło się już na wcześniej umówione wizyty w marcu i kwietniu 2020 roku.

Pani opowieść o CPP jest w czasie przeszłym. Niedawno odeszła Pani z pracy. Dlaczego?

Z bezsilności. Takie placówki stykają się z tym, co na uczelni najgorsze. Także z mobbingiem, molestowaniem, nadużyciem władzy. I w wielu takich sytuacja czułam, że nie jesteśmy w stanie skutecznie pomóc. CPP nie jest centralną jednostką uczelni, podlega Wydziałowi Psychologii.


Czytaj także: Ponad 40 procent studentek i studentów doświadczyło molestowania, co trzecia osoba – molestowania seksualnego. Według anonimowych badań, bo oficjalne skargi są rzadkością, a sprawcy latami pozostają bezkarni.


 

Na moją pracę często nakładała się sytuacja na wydziale, wewnętrzne uwikłania. Z jednej strony był świat wartości pracowników, którzy zakładali centrum, z drugiej – świat sztywnych uniwersyteckich struktur, punktów, nauko­metrii, gdzie gra się o zupełnie inne stawki. Nie za bardzo się rozumieliśmy.

W jednym z tekstów pisze Pani: „Coś, co może realnie pomóc, ale nie służy generowaniu punktów, nie jest żadnym priorytetem”.

Podam przykład: początek roku akademickiego zawsze jest trudnym okresem. Dodatkowo mieliśmy akurat drugą falę pandemii. Ze wszystkich rachunków wynikało, że zaraz zabraknie nam terapeutów do pracy. Potrzebowaliśmy zatrudnić kogoś na chociaż pół etatu więcej. Zaczęłam o tym mówić we wrześniu, etat znalazł się w połowie lutego.

Podobnie jest z pomocą psychiatryczną. Teoretycznie miałam możliwość skierowania pacjenta na konsultację psychiatryczną w ramach działalności Biura ds. Osób z Niepełnosprawnościami. Tylko co z tego, skoro na interwencję kryzysową trzeba czekać dwa miesiące?

Sprawdziłem, obecnie czas oczekiwania to około pięciu tygodni.

Czyli pomoc jest dostępna, ale nad jej skutecznością i specyfiką naszej pracy nikt się już nie zastanawia. Zastanowienia zabrakło np. wtedy, gdy musieliśmy tłumaczyć władzom, że gabinet do psychoterapii naprawdę powinien mieć okno, że powinien być przyjazny, że światło jarzeniowe męczy nas i pacjentów. Pięć stojących lamp z Ikei okazało się inwestycją przekraczającą możliwości uniwersytetu.

Z czego to wynikało?

Nie widziałam złej woli, tylko brak świadomości. Niezrozumienie tego, że pomoc psychologiczna to nie jest żaden bullshit job i nie da się jej uprawiać w mętnych warunkach. Że psychoterapeuta to nie „polski lotnik”, który poleci na drzwiach od stodoły.

Miałam też problem jako pracowniczka uniwersytetu. Nie dostałam swojego zakresu obowiązków, oczekiwano ode mnie na zmianę pracy administracyjnej i terapeutycznej.

Wydawało mi się, że kto jak kto, ale psychologowie we własnym ogródku powinni tworzyć bardziej efektywne struktury.

Jest Pani rozczarowana?

Tak, głównie tym jak trudne okazały się zmiany. Można robić drobne usprawnienia, ale nawet drobiazgi, jak te lampy, wiążą się z biciem głową w mur. Co do zmiany struktury uniwersytetu – mam ciągoty do misji niemożliwych, ale nie nierealnych.

Nie wiedziała Pani tego rok temu?

Nie wiedziałam, na jak podstawowym poziomie są przeszkody. Mam doświadczenie z oddziałów dziennych, poradni, nawet tych publicznych. Nigdzie nie jest idealnie, ale tutaj wiele razy czułam, że nie mam do końca wpływu na to, czy pracuję w zgodzie z własnym sumieniem. Zgodnie z kodeksem etycznym psycholog ma prawo do odmowy wykonania czynności zawodowych, gdy uzna, że okoliczności utrudniają albo uniemożliwiają ich rzetelne wykonanie.

Większość psychologów ma poczucie misji i dużą osobistą odpowiedzialność. Dlatego praca w złych warunkach bardzo szybko nas wypala. Dla mnie wyjątkowo przykra była przepaść między wsparciem, którego nam nie dawano, a wsparciem dla innych, które było naszym obowiązkiem.

Jakiego wsparcia oczekują studenci? Wiele mówi się ostatnio o drastycznych nadużyciach władzy na uczelniach.

Przypadki molestowania czy klasycznego mobbingu są oczywiście mniejszością. Na uniwersytecie dominuje dyskretna przemoc. Ona często jest trudno dostrzegalna. Częsty przykład: wykładowca czy promotor odpuszcza kontakt, zupełnie zaniedbuje opiekę nad doktorantem – wiele takich historii słyszałam zwłaszcza z wydziałów ścisłych.


Dariusz Kosiński: Proces ujawniania mechanizmów przemocy i poniżenia działających w teatrze i na uczelniach jest konieczny i nie da się go zatrzymać. Na końcu drogi będziemy patrzeć na teatr jako na opuszczony z żalem i ulgą rodzinny dom zły.


 

Inne nadużycie, które często tolerujemy? Zaliczanie przedmiotu w warunkach pozaakademickich. To kopiowalna i powtarzalna sytuacja: wykładowca zamiast na wydział, zaprasza do domu, do kawiarni, na piwo.

Cytuję Pani tekst: „Każdy wydział ma swoją niepowtarzalną specyfikę pod względem rodzaju nadużyć w relacjach służbowych. Widziane razem, tworzą przerażający krajobraz folwarczny”.

Na przykład Wydział Archeologii słynie z letnich wyjazdów na wykopaliska. W swobodnej, imprezowej atmosferze nierzadko zdarza się, że osoby z grupy wykładowców lądują w jednym łóżku z osobami z grupy studentów. I to nie jest wiedza z gabinetu psychoterapeutycznego, tylko tajemnica poliszynela, wspólna anegdota uniwersytetu.

Można by powiedzieć, że pełnoletni ludzie mają prawo świadomie uprawiać seks.

Na uniwersytecie to nie pełnoletność jest wyznacznikiem naszej pozycji i świadomej zgody. Wyobrażam sobie, że na wyjeździe łatwo zapomnieć o uczelnianej hierarchii. Tylko później u tego wykładowcy trzeba zdać egzamin albo obronić pracę. Poczucie słabości ofiary to pierwszy warunek do wystąpienia mobbingu czy molestowania. Dlatego gdy widzę wykładowców przyjaźniących się ze studentami, zapala mi się czerwona lampka.

Kawa ze studentem to nadużycie?

Nie zawsze. Ale takie kumpelstwo jest ryzykowne. Patrzę na to podejrzliwie, bo wiem, co jest po drugiej stronie, co może się dziać z takim młodym dorosłym. Rozmawiałam z dziewczyną, która była załamana, gdy wykładowca, który wcześniej się z nią zaprzyjaźnił, uznał, że sprawy zaszły za daleko, i nagle zerwał z nią kontakt.

Przypominam sobie swoje studia i wartościowe relacje z wykładowcami. Może nawet mentorami.

Wielu studentów wchodzi w taką relację właśnie z powodu fascynacji mentorem.

„O, Kapitanie! Mój Kapitanie!”? Tęsknimy za aurą „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”?

I to nie jest zła potrzeba, zwłaszcza u młodych dorosłych. Lepiej przyjrzeć się temu, jak być dobrym mentorem. Wielu wykładowców w ogóle nie bierze odpowiedzialności za postawienie granic w takiej relacji. A gdy dojdzie do konfliktu, konsekwencje ponosi wyłącznie ofiara. Bo przecież sprawcą najczęściej jest ten „fajny profesor”, często gwiazda wydziału.

Maluje Pani bardzo ponury obraz polskich uczelni. Jaka jest skala problemu?

Ciężko to oszacować. Ale myślę, że na każdym wydziale znalazłby pan co najmniej jedną osobę, która zdecydowanie nadużywa swojej władzy.

Rzadko otwarcie słyszymy o takich przypadkach. Dlaczego?

Po części bierze się to z samej struktury uczelni. Każda feudalna instytucja ma ten mechanizm. Osoby, które zbierają dużo „punktów” i decydują o ich rozdawaniu, mają grono popleczników, stają się świętymi krowami. Punktowy system polskiej nauki bardzo to wspiera. Uniwersytet jest zbudowany jak folwark. Na górze są ci oświeceni, piśmienni, którzy tłumaczą świat. Studenci są owieczkami na samym dole. Owieczki nie mają prawa narzekać.

Ostatnio usłyszeliśmy doniesienia na temat przemocy w Szkole Filmowej w Łodzi. Jak pomóc osobom po takich traumach?

Pierwszym celem jest odcięcie źródła zagrożenia. Na tym etapie pandemiczny dystans pomógł wielu osobom. Tylko że wtedy zaczyna się przepracowywanie tego, co się stało. Umysł ma wolne pole – wypełnia je wspomnieniami, ­flashbackami, wątpliwościami. Nie ma dobrej przeciwwagi, bo brakuje pozytywnych bodźców.

Co czują ofiary?

Przemoc często jest przeżywana jako skaza i własna odpowiedzialność. „To ze mną jest coś nie tak”. „Mogłam tam nie iść”. „Mogłem powiedzieć nie”. Przebijanie się przez tę skłonność do obwiniania siebie trwa długo.

Dlaczego ofiary nie zgłaszają takich spraw?

Mam doświadczenie z pracy w Poradni ds. Przeciwdziałania Przemocy w Rodzinie. Podobny opór występuje przed założeniem tzw. niebieskiej karty. To lęk przed rewanżem sprawcy, nasileniem problemu, ale też przed zmianą. A co jeśli takie zgłoszenie będzie oznaczało koniec małżeństwa albo konieczność zmiany pracy lub studiów? W przypadku uniwersytetu jest jeszcze jeden powód. Ofiary są zapatrzone w silną pozycję sprawcy. I po prostu nie wierzą, że ktoś może stanąć po ich stronie.

Bez formalnego zgłoszenia nie ma mowy o konsekwencjach.

Ja jako terapeutka nie mam prawa zgłosić takiej sprawy. Zawsze do tego zachęcałam, chociaż z tyłu głowy miałam myśl, że to może nie przynieść nic prócz jakiegoś symbolicznego zakończenia. Perspektywą dla osoby zgłaszającej bardzo często jest po prostu pożegnanie z uczelnią. Najczęściej decydują się na to osoby, które już skończyły studia. I zwykle nie są zachwycone rezultatami.

Jak są rozpatrywane takie sprawy?

W ciągu ostatnich lat UW wprowadził dużo dobrych zmian. Uczelnia ma cały wachlarz instytucji, takich jak: rzecznik akademicki, komisje ds. przeciwdziałania mobbingowi i dyskryminacji, komisja dyscyplinarna itp. Wszystkie narzędzia formalnie istnieją, ale często nadal rozmywają takie zgłoszenia. Zanim komisja rozpatrzy sprawę, wysiłek poradzenia sobie jest nieproporcjonalnie zepchnięty na ofiarę. Unika zajęć prowadzonych przez danego wykładowcę czy wykładowczynię. A sprawca w tym czasie np. pisze kolejne prace naukowe i raporty poświęcone dyskryminacji, mobbingowi i molestowaniu. Takie przypadki się zdarzają. Natomiast o przypadku, by ktoś stracił pracę lub został odsunięty od prowadzenia zajęć, nie słyszałam.

Istnieją narzędzia, dobrej woli też nie brakuje. Gdzie leży problem?

Łatwo patrzeć na komisje i rzeczników wyłącznie jak na kwiatek do kożucha. Ale trzeba wspomnieć też o tym, co się udaje zmieniać na lepsze. Te dobre rzeczy są bardziej subtelne i lokalne, często wynikają ze świadomej decyzji, aby płynąć pod prąd. Czasami porównywaliśmy to do sceny z filmu „Osaczeni”, gdzie ­Catherine Zeta-Jones skrada się przez labirynt laserów. Ale one są. Ja np. bardzo ceniłam sobie współpracę z osobami z Biura ds. Osób z Niepełnosprawnościami. Dzięki ich pracy wielu osobom udaje się zapewnić konkretne wsparcie.

A problemy? Centralne instytucje nie mogą być jedynym rozwiązaniem. Widzą za mało. Uniwersytet zatrudnia 7,5 tysiąca ludzi, ma 40 tysięcy studentów. Jest jednym z największych pracodawców w województwie. Moim zdaniem największa odpowiedzialność spoczywa na dziekanach, szefach instytutów. To oni w praktyce decydują, jaka atmosfera panuje w ich jednostce. Albo „zero tolerancji”, albo „bronimy dobrego imienia uczelni”. I to musi być świadomy wybór. ©

DR JOANNA STRYJCZYK jest psycholożką, psychoterapeutką psychodynamiczną, doktorką polonistyki UW.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2021