Kraina dzieciństwa (3)

Czy wchodzimy w dawne dni w poszukiwaniu ocalenia? Poddajemy się ułudzie w lęku przed nieuniknionym? Nie wiem. W każdym razie powracam w tamte strony, ilekroć mam okazję.

10.08.2020

Czyta się kilka minut

Czasami wydaje mi się, że to ja jestem duchem. Błąkam się nikomu niepotrzebny. Bez pożytku. Ludzie odwracają na chwilę wzrok, a potem powracają do swoich zajęć i zapominają. Zostawiam po sobie odrobinę zaciekawienia i pewnie trochę niepokoju. Jak każdy obcy.

Przez lata patrzyłem na ten niszczejący dom. Powinienem o niego zadbać, ale syciłem tylko swoją melancholię. Patrzyłem, jak dach zapada się niczym grzbiet chorego zwierzęcia, a deszcze i mrozy rozkruszają wystygły komin. Jak spod szalowania przeświecają belki i sypie się z nich szary pył, a w zbutwiałej ciemności owady znajdują schronienie. Tak. Nie zrobiłem nic. Ponieważ łatwiej być zjawą, niż zajmować się życiem. Łatwiej błąkać się pośród minionych dni, które zastygłe i znieruchomiałe już nigdy, przenigdy, nie zadadzą nam ran.

Tak sobie myślałem, stąpając po kruchej podłodze. Była tak zbutwiała, że już nawet nie skrzypiała. Sączył się spod niej wilgotny mrok. Szedłem w głąb martwego domu, w którym kiedyś byłem szczęśliwy. W letnie poranki w ukośnych promieniach słońca unosił się złoty kurz. Blask wpadał od podwórza. Tak samo jak te wszystkie dźwięki porannej krzątaniny. Turkot odwijającego się łańcucha przy studni, gdy wiadro opadało w zimny mrok, a potem skrzyp kołowrotu, gdy pełne wędrowało do góry. Porykiwanie pojonych krów. Jękliwy odgłos uchylanych wrót. Gdakanie i trzepot kur, gdy przeganiał je pies. Niski i ciężki dźwięk kutego metalu, gdy dziadek zakładał orczyk na hak wozu, a potem jego klekot, gdy wyruszał nim w pole, albo w jakichś sprawach do wsi. Dźwięki podstawowe. Znałem je wszystkie, zanim potrafiłem nazwać.

Wszedłem do pokoju, w którym umarła babka. Był mały i pozbawiony sprzętów. Mały jak pokój dla lalek. Nie było łóżka, na którym umarła, a na którym sypiałem podczas wakacji. Gdy konała, spałem za ścianą w odświętnym, gościnnym pokoju, który otwierało się tylko na wyjątkowe okazje. Nie było pamiątkowego zdjęcia z wojska mojego ojca. Wisiało tam zawsze. Za szkłem, w ramkach. Ojciec w mundurze z dystynkcjami bombardiera, bo służył w artylerii, a wokół niezdarnie wymalowane armaty, czołgi, skrzydła husarskie i chyba wieniec z liści laurowych albo dębowych. Wisiało od zawsze, a teraz go nie było. Ani nawet śladu na ścianie, która oblazła z tapet, stała się szarobura i prawie niewidzialna, bo powoli przestawała cokolwiek oddzielać i chronić. Jeśli idzie o skrzydła husarskie, to mogę się mylić, bo to był atrybut raczej wojsk pancernych, a nie artylerii. Zresztą mogę się mylić co do wielu rzeczy. Nie ma to znaczenia. Babka umarła latem za ścianą, która teraz staje się niewidzialna, a wtedy odgradzała od śmierci. Tak skutecznie, że wcale się nie bałem. To znaczy w ogóle nie bałem się śmierci. Byłem tylko smutny i zaciekawiony. Gdy wszedłem, zawołany przez ciotki, do pokoju wpadało takie samo ukośne światło i wirował złoty pył, jak wtedy, gdy w nim sypiałem. Na tym samym łóżku. Tylko na pewno było ciszej.

Było tak cicho jak teraz. Młode jesiony nie wpuszczały słonecznego blasku. Na zewnątrz panował upał, ale tutaj spod podłogi, z ziemi podnosiła się mroczna wilgoć. Pięć ostrożnych kroków na trzy. Taki był ten chłopski pokój. Wówczas wydawał się luksusem. Na co dzień sypiało się w kuchni naprzeciw pieca. Teraz ledwo mogłem się obrócić. Bałem się, że od moich kroków, od gestów, od samej obecności rozkruszy się, rozsypie i zapadnie. Bałem się, że go zniszczę, chociaż, tak mi się wydawało, przybyłem tutaj, by jakoś go jednak ocalić. Tak jak wiele razy wcześniej. Ale oglądałem tylko powolny, nieodwracalny upadek. Przyszło mi do głowy, że powinienem ułożyć się w nim do snu. Przynieść z auta śpiwór, karimatę i zrobić legowisko w miejscu, gdzie stało śmiertelne łóżko babki, w miejscu, gdzie budziłem się w letnie poranki, by doświadczać cudu istnienia świata. Uznałem to jednak za coś w rodzaju naiwnej, a może i ryzykownej nekromancji.

Zaczekałem do zmierzchu i rozbiłem namiot pod rozrosłą jabłonią. Wypiłem pół butelki wina. Nasłuchiwałem odgłosów wsi. Były odległe i rzadkie, a wieczorne powietrze pochłaniało je bez śladu. Wczołgałem się do śpiwora. Zasnąłem od razu i nie miałem żadnych snów. W każdym razie żadnego nie zapamiętałem.

Ciąg dalszy nastąpi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2020