Kontakty intymne i nieprzewidywalne

Toruński Kontakt od lat działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Kolejne edycje trzymają równy poziom, receptura na repertuar bywa tylko nieznacznie korygowana.

13.06.2004

Czyta się kilka minut

---ramka 331468|prawo|1---Tandem Jadwiga Oleradzka i Andrzej Bubień potrafił wypromować w Polsce teatr węgierski, zna ferment teatralny w Rosji, wytrwale penetruje sceny krajów nadbałtyckich. Podczas 14. edycji toruńskiego przeglądu obejrzeliśmy kilka świetnych przedstawień, kilka przeciętnych, ale “z problemem" i, co nieuniknione, jedno-dwa nieporozumienia. O Rosjanach w Toruniu już na tych łamach pisałem. Odpowiedzią na zmagania teatrów Wschodu ze współczesnością i klasyką miały być spektakle z Południa.

Zastygły antyk

Nie przypadkiem jesteśmy świadkami powrotu teatru do formy tragedii antycznej. Intuicyjnie szukamy w micie oparcia, wytłumaczenia chaosu, jaki panuje wokół nas. Nawet jeśli fundamentem byłaby odwieczna zbrodnia, powtarzalna wina. To jakby powrót do teatralnego rdzenia, chęć zbadania, dlaczego od samego początku wizja świata musi być aż tak czarna. Grecy narzucają obowiązujący coraz powszechniej model interpretacji klasyki. Jak każdy mit, nie ma wersji kanonicznej.

“Medea" według Hansa Henny Jahnna z Teatru Radnóti z Budapesztu miała hipnotyczną siłę, wciągała widza w świat absolutnej statyki ciał i monotonnej deklamacji. Reżyser Sándor Zsótér umieścił przebraną we współczesny kostium rodzinę kolchidzkiej czarodziejki w sterylnym, wąskim korytarzu. Medea, Jazon i ich dwóch dorosłych synów siedzieli ciasno przy sobie, intensywnie wpatrzeni w jakiś punkt w przestrzeni, tuż przed naszymi twarzami. Gesty były rzadkie jak eksplozje zatopionej w ołowiu ciszy, każdy niósł intencję zmiany scenicznego porządku nienawiści i kłamstwa. Minimalizm inscenizacji Zsótera uprawdopodobniał wszelkie nierealistyczne zabiegi (Kreona grała kobieta, syn Medei był od niej starszy). Grająca starzejącą się, pięćdziesięcioletnią Medeę Mari Csomós mówiła tak, jakby ciężar słów ostatecznych sprawiał jej niewyobrażalny ból, a ona mimo to podejmowała walkę o wierność Jazona.

“Antygona" László Bocsardi z Teatru árona Tamási kończyła się wspólnym tańcem Kreona i umarłych. Polinejkes celebrował ceremonię własnej śmierci: patrzył radośnie na otaczających go ludzi, dotykał twarzy i dłoni obmywającej go siostry. Wstrząsające wrażenie robiła scena, w której Antygona kuliła się na ciele brata, kołysała się wraz z nim, jakby chciała za wszelką cenę go uśpić: odejdź już, odejdź, proszę cię - przecież umarłeś! Szkoda, że rumuńscy Węgrzy utopili ten spektakl w nadmiarze groteskowych chwytów, że konsekwentnie traktowali Kreona jak błazna.

Hiszpański Teatr Atalaya z Sewilli przywiózł “Elektrę", w założeniu dziką i pierwotną, z akcentem położonym na rytualne śpiewy, wystudiowany ruch, sekwencje z ogniem, piaskiem i wodą. Głównym rekwizytem były blaszane trumny: wanny, kołyski, tarcze i zbroje bohaterów. Reżyser Ricardo Iniesta mówi, że najbardziej pociągał go w micie wątek wszechogarniającej nienawiści. Pewnie w kontekście 11 marca inaczej ogląda się ten spektakl w Hiszpanii, dla mnie był naiwną wyprawą na terytorium teatru antropologicznego.

Odświeżona klasyka

Moim wielkim faworytem tego festiwalu był Teatr Oskarasa Koršunovasa z Wilna i jego “Romeo i Julia". Po raz kolejny (po “Mistrzu i Małgorzacie") miłość potraktowana została przez reżysera jako iluzja, która nie potrafi na stałe zmienić świata. Ale daje jedną łaskę: otwiera oczy na śmierć.

Koršunovas wychodzi od zabawy stereotypami: akcja tragedii zostaje przeniesiona w realia włoskie z lat 30., rywalizują dwie konkurencyjne pizzerie. Świat przypomina graciarnię sprzętów kuchennych, rangę metafory zyskują mąka i ciasto. Ciasto jest symbolem życia i miłości, mąka - śmierci. Koršunovas pokazuje, jak los nas ugniata, rzeźbi w naszych ciałach wyroki. Romeo i Julia wkraczają w dorosłość w wielkiej mieszalnicy, ulepieni na nowo przez siłę, której nie rozumieją. Raza Samuolite i Gitis Ivanauskas grają beztroskie dzieci, które w zbyt prędkiej zabawie spojrzały śmierci w oczy. Nie zrozumiały, co ich spotkało, nie nasyciły się rozkoszą, ale dostąpiły ukojenia. W ostatniej scenie sczepieni ze sobą zapadają się w głąb kadzi, jakby zapadł się nieudany wypiek miłości. Razem z nimi umierają wszyscy bohaterowie. Mąka oblepia im twarze zastygłe w grymasie. I to jest jedyna pociecha: tylko prawdziwa miłość daje po śmierci spokój, nienawiść zostaje po tamtej stronie nienawiścią. Wieczną.

Gorzka współczesność

Nową światową dramaturgię reprezentowali w Toruniu Fosse, Srbljanović i Koltčs. Z ich dramatów ułożyła się zaskakująca trylogia strachu. W spektaklach niemieckim, serbskim i estońskim zadawanie bólu było sposobem istnienia bohaterów, którzy nie mogli dać sobie rady z własnymi obsesjami, z zagrożeniem, jakie niesie spotkanie z drugim człowiekiem.

Teatr Atelje 212 z Belgradu pokazał “Amerykę, część drugą" (reż. Dejan Mijać). Biljana Srbljanović wymyśliła ją jako swoistą kontynuację wizji Kafki. Jej bohater także nazywa się Karl Rossmann. Nowy Jork zostaje sportretowany już po ataku na WTC. Bogaty biznesmen traci pracę, pieniądze, przyjaciół. Upadek Rossmana oglądamy stopniowo, bo wizja zagłady dociera doń powoli. Staje się coraz bardziej apatyczny, zdziwaczały, reaguje agresją na przejawy sympatii. W rewanżu zaprasza do drogiej restauracji ekspedientkę, prosi ją o wspólny wyjazd do Europy, oświadcza się i znika: Niech teraz suka płaci! Nowy Jork to miejsce samotności i upadku, kwintesencja Ameryki, w której ktoś przegrany nie ma szans na kolejne życie.

“Ktoś tu jeszcze przyjdzie" Jona Fosse w reżyserii Christiane Pohle z Münchner Kammerspiele to swoisty sequel pokazanego na wrocławskim Dialogu spektaklu Luka Percevala. Ta sama poetyka, ten sam dramaturg, ten sam aktor Stephan Bissmeyer. Na gigantycznym blejtramie zachmurzone niebo spotyka się ze wzburzonym morzem. Gdzieś pośrodku pojawiają się kochankowie, którzy szukają samotności. Kupują dom, ale nie znajdą ukojenia. Obok mieszka ten trzeci. Wraz z nim wejdzie w tę przestrzeń zazdrość, głupota, cierpienie. Christiane Pohle delikatnie tka godzinny drobiazg Fossa, jakby to była uwertura do większej całości. Liryka jak bluszcz oplata w spektaklu wszelką trywialność, ale widz pozostaje obojętny. Za krótko trwa ten świat, żeby się w nim rozsmakować.

W estońskim “Roberto Zucco" (Teatr Vanemuine z Tartu) mamy natomiast efekt przesytu. Młody reżyser Tiit Ojasoo skorzystał z pomysłu Arpada Schyllinga, inscenizującego “Woyzecka", i również zamknął swoich bohaterów w gigantycznej klatce. Wszyscy są więźniami, tylko Roberto - zbrodniarz, morderca, rebeliant i uciekinier - jest wolny. Aktor przechodzi przez kraty, panuje nad światem, zadając śmierć zmęczonym ludziom. Zapamiętałem piękną scenę biegu bohatera w miejscu, z poruszającymi się do tyłu innymi postaciami. Przez chwilę wydawało się, że Zucco ucieknie od swego losu. Ojasoo trzyma spektakl w szybkim, równym tempie, ale trudno pozbyć się wrażenia, że metafora klatki została sztucznie doczepiona. Nawet gra kluczowego aktora wypada zaledwie poprawnie. Nie wiem, co w estońskim spektaklu zasłużyło na deszcz nagród.

Zezowate szczęście

Wśród gości festiwalowych nie było chyba nikogo, komu spodobałby się werdykt. Złościliśmy się z powodu niedocenienia teatru Koršunovasa, pominięcia “Mewy" Stei-na, o której pisałem przed tygodniem, braku nagród dla polskich spektakli: “Do piachu" Provisorium i Kompanii Teatr oraz “Świniopolis" Teatru Biuro Podróży. Zaskakujący werdykt jest jednak ryzykiem każdego festiwalu organizowanego w formule konkursowej. Jury powinno mieć autonomię, a jego decyzje muszą być w pewnym stopniu nieprzewidywalne. W historii Kontaktu było już parę “niesprawiedliwych" werdyktów: zamiast genialnej belgradzkiej “Beczki prochu" wygrali czterej piękni Murzyni z tamburynami, innym razem zbojkotowano wybitnego “Rewizora" Tuminasa, a “Hamlet" Nekrošiusa był “tylko" drugi...

Popatrzmy na to z innej strony: surowość jurorów w Toruniu nie złamie kariery Stei-nowi i Koršunovasowi, a młodemu reżyserowi Dimitrijowi Czerniakowowi z Nowosybirska ich niespodziewana łaskawość zapewne pomoże. I tak nie było najgorzej - Grand Prix w Toruniu mógł, podobnie jak w Cannes, zdobyć pewien “biały, gruby Amerykanin".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2004