Koniec życia na kredyt

Problem nie polega na tym, czy Donald Tusk jest "złodziejem naszych pieniędzy", czy też "mężem opatrznościowym". Społeczeństwo nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że wyczerpał się dotychczasowy model państwa zasypującego polskie problemy pożyczanymi pieniędzmi.

17.08.2010

Czyta się kilka minut

W lipcu agencja ratingowa Standard & Poor’s ostrzegła, że może obniżyć rating naszego kraju, jeśli do 2012 r. nie pojawią się "realne perspektywy poprawy" naszych finansów publicznych.

"Rating" to ocena zdolności kredytowej. Na świecie liczą się trzy agencje wydające takie opinie - właśnie Standard & Poor’s, Moody’s i Fitch Ratings. Ich wiarygodność ucierpiała w trakcie kryzysu, niemniej ocena przez nie wydana nadal jest kluczowa dla banków, funduszy czy innych inwestorów pożyczających pieniądze koncernom, samorządom lokalnym czy państwom. Im dany kredytobiorca ma lepszy rating, a więc im mniejsze jest ryzyko, że nie spłaci swych należności, tym niższe jest oprocentowanie jego obligacji. Tym samym może on taniej pożyczać pieniądze.

Dziesięcioletnie obligacje (czyli takie, które trzeba będzie wykupić dopiero za 10 lat) krajów o ratingu AAA są oprocentowane na mniej niż 3 proc. rocznie (według stanu z 6 sierpnia amerykańskie: - 2,82, a niemieckie: 2,67), gdy emitowane przez Pakistan (rating B-) aż na 12,95 proc. Amerykanów każde pożyczone sto milionów dolarów kosztuje więc niespełna trzy miliony, podczas gdy Pakistańczyków prawie 13 mln dolarów rocznie.

Warto porównać sytuację Polski (mamy rating "A minus" i nasze obligacje 10-letnie są oprocentowane na 5,88 w skali rocznej) z Czechami, które są oceniane - zależnie od agencji - o jedną lub dwie kategorie wyżej i płacą za pożyczkę tylko 3,81 proc. Jednak cały czeski dług publiczny to niewiele ponad jedna trzecia wartości tego, co czeska gospodarka w ciągu roku wypracuje, czyli Produktu Krajowego Brutto, rządząca zaś w tym kraju od czerwca trójpartyjna koalicja zapowiada zmniejszenie zadłużenia. Tymczasem nasz dług przekroczył próg 50 proc. relacji do wielkości PKB i wciąż rośnie, a za obsługę zadłużenia zapłacimy w tym roku ok. 37 mld złotych odsetek.

Ostrzegawcze pomruki

W ślad za wspomnianym na wstępie ostrzeżeniem Standard & Poor’s także przedstawiciele obu pozostałych agencji ratingowych stwierdzili, że wprawdzie na razie nie ma powodu do niepokojów, ale bacznie obserwują polską sytuację. Skąd te - jak to nazwał były członek Rady Polityki Pieniężnej, a dziś członek Rady Gospodarczej przy Premierze RP Dariusz Filar - "ostrzegawcze pomruki" agencji ratingowych? Otóż polski dług, choć umiarkowany na tle Europy, szybko rośnie. Zbyt szybko. Według naszego ministerstwa finansów w ciągu najbliższych lat nie przekroczy poziomu 55 proc. relacji do PKB (relacja długu do PKB to podstawowy wskaźnik pozwalający ocenić, jak dany kraj radzi sobie z funduszami publicznymi), jednak ekonomiści i instytucje finansowe w te ministerialne wyliczanki nie wierzą. Według banku Morgan Stanley jeśli nie będzie reform, to już za parę lat relacja naszego zadłużenia wzrośnie do 90 proc. PKB.

To akurat jest mało możliwe. I nie tylko dlatego, że progu 55 proc. broni ustawa o finansach publicznych, która po jego przekroczeniu zmusiłaby rząd do ostrych cięć budżetowych. I nie dlatego nawet, że kawałek dalej jest próg jeszcze ostrzejszy - konstytucja zakazuje zadłużania kraju powyżej 60 proc. relacji długu do PKB. Można pewnie skrzyknąć w Sejmie większość parlamentarną, skłonną poprzeć zniesienie ograniczeń, jednak wątpliwe jest, żebyśmy znaleźli wówczas chętnych do udzielania nam w miarę niedrogich pożyczek. Musielibyśmy poprosić o pomoc Unię i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Pomocy by nam nie odmówiono, ale w zamian zażądano by ostrych reform, powodujących zubożenie społeczeństwa, wzrost bezrobocia, spadek PKB, cofnięcie się w rozwoju o parę lat. Przerabiają to właśnie Grecy, o czym wie każdy, kto w ostatnich miesiącach widział w telewizji relacje z zamieszek w Atenach.

Ekonomiści ostrzegają

Na razie nie mamy wielkich powodów do obaw. Prezes Fitch Polska Piotr Kowalski ostrzega jednak, że "jeśli nie będzie reform, które rzeczywiście poprawią sytuację finansów publicznych do 2012 r., to negatywna presja na rating Polski będzie ogromna". Dlaczego do 2012 r.? Profesor Witold Orłowski, były doradca prezydentów Kwaśniewskiego i Kaczyńskiego, członek Rady Gospodarczej premiera Tuska, mówi, że w agencjach ratingowych "nie pracują ślepcy". Znają kalendarz wyborczy i "nie oczekują od polityków popełniania samobójstwa politycznego". Zdaniem ekonomisty należy się jednak liczyć z tym, że w ciągu paru najbliższych miesięcy Polska otrzyma pesymistyczną prognozę agencji ratingowych z jasnym przesłaniem - "dajemy wam tylko kilka miesięcy na wyjście z poważnym programem średniookresowego porządkowania finansów publicznych".

Niewątpliwie - mówią ekonomiści, z którymi w ostatnich dniach rozmawiałem (profesorowie Jerzy Osiatyński, Stanisław Gomułka, Witold Orłowski i Dariusz Filar) - ostatnie propozycje rządowe, w tym podniesienie stawki VAT o jeden punkt, takim programem nie są. Są, jak premier Tusk sam przyznał, "kupowaniem czasu" (nawiasem mówiąc krytyczne słowa premiera o ostrzeżeniach ekonomistów pokazują, że dotknął go znany od starożytności syndrom zabijania posłańców niosących złe wieści).

Profesorowie różnią się w ocenach działań rządu, ale zgodni są co do tego, że przez najbliższy rok (a może nieco dłużej) rynki są gotowe poczekać na to, jak Polska poradzi sobie z problemami w finansach publicznych. Jeśli jednak reform zabraknie, to będą kłopoty. Jakie? Profesor Filar napisał w "Gazecie Wyborczej", że jeśli rynki finansowe uznają, iż pojawiło się zagrożenie dla naszej równowagi makroekonomicznej, to koszt obsługi długu publicznego może wzrosnąć nawet o 20 miliardów złotych. To prawie 2 tysiące złotych na każdą polską rodzinę!

Sposób na kłopoty

Skąd właściwie budżetowe problemy - przecież cały czas się rozwijamy? Premier nas oszukał - narzekają na rozmaitych forach niezadowoleni internauci.

Z tym "oszukiwaniem" to przesada, ale rzeczywiście, jak to ujął swego czasu w wywiadzie udzielonym "Tygodnikowi" były wiceminister finansów profesor Stanisław Gomułka, rząd lubi "oszczędzać na prawdzie". O tym, że potrzebne są podwyżki podatków albo cięcia państwowych wydatków (albo jedno i drugie), ekonomiści i publicyści trąbili od dawna. Polskie państwo wydaje za dużo, a zarabia za mało. Tak jest od 20 lat, ale w ostatnim czasie widać, że dłużej już się tak nie da. Wydatki nie maleją (a w kryzysie nawet rosną, bo np. więcej kosztują zasiłki dla bezrobotnych i ratowanie upadających zakładów), za to spadają przychody - z kilku powodów.

Po pierwsze, z powodu obniżenia stawki podatku od dochodów osobistych i wysokości składki rentowej przeprowadzonego w latach 2007-08 wspólnymi siłami rządów PiS i PO. Gdy obniżka składki weszła w życie, profesor Witold Orłowski pisał, że minister finansów Zyta Gilowska "doprowadziła budżet pod ścianę - od tej pory z roku na rok coraz trudniej będzie utrzymać w rozsądnych granicach deficyt". Obniżka składki kosztuje budżet 20 mld złotych rocznie.

Po drugie: zahamowanie wzrostu gospodarczego wskutek światowego kryzysu spowodowało zmniejszenie wpływów z podatków. Na dodatek ten spadek jest większy, niż wynikałoby to z samego tylko wolniejszego tempa wzrostu. To m.in. wynik "rozszczelnienia" systemu podatkowego, które w największym stopniu dotknęło podatku VAT. Zdaniem Modzelewskiego działalność parlamentarzystów manipulujących wokół podatku VAT w ciągu tylko ostatnich dwóch latach zmniejszyła wpływy z tego tytułu o ok. 6 miliardów złotych rocznie.

Po trzecie: dużo nas kosztuje współfinansowanie inwestycji unijnych. Według przyjętego przez rząd na początku sierpnia Wieloletniego Planu Finansowego Państwa w tym i w przyszłym roku to współfinansowanie będzie nas kosztowało po kilkanaście miliardów rocznie, na zaliczkowe zaś finansowanie inwestycji trzeba mieć kilkakrotnie więcej - Bruksela zwraca nam 85 procent poniesionych kosztów, ale najpierw musimy wyłożyć kasę. Nie ma innego wyjścia, jeśli chcemy uzyskać od Unii czekające na nas do 2013 r. ponad ćwierć biliona złotych - niewiele mniej niż zeszłoroczny budżet państwa.

Wreszcie - po czwarte - reforma emerytalna. Wcześniej narastał dług ukryty. W zamian za wpłacane do ZUS składki powstawały niejasne i trudno policzalne zobowiązania systemu emerytalnego do wypłacania w przyszłości świadczeń. Natomiast pod rządami nowego systemu emerytalnego dług ukryty zamieniany jest na dług jawny. Spora część składki przekazywana jest do OFE, zamiast finansować, jak to było wcześniej, wypłacane na bieżąco świadczenia obecnych emerytów. Efekt jednak jest taki, że w budżecie ZUS pojawiła się dziura, którą państwo musi łatać subwencjami rzędu ok. 35 mld złotych rocznie.

Nic dziwnego, że polityków kusi pomysł powtórnego "upaństwowienia" naszych składek emerytalnych. Minister finansów Jacek Rostowski i minister pracy Jolanta Fedak zaproponowali, żeby częścią składki trafiającej do OFE załatać budżetową dziurę. Czy ta propozycja przejdzie, mimo opozycji ministra Michała Boniego? Jeśli tak się stanie, to efekt będzie prosty - słupek z napisem "dług ukryty" będzie rósł, a ten z napisem "dług jawny" zmaleje. Ale dług to dług, o czym przekonają się dzisiejsi 40-latkowie, gdy za 20 lat okaże się, że nie ma z czego finansować ich świadczeń.

Czy można liczyć, że budżetowe kłopoty znikną "same", to znaczy tylko dzięki wzrostowi gospodarczemu i relatywnie niewielkim oszczędnościom? Na to chyba liczy rząd, który zakłada, że gospodarka wzrośnie najpierw o 3,5 proc., a za dwa lata aż 4,8 proc. Ale to założenia optymistyczne. Profesor Filar przyznaje, że w te wyliczenia zupełnie nie wierzy, bo zaciskającą pasa Europę, czyli nasz główny rynek zbytu, czeka dobrych parę lat bardzo powolnego wzrostu rzędu ok. 1 proc. rocznie. Także profesor Orłowski mówi, że światowy kryzys finansowy może potrwać jeszcze długo, a więc "w ciągu kilku najbliższych lat raczej nie mamy co liczyć w Polsce na wysoką dynamikę wzrostu gospodarczego. A skoro nie mamy co liczyć na wysoką dynamikę wzrostu gospodarczego, to problemy nie rozwiążą się same".

Oszczędności nie wystarczą

W sondażu, jaki półtora roku temu przeprowadził Instytut Badania Opinii Homo Homini, niemal dwie trzecie badanych (reszta to w znacznej mierze odpowiedzi typu "nie wiem", czy "nie oszczędzałbym") uznało, że jeśli na czymś oszczędzać, to przede wszystkim na administracji i na pensjach urzędników państwowych.

Krótko mówiąc - jeśli rządowi brakuje pieniędzy, to powinien oszczędzić "na sobie".

Cóż - z pewnością administrację mamy zbyt liczną, za to niezbyt kompetentną. Może należałoby ją - owszem - odchudzić, ale także lepiej opłacać. Tak czy owak, na administracji da się oszczędzić pewnie niewiele, ryzykując przy tym paraliż decyzyjny organów państwowych. Na poważniejsze cięcia budżetu trudno liczyć. Problem w tym, że ok. trzech czwartych państwowych wydatków idzie na ustawowo określone wydatki sztywne, jak dotacje dla samorządu, świadczenia socjalne czy obrona narodowa.

Swoboda manewru rządu jest niewielka - oszczędności może szukać tylko w pozostałej ćwiartce wynoszącego nieco ponad 300 mld złotych budżetu. Z tych ok. 75 miliardów trzeba zadatkować inwestycje unijne, wydać pieniądze na kulturę, dyplomację, policję, sądy, przedszkola itd. Ile jeszcze z tego można ściąć? Kolejny miliard czy dwa?

Jak oblicza profesor Gomułka, w ciągu najbliższych trzech lat powinniśmy poprawić budżetowy bilans o ok. 60 miliardów złotych, średnio 20 miliardów rocznie. Cały nasz deficyt budżetowy to w tym roku 52 miliardy złotych, w przyszłym 45 miliardów, ale do tego należałoby doliczyć rozmaite wydatki pozamiatane przez ministra Rostowskiego "pod dywan".

Bez nowych regulacji ustawowych niewiele da się też zrobić po tak zwanej stronie przychodowej. W rządowych dokumentach można znaleźć propozycje działań, które mają zwiększyć przypływ gotówki do rządowego skarb­czyka. Jest tam mowa m.in. o lepszym zarządzaniu płynnością budżetowych pieniędzy, o zmianie sposobu wyliczania rent czy o wprowadzeniu kas fiskalnych dla zawodów dotąd tym obowiązkiem nie objętych. Nie ma się jednak co łudzić - te wszystkie działania mogą przynieść może kolejnych parę miliardów.

Nie chodzi o Tuska

Problem nie dotyczy tego, czy Donald Tusk oszukał, czy nie oszukał, czy rząd PO-PSL mógł zrobić coś więcej, czy nie mógł, i czy weta prezydenta Lecha Kaczyńskiego uniemożliwiały reformy, czy też nie. Polityzacja sporu wokół problemu polskich finansów publicznych (sprowadzanie go do groteskowego konkursu piękności, w którym urodę Donalda Tuska próbuje przyćmić Jarosław Kaczyński) służy tylko temu, by uniknąć rzeczowej rozmowy o prawdziwym problemie - pierwszą ofiarą wojny jest prawda, jak mawiał Hiram Warren Johnson, amerykański polityk z pierwszej połowy XX wieku.

Ważniejsze jest, abyśmy zdali sobie sprawę z tego, że kończy się możliwość życia na kredyt.

Od 20 lat nie było roku, żebyśmy nie powiększali naszego wspólnego zadłużenia. Nietrudno zauważyć, że gdy przychodzi do rozmowy o podatkach, to nagle wszyscy stajemy się liberałami.

Jednak gdy przychodzi do mówienia o wysokości emerytur i innych świadczeń czy o prywatyzacji pozostałej części państwowego majątku, nagle przypominamy sobie o solidarnościowym rodowodzie, mówimy o "społecznej nauce Kościoła", a po czerwcowych występach Jarosława Kaczyńskiego - nawet odwołanie się do (pozytywnych, rzecz jasna) przykładów z czasów komunistycznych przestaje być czymś wstydliwym.

Tyle że ta prawdziwa solidarność i ten prawdziwy socjalizm jest także sztuką dokonywania wyborów i ustalania społecznych priorytetów. Podwyżka VAT i przyspieszenie prywatyzacji pozwoli politykom dotrwać do kolejnych wyborów bez debaty o tym, na co - tak naprawdę - stać polskie państwo przy obecnym poziomie wpływów podatkowych.

Ale wcześniej czy później trzeba będzie siąść i policzyć, jak w domowym budżecie - po jednej stronie wydatki, po drugiej wpływy. I powiedzieć, czy wolimy mniej od państwa dostać, czy - przeciwnie - więcej mu dać. Innego wyjścia nie ma.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2010