Koniec świata romantyków

Wizyta Donalda Tuska w Moskwie znowu wpisała stosunki polsko-rosyjskie w pytanie o naszą politykę wschodnią. I dopiero w takim kontekście warto o niej rozmawiać.

19.02.2008

Czyta się kilka minut

Od kilku lat bowiem nasza aktywność na tym terenie ograniczała się do podtrzymywania przy

życiu białoruskich demokratów, bezradnego przyglądania się wydarzeniom na Ukrainie i - ostatnio - na roztaczaniu wizji partnerstwa z krajami Kaukazu Południowego i Azji Środkowej. Najważniejsze państwo na wschód od Polski było w naszej polityce dziwnie nieobecne. Myśleliśmy: Rosja nas nie lubi, a my jej. I koniec, kropka.

Kraj położony tak blisko Rosji nie może uprawiać polityki międzynarodowej udając, że tego wielkiego państwa nie ma na mapie. Rosja pewnie już nie będzie tak łatwym partnerem, jak na początku lat 90. poprzedniego stulecia, kiedy to, zabiegając o międzynarodową akceptację, była gotowa na szereg ustępstw, a od rubasznego Borysa Jelcyna dało się to i owo wyciągnąć przy kielichu. Rosja jest państwem autorytarnym, lekceważącym wiele norm świata zachodniego, jest krajem, o którym trudno powiedzieć, by był przyjaźnie nastawiony do sąsiadów. Ale innej Rosji nie ma i prędko nie będzie.

Mimo to premier Donald Tusk wybrał się do Moskwy nie jak cesarz do Canossy. Spotkanie szefa polskiego rządu z przywódcami Rosji było normalnym spotkaniem liderów dwóch uznawanych przez opinię międzynarodową państw. Podczas tej jednodniowej wizyty był uścisk dłoni z Władimirem Putinem, ale były też wyraźne gesty, jak spotkanie z opozycją czy złożenie kwiatów na Łubiance. Jeśliby tak bardzo przeszkadzała nam czekistowska przeszłość rosyjskiego prezydenta i komsomolskie wychowanie rosyjskiej elity, to prawdopodobnie nie mielibyśmy z kim na Wschodzie rozmawiać. Ojcowie białoruskiej, litewskiej i ukraińskiej niepodległości należeli do KPZR albo Komsomołu.

Ta wizyta nie mogła przynieść nic więcej. Być może miała nawet mniejsze znaczenie dla naszych relacji z Rosją niż dla naszego wpływu na wschodnią politykę Unii Europejskiej. Mając normalne - ani wrogie, ani zbyt serdeczne - relacje z Kremlem, jesteśmy dla Europy bardziej wiarygodni. Polskie elity natomiast powinny zastanowić się, czym dla nas jest sąsiedztwo z Rosją. Dzisiaj, blisko dwie dekady po tym, jak uniezależniliśmy się od Moskwy politycznie i gospodarczo, możemy na relacje z nią spojrzeć bardziej pragmatycznie. Właśnie mija 40. rocznica wydarzeń zapoczątkowanych zdjęciem "Dziadów". Siła tego romantycznego tekstu, w którym padały słowa wymierzone w Moskwicina, oddziaływała na pokolenia polskiej inteligencji. To ta romantyczna wizja kazała nam wspierać wszystkich i wszystko, co mogło osłabić cara. Tego białego i czerwonego. Dziś możemy już spytać o koszty realizacji tej wizji i dalszy sens jej kultywowania.

Uśpieni przez Giedroycia

Chwała ojcom założycielom III RP, że dokonując naprawdę radykalnego zwrotu w polskiej polityce zagranicznej i ruszając zdecydowanie na Zachód, nie zlekceważyli tego, co działo się na terenach rozpadającego się wówczas Związku Radzieckiego. A przecież taka reakcja wygłodniałych zachodniej cywilizacji Polaków byłaby nawet zrozumiała. Wsparliśmy jednak niepodległościowe dążenia narodów ZSRR, czasem szybko i zdecydowanie, jak to było w przypadku Ukrainy, czasem z ociąganiem, jak w przypadku Litwy - ale jednak.

Oczywiście była to realizacja strategii, którą nakreśliła paryska "Kultura". Dzieło Jerzego Giedroycia jest niepodważalne. Mało kto zrobił tyle dla polskiej demokracji, kultury i polityki zagranicznej, co on. Dziś nie sposób sobie wyobrazić konferencji czy dyskusji na temat polskiej polityki wschodniej bez wzmianki na temat wizji Giedroycia ułożenia sobie stosunków z naszymi wschodnimi sąsiadami, czy publicystyki Juliusza Mieroszewskiego. List Józefa Z. Majewskiego, opublikowany w 1952 r. w "Kulturze" i wzywający do uznania wschodniej granicy Polski, był przewrotem kopernikańskim w myśleniu o Wschodniej Europie.

Doktryna Giedroycia - wybitnego spadkobiercy romantycznej wizji - wykuwała się jednak ponad pół wieku temu. Od tej pory wszystko się zmieniło. Wystarczy rzucić okiem na mapę Europy. Z każdej strony otaczają nas nowe państwa. Nie ma już NRD, Czechosłowacji i przede wszystkim Związku Radzieckiego. Jesteśmy w Unii Europejskiej i w NATO.

Pół wieku temu żyli jeszcze Polacy, którzy rozmawiali z powstańcami styczniowymi i którzy sami przed 1939 r. mieszkali w Grodnie, Lwowie i Wilnie. Byli to ludzie wychowani w tradycji I Rzeczypospolitej z granicami sprzed 1772 r., bo o takie walczyli powstańcy. Tak więc, gdy strategia Giedroycia wykrystalizowała się w skrócie ULB (Ukraina, Litwa, Białoruś), pod wpływem słynnego tekstu Juliusza Mieroszewskiego z 1974 r., była naznaczona piętnem I Rzeczypospolitej. Dziś jednak Białorusini, którzy po dekadach zyskali ograniczone możliwości artykulacji własnych postulatów, utożsamiają Wilno także z własnym obrębem kulturowym. Wystarczy porozmawiać z białoruskimi historykami, aby zdać sobie sprawę, że Wilno to również problem białorusko-litewski, a nie tylko polsko-litewski, a taki rozwiązywano na łamach "Kultury". Nie chodzi oczywiście o rewizje granic, ale o interpretację historii.

Giedroyc nie pytał, bo nie miał takiej możliwości, społeczeństw ULB, czy przekonuje ich wypracowana przez "Kulturę" wizja. Zakładała ona przecież, że centrum, czy też może punktem odniesienia (politycznym? cywilizacyjnym? kulturalnym?) dla tego bloku będzie albo Rosja, albo, przy dobrych wiatrach, Polska. Zakładano też jakąś jednolitość międzymorza.

Po 1989 r. nasze zaangażowanie na Wchodzie podporządkowane było romantycznej wizji. A więc była to aktywność na ziemiach, których część wchodziła w skład dawnych Rzeczypospolitych, było to też dobijanie potwora zrodzonego w 1917 r., a także wyraz ludzkiej i romantycznej solidarności z dążeniem do wolności narodów poddanych Moskwie. I przez ponad dekadę polityka ta przynosiła efekty.

Rzeczy jednak mają się dziś inaczej niż w czasach, gdy wykuwały się zręby tej polityki. Litwa odpadła zupełnie z trójkąta ULB. Jest w UE oraz NATO i tylko geograficznie znajduje się na wschód od Polski. Białoruś realizuje coś pomiędzy autarkią a sojuszem z Rosją, zaś Ukraina zmierza w sobie tylko wiadomym kierunku. Żadne z tych państw nie ogląda się specjalnie na Warszawę. Międzymorze nie istnieje. Polityka, której celem jest popieranie niepodległości tych państw, w sytuacji, gdy są one od dawna niepodległe, wydaje się przebiegać obok rzeczywistych polskich potrzeb na Wschodzie.

Linia "Kultury" nie została zapisana na wieki. Świat się zmienia, a to, że do dziś nie wymyśliliśmy nic, co mogłoby ją zastąpić w nowych okolicznościach, nie jest dowodem na genialność Giedroycia i Mieroszewskiego, ale dowodem na słabość naszej refleksji nad zagadnieniami wschodniej polityki.

Także romantyczny podział na złych przywódców i uciemiężone narody pokutuje do dziś, wykrzywiając obraz. Bo z jednej strony postrzega się nielubiane przez siebie elity jako komunistyczne skamieliny, a z drugiej kompletnie nie dostrzega się zsowietyzowania tamtejszych społeczeństw, uważając je za zdecydowanych sojuszników w walce z imperialną Rosją i komunistyczną przeszłością. Tymczasem nawet Ukraińcy miotają się między pomarańczowym a niebieskim obozem.

Polityczne fajerwerki

Z perspektywy kilku lat po Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie - najbardziej doniosłego wydarzenia w tej części Europy od czasów rozpadu ZSRR - można zaryzykować stwierdzenie, że sukces Polski w roli jej akuszerki był łabędzim śpiewem romantycznej wizji.

Cóż bowiem możemy jeszcze zapisać na nasze konto? Litwa już wcześniej zintegrowała się z Zachodem bez naszego udziału, Białoruś jest impregnowana na nasze wpływy. My z kolei nie mamy prawie nic do zaproponowania Mołdawii, nie bardzo też wiemy, co powiedzieć na temat Kosowa - a jest to palący problem, co do którego kraje Zachodniej Europy i Rosja mają diametralnie odmienne zdania. Gdybyśmy rzeczywiście potrafili współtworzyć wschodni wymiar unijnej polityki - właśnie przy okazji rozwiązywania takich problemów gralibyśmy pierwsze skrzypce. Nie jest tak, bo nasza "wschodnia oferta" pozbawiona rosyjskiego elementu była mało interesująca.

Także to, iż opinia międzynarodowa nie reaguje na kłamstwo katyńskie tak jak na oświęcimskie, jest wynikiem naszej opieszałości. Zapewne nie można sobie wyobrazić sytuacji, w której Niemcy zabiegają o uczestnictwo Polski w projekcie gazociągu północnego, ale można sobie wyobrazić, że nasze argumenty przeciw tej inwestycji są bardziej brane pod uwagę. Że tak nie jest, to również nasza wina.

Politycy PiS odpowiedzialni za sprawy zagraniczne sprzyjali romantycznej wizji. Proponowali ożywienie stosunków z krajami Kaukazu i Azji jako rekompensatę za brak kontaktów z Rosją. Wspieranie państwowości tych poradzieckich republik miało osłabiać Moskwę, a więc działać na naszą korzyść.

Proces demokratyzacji tych terenów rzeczywiście jest sam w sobie pozytywny i Polska winna przyglądać się mu życzliwie. Czy jednak takie zaangażowanie na Kaukazie nie jest polityką na wyrost? Czy Polska rzeczywiście może na nią sobie pozwolić? Czy społeczeństwa, ba, elity krajów kaukaskich wiedzą w ogóle, że są polskimi sprzymierzeńcami? Czy wreszcie polski przedsiębiorca wolałby transportować swoje produkty do zapewne przyjemnej, ale odległej i biednej Gruzji, czy do bogatej Moskwy? Czy ktoś w ogóle pyta go o zdanie? Nasza współpraca z GUAM (stowarzyszeniem Gruzji, Ukrainy, Azerbejdżanu i Mołdawii) ma czysto symboliczny charakter. Ta pozbawiona gospodarczego znaczenia organizacja - np. handel Ukrainy z pozostałymi członkami GUAM nie przekracza 5 proc. całkowitego obrotu handlowego tego kraju - jest politycznym fajerwerkiem. Zapewne jej dowartościowywanie mogłoby być interesującym narzędziem polityki nacisku na Rosję dla Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Ale Polska nie jest nawet regionalnym mocarstwem i prowadzenie konfrontacyjnej polityki ponadregionalnej (bo ostrze GUAM jest wymierzone w Rosję) przerasta jej siły. Chyba że wierzymy w idee zrodzone w pierwszej połowie XIX w., i mierzymy siły na zamiary. Wtedy wystarczy tylko wybrać, czy chcemy być Mesjaszem, czy Winkelriedem narodów Kaukazu.

Co nam dają Ukraińcy

Wróćmy nad Dniepr. Zwykło się mawiać, że Polskę i Ukrainę łączy strategiczny sojusz. Od lat sojusz ten nie wyszedł poza deklaracje. Dokonano rzeczywistego pojednania w sprawach historycznych. To wielka rzecz. Ukraińskie kłopoty z wizami i korki na granicach pokazały natomiast skalę zaniedbań. Na łamach "Rzeczpospolitej" dwóch wybitnych Ukraińców, prof. Bohdan Osadczuk i Jurij Andruchowycz, poddało ostrej krytyce politykę rządu Tuska wobec Ukrainy. Z ich wypowiedzi wynikałoby, że Polska "oświadcza" się Rosji i tym samym zdradza Ukrainę.

Andruchowycz dał się poznać jako ciekawy pisarz, ale trudno powiedzieć, czy ma kompetencje, by pouczać polski rząd w kwestii polityki międzynarodowej. Głos prof. Osadczuka brzmiał jeszcze mocniej. Pytanie tylko, czy Berlin jest dobrym punktem do obserwacji polityki polsko-ukraińskiej. Szkoda, że profesor dał się wciągnąć w polsko-polskie spory. Żaden polski intelektualista jeszcze nigdy nie krytykował ukraińskiego premiera za podróż do Moskwy. Być może ukraińscy intelektualiści zapomnieli już, że ich "pomarańczowy" premier Jurij Jechanurow potrafił stwierdzić, iż jego rząd nie musi oglądać się na Polskę i rurociąg z Odessy może pociągnąć na północ przez Białoruś...

Czy natomiast polscy krytycy ostatniej wizyty w Moskwie, którzy przyłączyli się do pretensji prof. Osadczuka, wiedzą, jak często przywódcy Ukrainy spotykają się z Rosjanami? Pewnie nie, bo nie czytają ukraińskich gazet.

Do tej pory ów "strategiczny sojusz" Polski z Ukrainą sprowadzał się do częstych kurtuazyjnych wizyt, nie wypełniała go żadna poważna wizja. Wyjąwszy zamierający z powodu wejścia Polski do Schengen przygraniczny handel, ani gospodarczo, ani militarnie nie jesteśmy sobie niezbędni. Cynicznie można też spytać, czy rzeczywiście ten mrówczy handel był tak pożądany przez państwa deklarujące walkę z szarą strefą?

Krytykę ze strony Ukraińców podchwycił w "Gazecie Wyborczej" Paweł Kowal. On też nie pokazał jednak, co takiego "strategicznego" rzeczywiście wnoszą Ukraińcy w partnerstwo z Polską, czym ten sojusz różni się od zwykłego sąsiedztwa i dlaczego konkretnie ucierpiał z powodu wizyty Tuska w Moskwie. Ukraińskie elity i media nawet w jednej piątej nie poświęcają Polsce tyle uwagi, co polskie Ukrainie.

Tak, niepodległość Ukrainy jest warunkiem naszego bezpieczeństwa - ale Ukraińcy wybili się na niepodległość nie po to, by zapewnić bezpieczeństwo Polsce, lecz w dobrze pojętym własnym interesie. Po drugie, czy na tym ma się kończyć wkład Ukrainy w ten sojusz? Nie sposób też wskazać na jakąś ciekawą, a zgłoszoną na forum międzynarodowym, inicjatywę rządów Polski i Ukrainy. Twierdzenie, że wspólna organizacja sportowej zabawy, która zresztą staje pod znakiem zapytania, może złączyć dwa narody w braterstwie, potraktujmy jako humorystyczny przyczynek do dyskusji.

To, że Tusk poleciał najpierw do Moskwy, a nie do Kijowa, było błędem. A może inaczej: błędem nie jest taka kolejność wizyt, ale to, że Tusk w ogóle do tej pory do Kijowa się nie wybrał. Nie bardzo też wiadomo, czy ma coś ciekawego do powiedzenia w kwestii stosunków z Ukrainą i jak je sobie wyobraża. Ale też rządy PiS wiele nowego tu nie wniosły. Sytuacja na polsko-ukraińskiej granicy to przecież także ich zaniechanie. Nie bardzo wiadomo, co dzieje się z powoływanymi przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego fundacjami, których działalność miała sprzyjać rozwojowi demokracji również na Ukrainie. Ludzie obozu PiS przed przystąpieniem do frontalnego ataku na politykę Tuska mogli wcześniej sporządzić rejestr własnych dokonań. Ich dzisiejsza krytyka brzmiałaby wiarygodniej.

Interes narodowy nie jest grzechem

Krytyka wizyty Tuska w Moskwie odbyła się z pozycji obrońców wizji Giedroycia. Wyrokowanie o tym, co wielcy ludzie myśleliby o czasach, których nie doczekali, bywa problematyczne. Zapewne profesor Osadczuk, wieloletni współpracownik "Kultury" i przyjaciel Giedroycia, niedawno nagrodzony nagrodą jego imienia, miał prawo autorytatywnie stwierdzić, że duch Redaktora z odrazą patrzy na to, co rząd polski wyczynia na wschodzie Europy.

Czy Giedroyc byłby jednak mniejszym realistą niż politycy białoruscy i ukraińscy? Bo żaden ukraiński czy białoruski polityk w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie bardziej propolski niż prorosyjski. Więzy łączące byłe republiki z dawną metropolią są zbyt silne, by mogło tak się stać. I nie chodzi tu o wspólnotę byłych komsomolców, ale o to, że Unia Europejska - w tym Polska, która chce nadawać tu ton - nie stworzyły Ukrainie takich perspektyw, by mogła się do Rosji odwrócić plecami. A teraz, po rozszerzeniu strefy Schengen, tylko ugruntowuje się pozycja Rosji, jako głównego celu migracji zarobkowej Ukraińców, o więzach rodzinnych, dostawach energii, procesie produkcyjnym wielu towarów, który łączył dawne republiki radzieckie, nie wspominając.

Polska przeszła już wewnętrzną transformację. Nie jesteśmy rozwijającą się demokracją i kształtującym się wolnym rynkiem, ale demokracją i wolnym rynkiem po prostu. Być może to samo dotyczy naszej polityki zagranicznej. Nie integrujemy się już z euroatlantyckim blokiem, ale jesteśmy jego integralną częścią. Pora wyciągać korzyści z tego położenia. W wymiarze wschodnim zaś pytać nie tylko o to, co jest naszą powinnością, ale i o to, co jest naszym interesem. Pytanie o narodowy interes, a nawet egoizm, w stosunkach z Ukrainą czy Białorusią nie powinno już kończyć się dla jego autora odsądzeniem od czci i wiary.

W przypadku Białorusi w imię romantycznej i mesjanistycznej wizji postawiliśmy tam na jedną kartę - na demokratyczną opozycję. Ich walka z Aleksandrem Łukaszenką jest słuszna i racja jest po ich stronie. Jednak sprowadzanie polityki dużego europejskiego państwa do finansowania nie zawsze sensownych i klarownych inicjatyw białoruskiej opozycji daje tylko złudne poczucie satysfakcji i konkretnej pomocy. Tusk zaczął dialog z "Rosją taką, jaką ona jest", może też warto spojrzeć na Białoruś - jaką ona jest. To lider tamtejszej opozycji napisał list do Aleksandra Łukaszenki, wyrażając gotowość do dialogu, opozycyjne partie białoruskie poprzez rejestrację w białoruskich sądach de facto akceptują system, w którym funkcjonują. Czy tylko polski rząd ma postępować inaczej i uważać, że Łukaszenka nie istnieje? Obecny poziom relacji Warszawa-Mińsk sprowadza polskie możliwości oddziaływania na ten kraj do zera. Dobrze, że po dwuletniej przerwie mamy tam ambasadora. A zwłoka ta, zdaje się, nie wynikała ze złej woli strony białoruskiej.

Polityka sąsiedztwa UE, która wedle słów ministra Sikorskiego ma być skierowana na wschód, nie może być polityką związanych rąk. Dziś trudno sobie wyobrazić wizytę ważnego polskiego polityka w Mińsku. Polacy jednak wiedzą, jak ważna - także dla opozycji - była kiedyś wizyta prezydenta USA Jimmiego Cartera w gierkowskiej Polsce, która więziła opozycjonistów.

Nie jesteśmy kopciuszkiem

Spotkanie Tuska z Putinem nie było legitymizacją kremlowskiego reżimu. Zresztą takiej legitymizacji on wcale nie potrzebuje. Nie było też spotkaniem Kopciuszka z wilkiem. Rosja przeżywa boom dzięki koniunkturze na gaz i ropę. Ale ta koniunktura nie będzie trwała wiecznie. Polska gospodarka opiera się na zdrowszych zasadach, jest bardziej stabilna i jeśli porównać PKB obu krajów, nie mamy powodu do kompleksów. To Polska jest też członkiem międzynarodowych organizacji, do których Rosja jedynie aspiruje. I to Polska zdecyduje, czy na jej terytorium rozmieszczone zostaną instalacje antyrakietowe, które choć nie zagrożą Rosji, to w połączeniu z innymi elementami gorzko uświadomią jej militarną słabość.

Rzecz w tym, by wszystkie nasze argumenty wykorzystać nie po to, by grać rosyjskim przywódcom na nosie, ale po to, by umieć z nimi rozmawiać z korzyścią dla naszej sprawy.

Rozmowy z Rosją w żadnym przypadku nie oznaczają zdrady interesów Ukrainy. Może to prof. Osadczuk nie do końca trafnie odczytał intencje Tuska, ale wielce prawdopodobne, że nie stało się tak z jego winy. Polska polityka wschodnia pod rządami Platformy Obywatelskiej to niewiadoma. Liderzy Platformy nie szczędzili gorzkich słów Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, gdy ten jechał do Moskwy na obchody

60-lecia zakończenia II wojny światowej. Było to raptem trzy lata temu.

Zanosiło się więc na kontynuację polityki uprawianej przez poprzedników. Stąd dyplomatyczny blitzkrieg względem Rosji (najpierw deklaracja gotowości do dialogu, potem wizyta Radosława Sikorskiego i teraz Tuska) wielu zaskoczył i po trzech latach PO musi odpierać analogiczne ataki, jakich w 2005 r. nie żałowała ówczesnemu prezydentowi. Można więc zapytać, czy Platforma ma przemyślaną strategię względem Wschodu, czy też dokonuje wyborów ad hoc? Dobrze by było, gdyby rząd Tuska poszedł dalej i poza słowami wsparcia dla białoruskich demokratów zdobył narzędzia do prowadzenia efektywnej polityki wobec naszego sąsiada. I dobrze by było, gdyby w stosunkach z Ukrainą potrafił przekuć dotychczasową politykę symboli - cmentarz Orląt, Pawłokoma - na politykę interesu i konkretu.

Wyciągnięcie ręki w kierunku Moskwy, próba wynegocjowania czegokolwiek z Łukaszenką - to wielkie ryzyko. Łatwo się sparzyć. Łukaszenka jest nieobliczalnym despotą i z byle powodu może zacząć Polsce wygrażać pięścią; w Rosji zawsze jakiś gen. Bałujewskij może zwołać konferencję prasową i wystrzelić na niej rakiety w kierunku polskich miast, a wtedy polska "partia zimnej wojny" odezwie się z chóralną krytyką. Bo wymyślanie Rosji i tym, którzy szukają z nią dialogu, nic w Polsce nie kosztuje, a wyzłośliwianie się na zasadzie "a nie mówiłem" jest tu najtańszą satysfakcją.

Ludzie, którzy sprawują obecnie rządy w Rzeczypospolitej, mają opinię pragmatyków. Ale bywa, że pragmatyzm w polityce zagranicznej i wewnętrznej to - jak mawiają w Odessie - dwie wielkie różnice. Ciekawe, czy ludzie odpowiedzialni w ekipie Tuska za politykę zagraniczną spoglądając na wschód gotowi będą podjąć ryzyko, jakie wiąże się z pragmatyczną opcją, i narazić swego szefa na "przeczołgiwanie" przez posłów opozycji?

Znamienne, że dyskusja na temat aktualności tez Giedroycia między "romantykami" a "pragmatykami" odbyła się już dobrych kilka lat temu. Zapoczątkowana była opublikowanym na tych łamach tekstem Bartłomieja Sienkiewicza pod tytułem "Pochwała minimalizmu". Oskarżany o krótkowzroczność, Sienkiewicz przekonywał wtedy, że nie chce odrzucenia linii wypracowanej przez "Kulturę", ale pyta o narzędzia do jej realizacji. Było to na rok przed ostatnią w ciągu sześciu lat wizytą polskiego premiera w Moskwie, na trzy lata przed wejściem Polski do Unii Europejskiej i demokratyczną rewolucją na Ukrainie. Tyle od tamtego czasu wydarzyło się w Polsce i wokół niej, a refleksja nad polską polityką wschodnią wciąż tkwi przy zarzuconych wtedy tematach. Z pewnością na tę intelektualną gnuśność duch Jerzego Giedroycia zareagowałby z odrazą.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2008