Komu przeszkadza IPN?

Za dwadzieścia lat trudno będzie tłumaczyć studentom, o co chodziło w sporze o IPN. Podstawową barierą będzie trudność zrozumienia emocji, jakie towarzyszyły naszym "rozliczeniom z przeszłością".

08.06.2010

Czyta się kilka minut

Żeby zrozumieć emocjonalny "fundamentalizm" stron sporu o Instytut Pamięci Narodowej, trzeba by cofnąć się do lat 90. i przeżyć je jeszcze raz dzień po dniu. Spór nie pojawił się wszak od razu. Idea "zabetonowania" archiwów policji politycznej była bowiem tylko elementem pewnego pomysłu na rozliczenie z PRL. Pomysłu, który laur wdzięczności wkładał na głowy tych, którzy potrafili zawrzeć porozumienie ponad podziałami, na uczestników Okrągłego Stołu i gwarantów pokojowego przejścia do demokracji.

Za taką strategią przemawiały trzy elementy: po pierwsze, konieczność zbudowania mitu założycielskiego nowego państwa; po drugie - wzgląd na układ sił na scenie politycznej, jaki zarysował się w wyniku "wojny na górze" (1990 r.). Trzecią kwestią było całkiem racjonalne przekonanie elit dawnej Solidarności, że archiwa kryją materiał uderzający przede wszystkim w ludzi, którzy podjęli walkę z reżimem; że zaszkodzą nie tylko ich bohaterskim wizerunkom, ale często najbardziej prywatnym relacjom; że zniszczą życie tym, którzy stali po lepszej stronie sporu.

Spór o pamięć

Wszystkie trzy elementy strategii okazały się szczególnie funkcjonalne po 4 czerwca 1992 r., kiedy to doszło do pierwszej odsłony lustracji. Skonstruowana wówczas koalicja prezydenta Lecha Wałęsy z Unią Demokratyczną, Sojuszem Lewicy Demokratycznej, Polskim Stronnictwem Ludowym i... Konfederacją Polski Niepodległej doprowadziła nie tylko do obalenia rządu Jana Olszewskiego i odsunięcia odpowiedzialnego za procedurę ujawniania zasobów MSW ministra Antoniego Macierewicza, ale także do wytyczenia wyrazistego, symbolicznego podziału. Podziału, który z jednej strony budował późniejszą konstytucyjną większość, a z drugiej - kształtował tożsamość prawicy.

Wprowadzenie kwestii rozliczenia z przeszłością do głównego nurtu politycznej rywalizacji dawało zresztą absolutną pewność, że zmiana u steru władzy na nowo postawi na porządku dziennym kwestię lustracji i jawności zasobów archiwalnych MSW. Nie pomogło tu nawet częściowe rozwiązanie kwestii lustracyjnej w Sejmie II kadencji. Upokorzona w 1992 r. prawica musiała wpisać idee rozliczeń z przeszłością do swojej politycznej agendy po roku 1997.

Stało się tak za sprawą symbolicznego "wdeptywania w ziemię" autorów pierwszej akcji lustracyjnej, dzięki próbom budowania polityki historycznej na porozumieniu między środowiskami UD i "Gazety Wyborczej" a postkomunistami. Warto przyznać uczciwie, że poza drobnymi wyjątkami przedsięwzięcie skończyło się fiaskiem i żadna "mieszana komisja" nie ustaliła nigdy - wbrew obawom prawicowej publicystyki - obowiązującej wizji najnowszej historii.

Jednak kilka symbolicznych posunięć z tamtego okresu, jak choćby głośny tekst Adama Michnika i Włodzimierza Cimoszewicza, wystarczyło, by zbudować silny bastion przeciwników takiej wizji przeszłości, przede wszystkim wśród historyków, dziennikarzy, publicystów. Ich sojusz z prawicą przetrwał zresztą lata 90. i rozkwitł po uruchomieniu IPN. Do dziś jednak cementowany jest próbami "rozegrania" walki o pamięć w głównym nurcie politycznej rywalizacji.

W tym sensie wpisanie przez PO i lewicę sporu o Lecha Wałęsę w konflikt z PiS wydaje się racjonalne tylko w logice partii, które są w stanie budować swoją tożsamość wyłącznie dzięki odpowiednio skonstruowanemu wizerunkowi wroga. Tak jak Unia Demokratyczna w pierwszej połowie lat 90., tak Platforma dziś popełnia poważny błąd, mobilizując polityczne zaangażowanie prawicy w sprawę obrony IPN i czyniąc z tego sporu jeden z istotnych symboli podziału.

Druga warstwa sporu

Można bowiem powiedzieć, że zarówno postkomuniści, jak i niechętna lustracji i IPN część dawnej opozycji ponieśli w sporze o pamięć dotkliwe porażki. Nie tylko dlatego, że powstała silna i wpływająca na opinię publiczną instytucja, zajmująca się tym, co woleliby w najnowszej historii pominąć. Także dlatego, że jej tożsamość i przesłanie kształtowało się w polemice z politycznymi naciskami, a w zasadzie na przekór tym naciskom.

Stworzenie przekonania, że jedynym obrońcą instytucjonalnej tkanki badań nad PRL i jego tajnymi służbami jest Prawo i Sprawiedliwość, ustawiło oś sporu w miejscu szczególnie niekorzystnym dla tych przeciwników lustracji i jawności, którzy wywodzą się z opozycji. Zwłaszcza że alternatywą dla książek powstających w kręgu IPN było milczenie lub doraźna polemika w sprawach szczegółowych.

W samej historiografii skutkiem tego przesunięcia jest sytuacja, w której coraz więcej prac historycznych reprezentuje w warstwie założeń optykę bliską stanowisku już nie tyle opozycji demokratycznej, ile rządu na emigracji. Jakkolwiek brzmiałoby to śmiesznie - to "lewicą" tego sporu można być co najwyżej powołując się na stanowisko Jerzego Giedroycia i paryskiej "Kultury".

Pewna intelektualna hipokryzja, której ulegaliśmy w toku walki o wizję przeszłości, kazała obu stronom przedstawiać się w roli wiarygodnych i obiektywnych badaczy, którym chodzi wyłącznie o prawdę historyczną.

Utrudniało to eksplikację założeń, które w pracy badawczej i naukowej są nieuniknione i oczywiste. Przyznanie się do nich było jednak niemożliwe, bo ułatwiało "stygmatyzację" wyników pracy. Warto jednak dodać, że jeżeli ujawniano jakieś wewnętrzne różnice, jeżeli dyskutowano założenia czy tworzono krytyczne analizy, to działo się tak raczej po "prawej" stronie tego sporu.

Batalia o instytucję

Stało się jasne, że po wygranych przez Platformę w 2007 r. wyborach będzie ona zobligowana - jak kiedyś prawica i UD - do "zrobienia czegoś" w sferze mechanizmów rozliczeń z przeszłością. Była to winna tym, w których obronie wystąpiła w epoce rządów PiS - przede wszystkim Lechowi Wałęsie.

Jednak obóz złożony z autorów polityki historycznej lat 90., stronników Lecha Wałęsy, osób pokrzywdzonych przez lustrację i książki IPN, a wreszcie postkomunistów okazał się znacznie słabszy, niż pierwotnie sądzono. Popchnął wprawdzie bierną i leniwą z natury Platformę do podjęcia działań likwidujących szczególnie dotkliwe aspekty działania IPN, nie był jednak w stanie wyposażyć jej w pomysł na alternatywę dla tego, co w ostatnich latach zbudował Janusz Kurtyka.

Tymczasem potencjał i dorobek liczony w setkach publikacji, wystaw, aktywności edukacyjnych nie da się tak po prostu zamieść pod dywan. Zwłaszcza że kadrę tej instytucji nie stanowili dobiegający wieku emerytalnego kombatanci pierwszej Solidarności, ale ludzie, dla których praca w IPN była nierzadko pierwszym doświadczeniem zawodowym i - co ważniejsze - pierwszym aktem uczestnictwa w życiu publicznym.

Nieuchronne wydaje się przesunięcie sporu o IPN z obecnego miejsca ku wyrazistej różnicy pokoleniowej. Odebranie historykom prowadzącym badania w obrębie tej instytucji prawa do ich kontynuowania będzie interpretowane jako forma cenzury. Jako forma przemocy ograniczającej nie tylko badania, ale też kwestionującej dopuszczalny dotąd model kariery zawodowej i naukowej.

Polityka historyczna oparta na nierozliczaniu PRL, na wstydliwym pominięciu jego historii milczeniem poniosła fiasko. Przegrała, wzmacniając nie tylko siłę głosu przeciwników, ale też spychając ich ku wyrazistym (i niezamierzonym) konkluzjom w sferze naukowej aksjologii. Nadto, atakując IPN całościowo, zbudowała pewnego rodzaju obowiązujące kanony nowej historiografii czasów najnowszych. A dziś Platforma, zamiast obniżyć temperaturę sporu wokół IPN, uczyniła walkę z nim elementem swej tożsamości politycznej. I to w warstwie najistotniejszej w epoce dyktatury PR: symbolicznej. Co ciekawe, jej zaangażowanie w tę sprawę nie jest oparte na realnych interesach, ale przypomina funkcję "adwokata z urzędu". Tyle że broniącego wpływowego klienta, którego dawne sukcesy do dziś mobilizują strach jednych i nerwowy sprzeciw drugich.

Liderzy tego ugrupowania do dziś zdają się nie rozumieć mechanizmu wzmacniania IPN i jego polemicznej tożsamości poprzez polityczną presję przeciwników. Ryzykują emocjonalne uwikłanie w nie do końca własną wojnę. Próbują spłacić dług wdzięczności za poparcie w walce z PiS, ale spłata ta z roku na rok staje się coraz bardziej kosztowna. To stanowisko historyczne wypracowane w ostatniej dekadzie przez IPN będzie kluczowym, jeżeli nie hegemonicznym punktem odniesienia w świadomości historycznej Polaków. Zabawa w cenzurowanie tego stanowiska lub administracyjne ograniczanie jego wpływów skończy się dotkliwą kompromitacją tych, którzy się na nią zdecydują.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „10 lat z IPN (24/2010)