Komu, ile i kiedy

Paweł Szałamacha, były minister finansów: W polityce nie może być teatru. Rozwiązania dotyczą praw ludzi, zobowiązań państwa i powinny być dokładnie policzone.

09.10.2016

Czyta się kilka minut

Paweł Szałamacha / Fot. Darek Golik / FORUM
Paweł Szałamacha / Fot. Darek Golik / FORUM

Spotykamy się w Instytucie Sobieskiego, gdzie Paweł Szałamacha przyjmuje nas w gabinecie dyrektorskim, który formalnie opuścił, kiedy został posłem w 2011 r. Od progu zaznacza, że nie chce mówić o swojej dymisji. Szybkość, z jaką stracił fotel ministra finansów, musiała być dla niego szokiem. Napisał w ekspresowym tempie budżet na przyszły rok. Wykonanie tegorocznego – wydatki mniejsze od zakładanych, wpływy większe – wzorcowe.

Co się więc stało? Wiadomo, że wpływ na jego decyzję miały wydarzenia w hotelu Windsor w Jachrance. W ostatni weekend września odbyło się tam wyjazdowe posiedzenie klubu PiS. Pod nieobecność Szałamachy omawiano reformę gabinetu i rolę jego osoby. Były już minister finansów sugeruje, że doszły do niego echa tamtych dyskusji. Napisał rezygnację, żeby – jak mówi – pójść na rękę pani premier i „oczyścić przedpole” dla i tak potężnego wicepremiera i ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego.

W poniedziałek 26 września pani premier dostaje list z napisaną ezopowym językiem rezygnacją: „Wydarzenia przybrały obrót niekoniecznie wskazujący na możliwość kontynuowania mojej misji w Ministerstwie Finansów”. W środę rezygnacja zostaje przyjęta. Pozostaje tylko trudna uroczystość u prezydenta i patrzenie, jak na szefa resortu finansów zostaje powołany Morawiecki. Uroczystość zaplanowano na czwartek.

– Do prezydenta przyszedł jako jeden z ostatnich. Był już niemal cały rząd. Wszedł zamaszystym krokiem, nie podszedł do innych ministrów, jakby nikogo nie dostrzegał, udał się do części sekretaryjnej podpisać dokumenty. Wyglądał na naburmuszonego – mówi jeden z uczestników spotkania.

Na chwilę (po kilku dniach ogłoszono, że zostaje członkiem zarządu Narodowego Banku Polskiego) wrócił do korzeni, Instytutu Sobieskiego – jednego z miejsc, gdzie wykuwał się program zwycięskiego PiS. Spory zbiór książek historycznych na regałach – historia to pasja Szałamachy. O nogi ociera się szara kotka.

– Czy każda instytucja związana z PiS-em musi mieć na stanie służbowego kota?

– Nie – odpowiada sucho, ale dalej mówi o brytyjskim modelu, gdzie instytucje państwowe mają swoje, „oficjalnie zatrudnione” koty.

Szałamacha (ur. 1969) jest poznaniakiem. Ma wykształcenie prawnicze, uzupełnione o studia z zarządzania publicznego odbyte na Harvardzie. Przez 10 lat pracował w międzynarodowej kancelarii prawniczej, działał też przelotnie w Unii Polityki Realnej, z którą musiał się poróżnić, kiedy ewoluowały jego poglądy na potrzebę istnienia silnego państwa, oszczędnie, ale podmiotowo zarządzanego, wspartego na „unarodowionej” gospodarce. Tego rodzaju nowoczesny etatyzm był wyróżnikiem Instytutu Sobieskiego, który Szałamacha współzakłada w 2003 r. Rok później odchodzi z biznesu prawniczego i od tej pory pracuje na niwie publicznej. Jego doświadczenia z kancelarii, gdzie zajmował się wielkimi prywatyzacjami, sprawiły, że ściągnął go do siebie pierwszy minister skarbu w rządzie Marcinkiewicza, również poznaniak, Andrzej Mikosz. Przetrwał jako wiceminister aż do końca rządów Kaczyńskiego, po czym wrócił do Instytutu i rozwinął go na najpoważniejszy think tank polskiej prawicy. Organizował kongresy „Polska Wielki Projekt” – dość „ekumeniczne” spotkania intelektualistów od centrum w prawo. Sierotom po PO-PiS-ie Szałamacha poświęcił wydaną w 2009 r. książkę o próbie budowy IV RP (ale konkludował, że nie ma czego żałować).

W ramach Instytutu próbował zainicjować produkcję serii filmów dokumentalnych o historii najnowszej i „pozytywnym wkładzie Polski w dzieje Europy”, współtworzył też scenariusz filmu fabularnego, czerpiący z awanturniczej biografii amerykańskiego lotnika walczącego w 1920 r. po polskiej stronie. Z tych projektów nic nie wyszło, Szałamacha pozostał za to jednym z ważniejszych doradców PiS-u w kwestiach gospodarczych, co doceniono dobrym miejscem na liście wyborczej w 2011 r.

W zeszłym roku do Sejmu już nie wszedł, został za to ministrem. Był nim niecały rok.

– To naprawdę dobry fachowiec, ale ma problem z komunikacją. Rozmawiasz z nim i czasem masz wrażenie, że mówisz do ściany. Chodzą legendy, że w MF podlegli mu urzędnicy raczej zgadywali, niż wiedzieli, o co mu chodzi – mówi polityk PiS.
Ostatnia wizyta Szałamachy w resorcie, zaraz po uroczystości u prezydenta, była krótka. Pracownik MF: – Przyszedł z czarnym plecakiem na ramieniu, z gabinetu już wyniesiono do auta jego osobiste rzeczy. Był chyba zaskoczony tym tempem. Zamknął się z wicepremierem Morawieckim w gabinecie, ale rozmowa nie trwała nawet dziesięciu minut. ©℗
PWR, PB

PAWEŁ RESZKA: Jakie było Pana zadanie w Ministerstwie Finansów?

PAWEŁ SZAŁAMACHA: Po pierwsze zatrzymać i odwrócić tendencję spadku dochodów podatkowych państwa mierzonych udziałem w PKB. To trend, który trwał przez dwie kadencje poprzedników. W ciągu ośmiu lat dochody spadły o trzy punkty procentowe w odniesieniu do PKB, czyli 45–50 mld zł.

Udało się?

Po ośmiu miesiącach 2016 r. mamy wzrost dochodów o 7,4 proc. i wiarygodną ścieżkę wzrostu w 2017 r., co pozwala na zamknięcie budżetu.

Co jeszcze się udało?

Wprowadzenie generalnej klauzuli obejścia prawa podatkowego. Ma to ograniczyć możliwość transferu zysków za granicę przez korporacje ponadnarodowe. Mimo że działają w Polsce od lat, brzydzą się zapłaceniem chociażby złotówki podatku. Zmierzyliśmy się z szarym czy wręcz czarnym rynkiem paliw płynnych – pakiet paliwowy zaczął obowiązywać od 1 sierpnia. Jeszcze projekt ustawy hazardowej i głęboka nowelizacja ustawy o VAT – podwyższamy z 150 do 200 tys. zł próg obrotów, od którego wchodzi się w VAT, wprowadzamy sprawny system identyfikowania i wykluczania firm słupów poprzez przymusowe wyrejestrowywanie. Do tego pomysł wyposażenia administracji skarbowej w nowoczesną informatykę. Analiza danych płynących od podatników to klucz do sukcesu. Pozwoli szybko wykrywać oszustwa, a nie szukać ich po omacku.

Obejmował Pan urząd z przekonaniem, że jesteśmy okradani? Pieniądze wychodzą bokiem i nie ma na to reakcji?

Tak było i wynikało to z pewnej wulgarnej odmiany liberalizmu gospodarczego. Polegała ona na przyzwoleniu na patologie. Ta filozofia była zawieszona bardzo wysoko, a przedstawił ją ówczesny premier Donald Tusk podczas debaty parlamentarnej dotyczącej Amber Gold.

Jaki cytat z premiera Tuska ma Pan na myśli?

On mówił, że ceną wolności konstytucyjnych jest przyzwolenie na pewien zakres patologii, są w nią wkalkulowane. Skonstruował fałszywą alternatywę: albo swobody i sprawy typu Amber Gold, albo „zamordyzm”. To przyzwolenie nazywam perwersyjnym liberalizmem, bo oznacza akceptację szerokiego spektrum nadużyć. Nam wystarczyło kilka miesięcy, by rozpocząć proces odwracania trendu.

Szedł Pan do Ministerstwa z maksymą sformułowaną przez amerykańskiego sędziego sądu najwyższego, że podatki to cena, jaką płacimy za życie w cywilizowanym kraju.

Bo bez podatków wracamy do etapu struktur plemiennych, swoboda pełna, ale nie ma możliwości wybudowania mostu albo oświetlenia ulicy...

Ze słów, które Pan przed chwilą wypowiedział, wynikałoby, że żyjemy w miejscu, gdzie to patologia jest normą. Uratować może nas tylko ciągła, ostra kontrola?

Nie, nie jedynie ostra kontrola. Jedną z pierwszych rzeczy, którą zrobiłem, był jasny sygnał do przedsiębiorców w postaci uznania ich wydatków na nabycie opcji walutowych za koszt prowadzenia działalności dla potrzeb CIT. Wcześniej było tak, że nie dość, iż płacili za to toksyczne narzędzie, to kiedy przychodziło im negocjować warunki, na jakich zamykali te pozycje, to jeszcze fiskus im mówił, że to, co zapłacili bankowi, nie stanowi kosztu uzyskania przychodu. Dostawali uderzenia z dwóch stron. Konsekwentnie stosowałem więc strategię dwutorową. Edukacja, perswazja i partnerskie traktowanie przedsiębiorców, którzy realnie prowadzą działalność i oczywiście też nie lubią się rozstawać ze swoimi pieniędzmi, oraz działania bardzo zdecydowane wobec czarnego biznesu. To, uważam, spowodowało konsekwentną odbudowę wpływów podatkowych. Chcieliśmy też zrobić dalszy krok, to znaczy głęboką reformę instytucjonalną samej skarbówki, tj. powołanie Krajowej Administracji Skarbowej. Ustawy już są w Sejmie.

Mówi Pan o reformie. To co Pan zastał w Ministerstwie, w aparacie skarbowym?

Stan zniechęcenia i braku wiary w sensowność misji, w sensowność obowiązków, przyzwyczajenie do kultury, o której mówiłem, a która przeniknęła...

…z najwyższych pięter, żeby zgodnie z zasadami liberalizmu nie czepiać się przedsiębiorców?

Precyzyjnie mówię o kulturze wulgarnego liberalizmu: zamiast tworzyć przejrzystą i sprawną administrację, stosowano płynne, uznaniowe podejście. Są firmy, w których przez lata nie było kontroli skarbowych, a są firmy, w których co roku składano wizyty.

Dlaczego tak było? Aparat wyczuwał polityczny wiatr, urzędnicy brali pieniądze pod stołem?

Nie chcę się wypowiadać co do tych zarzutów, ale na pewno mieliśmy sytuację, w której wielu naszych kochanych gości ze świata od lat wykazuje straty lub zyski bliskie zeru, a fiskus jest bezradny. Wydałem jasny komunikat o tym, co będzie priorytetem Urzędów Kontroli Skarbowej, tj. ceny transferowe. Skoncentrowaliśmy się właśnie na tych, którzy nie chcą płacić podatków w Polsce.

To sygnał, że podmioty zagraniczne są pierwsze w kolejce do podejrzeń?

To jest stwierdzenie, że nie ma świętych krów.

Duże podmioty gospodarcze próbują ułożyć się z każdą władzą. Czy był moment, że duży biznes zaczął się do Was uśmiechać?

Wybrał pozycję wyczekującą, patrząc, co z tego wyniknie. Ale miałem wiele spotkań z przedsiębiorcami i przedstawicielami izb gospodarczych i oni także oczekiwali poprawy jakościowej w pracy polskiej skarbówki. Miałem poczucie, że jesteśmy dla nich wiarygodni.

Dla tych obciążonych nowym podatkiem bankowym i handlowym też?

Podatek bankowy to była koncepcja dopracowana kilka lat temu właśnie w Instytucie Sobieskiego, w którym dziś rozmawiamy. Złożyliśmy pierwszy projekt o tym podatku jeszcze w poprzedniej kadencji Sejmu, jako projekt klubu PiS. Był dobrze przemyślany. Dlatego mogliśmy go wprowadzić z marszu. Jest prosty, wydajny, przynosi 3,5-4 mld rocznie i mam nadzieję, że będzie stałym elementem systemu. Natomiast podatek handlowy to jest kwadratura koła. Patrząc na mnogość modeli biznesowych, wielkość, struktury właścicielskie, różnego typu marże w sektorach prowadzących sprzedaż detaliczną... Na gruncie krajowym tę kwadraturę rozwiązaliśmy, natomiast spotkaliśmy się z czysto politycznym stanowiskiem Komisji Europejskiej, która po to, żeby wykazać, kto tu rządzi w podatkach, blokuje tę koncepcję.

Dlatego, że Komisja Europejska nie lubi rządu PiS?

Komisja chce umocnić swoją władzę w dziedzinie podatków, czego dowodzi sprawa Apple w Irlandii. To jest przeciąganie liny między KE a państwami. A to, że możemy dać pstryczka nielubianemu rządowi, utrudnić mu życie – to już wisienka na torcie.

Poprosił Pan prezesa Trybunału Konstytucyjnego, by powstrzymał się od ostrych wystąpień do czasu ogłoszenia decyzji w sprawie oceny Polski przez agencje ratingowe.

Zwracałem się, żeby w ciągu kilku dni powstrzymał się od wypowiedzi, które mogłyby podnieść temperaturę sporu. To by pomogło krajowi.

Zrobiło się Panu przykro, że profesor Andrzej Rzepliński upublicznił list?

To nie jest to słowo.

A jakie?

Nie stanął na wysokości zadania i godności urzędu. Nie oczekiwałem, żeby zmienił swoje zdanie. Prosiłem, by się powstrzymał, bo jego słowa mogły nas sporo kosztować.

Ile?

Ostatecznie nie wiemy, bo wówczas nie było zmiany ratingu. Obniżka była w styczniu, a gdy pisałem list, chciałem uniknąć kolejnej.

A gdyby?

Nie potrafię tego wyliczyć, ale na pewno obniżenie ratingu nie byłoby korzystne.

Widziałem, że w BBC, w prestiżowym programie „HARDtalk”, przez większość wywiadu odpowiadał Pan na pytania o Trybunał.

Nie było innej osoby, więc pani dziennikarka wałkowała mnie…

Czy z punktu widzenia ministra finansów spór o TK ma znaczenie? Czy tylko niesie za sobą koszt? Może warto odpuścić?

Ma zasadnicze znaczenie. W Polsce jest tak, że Sejm powołuje sędziego, a prezydent go zaprzysięga. O tym, kto zostaje sędzią, nie decydują sami sędziowie i to nie jest ich kompetencja. Profesor Andrzej Rzepliński chce zdobyć to uprawnienie.

PiS boi się, że TK mógłby utrącać ważne dla władzy zmiany, ale może jest na to sposób. Niech te zmiany będą zgodne z prawem. Powołam się na opinię ze stycznia w sprawie programu 500 plus, gdzie Pana resort wskazywał na błędy formalne projektu…

Mój Boże, odróżnijmy spin medialny od procesu uzgodnień międzyresortowych każdego aktu prawnego. Ustawa o szkolnictwie wyższym, o prawie łowieckim i każda inna naturalną koleją rzeczy trafia do konsultacji międzyresortowych. Każdy resort ma prawo zgłaszać zastrzeżenia i są one przyjmowane lub nie. Tak uciera się ustawa. Czy to jest skandal?

Żaden skandal. Z jednej strony ustawy ucierają się w rządzie. Z drugiej jest TK, który dba o ich zgodność z konstytucją. System nie wymaga recenzenta z góry?

Wymaga, ale rola sądownictwa konstytucyjnego i jego umiejscowienie jest różnie rozwiązana w różnych krajach. Jeden wzorzec nie obowiązuje – w niektórych krajach sądownictwo konstytucyjne jest bardzo silne, w innych słabsze, a w jeszcze innych nie ma go wcale. Nie ma go w Wielkiej Brytanii.

Wracając do 500 plus, krytyka projektu przedstawiona przez resort finansów była bardzo poważna. Trudno mówić, że był to tylko spin medialny. Pytanie, czy w rządzie można normalnie dyskutować, czy też każda krytyka jest odbierana jako wypowiedzenie wojny.

Trudno mi to interpretować. Ja uważam, że nie może być teatru. Rozwiązania dotyczą praw ludzi, zobowiązań państwa i powinny być dokładnie przemyślane i policzone: komu, ile, kiedy. Każde rozwiązanie można ulepszać i wprowadzać w życie w jak najlepszej formie.

Z tego, co wiem, bardzo dbał Pan o precyzyjne określenie skutków regulacji prawnych. Czuł Pan się jak hamulcowy, nie mówili Panu koledzy: „My tu mamy wielką wizję, a ty tylko liczysz słupki?”. Psuł Pan wizję, ograniczał kolegów?

To nie jest tak, że Ministerstwo Finansów zgłasza uwagi kierując się zasadą „wydać jak najmniej”. Ale też nie możemy żyć złudzeniami. Musimy wiedzieć, czego się podejmujemy i ile to będzie kosztowało. Nie wolno przyjmować rozwiązań niedopracowanych, niedoszacowanych. Bo nie na tym polega jakościowe rządzenie. MF ma obowiązek wszystko dobrze policzyć. W wielu przypadkach, w dziesiątkach projektów nasze uwagi były akceptowane i wprowadzane. Przykładowo zaproponowałem, aby do programu zakupu samolotów dla VIP-ów wpisać samolot używany.

Wydaje mi się, że jednak lubił Pan „wydać jak najmniej”. Słychać to było, gdy z dumą mówił Pan o realizacji budżetu w tym roku: „wpływy większe, wydatki mniejsze”.

Nie, nie uważam, że trzeba wydać jak najmniej, ale żeby wydać z jak największym sensem. Trudno się cieszyć, że jakaś instytucja nie realizuje planu wydatku i w związku z tym nie powstanie potrzebny jej system informatyczny, zamówienie na niezbędny sprzęt czy inne rozwiązanie. Przepraszam, czy widzi pan różnicę między wydawaniem pieniędzy a wydawaniem pieniędzy z sensem?

Owszem, jest różnica. Można oczywiście spierać się o sens słowa „sens”. Pewnie nie zadawałbym Panu takich pytań, gdybyśmy siedzieli przy ulicy Świętokrzyskiej w siedzibie resortu finansów, ale tam nie siedzimy, bo mówiąc brutalnie, Pan wyleciał…

…Potrzebuje pan spinu, złożyłem rezygnację.

Przepraszam, zmuszono Pana do złożenia dymisji, usiłuję dociec, czym Pan przewinił.

Moja dymisja ma związek z tym, że zdecydowano o próbie realizacji sygnalizowanego w naszym programie powołania jednego centrum zarządzania gospodarką. To było w programie, a ja poprzez rezygnację oczyściłem przedpole.

Dlaczego to centrum decyzyjne miało być bez Pana? Może za dokładnie Pan liczył? Pamięta Pan, jak zareagował na pomysł ograniczenia handlu w niedzielę? „Ograniczmy go na początek do jednej niedzieli w miesiącu”. A np. minister rozwoju mówił, że super, bo handel w niedzielę niszczy życie rodzinne. Związkowcy się zdenerwowali na Pana.

Projekt dotyczący handlu w niedzielę jest projektem obywatelskim, nie rządowym, prawda? Nie dostałem żadnego pisma protestującego w tej sprawie.

Jest projektem forsowanym przez Solidarność, która popiera rząd PiS.

Ja mam w pamięci doświadczenia węgierskie. Tam też wprowadzono zakaz handlu w niedzielę, ale potem musieli się z tego wycofać, połknąć żabę porażki. To skomplikowana sprawa, gdzie nakłada się kilka różnych czynników: etyczny i religijny – bo dzień święty, pracowniczy i gospodarczy. Powiedziałem: „uważam, że możemy to przetestować”, ale przecież ja nie jestem posłem. Regulacja przeszłaby i tak, z moim czy bez mojego udziału.

Liczył Pan, że koledzy z PiS będą bili brawo?

Brawa nie bili, ale też mnie nie krytykowali. Zerowa reakcja. Nie było dalszej dyskusji na ten temat, może teraz się ona odbędzie. Nie usłyszałem nigdy takich zarzutów: „Co ten facet gada, ale jest obciążeniem, dajmy sobie z nim spokój”. Nikt mi też nie powiedział: „Paweł, ty się zastanów, co mówisz, ostrożnie, bo mamy kłopot z Solidarnością”. Być może ta fala po cichu narastała, aż urosła do wielkich rozmiarów. Zaznaczam, że nie robię zakupów w niedzielę.

Pamiętam, jak do niedawna Pana kolega z rządu Mateusz Morawiecki zdobył się na chwilę szczerości w Bydgoszczy i dość sensownie powiedział, że 500 plus jest na kredyt. Do tej pory się tłumaczy…

Zgodnie z zasadą jednolitości budżetu nie może pan przypisać konkretnej pozycji do kredytu. Skoro budżet ma deficyt, to oznacza częściowe finansowanie długiem. 500 plus na kredyt? Równie dobrze można powiedzieć, że państwo z kredytu finansuje dotację na odnowę zabytków Krakowa albo wynagrodzenia strażaków. Nie jest tak – są stabilne i wzrastające dochody własne.

Dla jasności, to nie moje słowa, cytuję tylko odpowiedzialnego za rozwój i finanse wicepremiera Morawieckiego. Ale proszę opowiedzieć jeszcze o swojej dymisji. Napisał Pan w liście: „Wydarzenia przybrały obrót niekoniecznie wskazujący na możliwość kontynuowania mojej misji w Ministerstwie Finansów”.

I to tłumaczy moją decyzję.

A gdyby miał Pan wyjaśnić to zgodnie z ewangeliczną zasadą: „Wasza mowa niech będzie: »Tak – tak, nie – nie«. A co nadto, z zepsucia jest”.

Powiedziałbym, że mój list w sprawie dymisji jest wyczerpujący.

Wie Pan, to był cytat z ewangelii według św. Mateusza, jeśli imię się źle Panu kojarzy, to nie będę zmuszał do odpowiedzi.

Bardzo dobrze kojarzy mi się to imię, a list który napisałem, mówi to, co chcę powiedzieć. ©℗

Rozmawiał Paweł Reszka, współpraca Paweł Bravo

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2016