Kobiety z placu Tahrir

Egipskie wybory dobiegają końca w cieniu krwawych starć. Mimo to są świętem demokracji, pierwszym w historii tego kraju.

27.12.2011

Czyta się kilka minut

Wtedy, na przełomie listopada i grudnia, tuż przed rozpoczęciem głosowania, na kairskim placu Tahrir zginęło kilkadziesiąt osób, a trzy tysiące zostało rannych. Teraz, podczas kilkudniowej rozprawy armii z demonstrantami, pikietującymi siedzibę premiera Kamala Ghanzuriego, padło kilkunastu zabitych; tysiąc zostało rannych. Protestujący domagali się dymisji szefa rządu, mianowanego przez armię po poprzednich zamieszkach, i przekazania władzy cywilom przez generałów - którzy już od prawie roku, od upadku prezydenta Hosniego Mubaraka, jako Najwyższa Rada Sił Zbrojnych pełnią rolę "kolektywnego prezydenta".

I tym razem żołnierze urządzali sobie polowania na broniących placu Tahrir rewolucjonistów - z użyciem broni gładkolufowej i ostrej amunicji. I znów strona rządowa posiłkowała się płatnymi rzezimieszkami. Z dachów okolicznych domów rzucali oni w demonstrantów kamieniami, meblami, a nawet... zastawą z parlamentarnej stołówki. Krążąca po Kairze plotka głosi, że ci "niezidentyfikowani cywile" to 400-osobowa dawna ochrona reżimowego parlamentu, rozwiązanego na początku 2011 r., którą premier Ghanzuri niedawno przyjął znów do pracy.

Teraz kilka ulic wokół siedziby premiera jest otoczonych zasiekami i murem z betonowych bloków. Przypomina to bardziej Strefę Gazy niż stolicę najważniejszego kraju w świecie arabskim. A ofiarą ostatnich walk padli nie tylko ludzie: spłonął założony jeszcze przez Napoleona zabytkowy budynek Egipskiego Instytutu Naukowego, z cenną kolekcją manuskryptów.

Kobiety mówią: dość

W niedzielę, 18 grudnia, próbę mediacji podjęło zgodnie trzech nowo wybranych członków Zgromadzenia Ludowego: liberał Amr Hamzawi, umiarkowany islamista Mustafa El Naggar i działacz opozycyjny Weal Ghonim. Próbowali negocjować zawieszenie broni między demonstrantami a żandarmerią wojskową.

Jednak przełomowa okazała się dopiero demonstracja, którą dwa dni później zorganizowały kairskie kobiety: na plac Tahrir przyszło 10 tys. Egipcjanek, wściekłych na armię za brutalne traktowanie uczestniczek ostatnich protestów. Jeszcze tego samego dnia rzecznik Najwyższej Rady Sił Zbrojnych ogłosił, że armia wstrzymuje ataki na demonstrantów.

Egiptem wstrząsnęły zwłaszcza zdjęcia z 17 grudnia, przedstawiające dziewczynę masakrowaną przez żołnierzy uzbrojonych w drewniane pałki. Z nieprzytomnej ofiary zdarli ubranie i zostawili ją na ulicy. A wszystko to w kraju, gdzie honor kobiet jest podnoszony do rangi symbolu. Następnego dnia kontrolowana przez armię cenzura próbowała skonfiskować wydanie niezależnego dziennika "El Tahrir", który na pierwszej stronie umieścił zdjęcie żołnierzy kopiących obnażoną demonstrantkę.

Ale niewiele to dało: za pośrednictwem internetu zdjęcia mogli zobaczyć i Egipcjanie, i cały świat. Kilka dni po zdarzeniu armia wystosowała przeprosiny, skierowane do egipskich kobiet. Ofiary do dziś nie udało się zidentyfikować - w tak konserwatywnym kraju jak Egipt kobieta ubrana w długą, zakrywającą całe ciało szatę (abaję) może obawiać się utraty honoru.

Zapytałem Tamera, uczestnika egipskiej "Wiosny Ludów", skąd taka agresja wojska i policji? - To zemsta, ci ludzie nie mogą nam wybaczyć styczniowej rewolucji - odparł. - To dlatego, gdy strzelają do nas plastikowymi kulami, celują prosto w oczy, dlatego oddają mocz na aresztowanych albo zdzierają odzież z pobitych kobiet.

Islamiści zdobywają parlament

Po poprzednich zamieszkach w Kairze i kilku innych miastach obawiano się, że wybory mogą zostać zawieszone lub przesunięte. Szczęśliwie tak się nie stało - i 22 grudnia, w cieniu kairskich wydarzeń, zakończyła się druga runda głosowania do Zgromadzenia Ludowego, niższej izby egipskiego parlamentu. Wyjaśnić trzeba, że egipskie wybory są nietypowe, bo trzystopniowe - zaczęły się z końcem listopada i trwają też nietypowo, bo przez ponad miesiąc.

Ostateczny skład Zgromadzenia poznamy dopiero w styczniu, gdy zakończy się trzecia runda. Teraz, podczas drugiej, głosujący w dziewięciu prowincjach wybierali 180 deputowanych. Na razie poznaliśmy więc dwie trzecie członków zgromadzenia - i widać już, że zdecydowane zwycięstwo odniosły, zarówno w pierwszej, jak i w drugiej rundzie, ugrupowania islamistów.

Egipski parlament zdominują więc przedstawiciele Partii Wolności i Sprawiedliwości, popieranej przez Bractwo Muzułmańskie, a także Sojuszu Islamskiego - koalicji utworzonej przez radykalnych salafitów i byłych terrorystów z Gamaa Islamija, niedawno "nawróconych" na demokrację. Największe świeckie ugrupowanie, Blok Egipski - koalicja liberałów i lewicy, popierana przez egipskich chrześcijan - powinien uzyskać kilkanaście procent. Wśród młodzieży z wielkich miast popularnością cieszyli się kandydaci koalicji Rewolucja w Toku, która mimo braku pieniędzy na kampanię zdobyła kilka miejsc w parlamencie.

Wizja parlamentu zdominowanego przez islamistów budzi niepokój znacznej części inteligencji. Większość Egipcjan wskazuje jednak na wolę narodu, przypominając, że jeśli teraz wybrani zawiodą nadzieje, za kilka lat będzie można wybrać inny parlament.

Dynamika rewolucji

Wracając na Tahrir: można powiedzieć, że dzięki protestowi kobiet udało się nie tylko (ponownie) obronić plac - symbol rewolucji - ale przełamać też propagandową ofensywę Najwyższej Rady Sił Zbrojnych, która wszelkimi sposobami chce zohydzić Egipcjanom rewolucję i odizolować protestujących od reszty społeczeństwa.

Relacje z placu Tahrir w mediach są jak żywcem wyjęte z czasów PRL. Sposób przedstawiania młodzieży, która kamieniami i "koktajlami Mołotowa" walczy ze strzelającymi ostrą amunicją żołnierzami, przypomina obrazy "warchołów" z Radomia w 1976 r. Szczytem kampanii oszczerstw były zeznania, do których przed kamerami telewizji zmuszono pobitych nastolatków: ze łzami w oczach "przyznawali się", że płacono im za udział w zamieszkach, i recytowali nazwiska tych, którzy mieli wręczać im po 200 egipskich funtów - oczywiście znanych członków Ruchu 6 Kwietnia, organizatorów egipskiej rewolucji.

A rewolucja ma własną dynamikę. Gdy rządząca krajem armia zaczyna ograniczać swobody, więzić bądź zabijać swych przeciwników, zaraz do walki stają zdeterminowani działacze i młodzi chłopcy z ubogich dzielnic (aszwajat), zaprawieni w bojach z policją Mubaraka. Role są podzielone: działacze, często studenci elitarnego Uniwersytetu Amerykańskiego w Kairze, zajmują się internetem i logistyką; kamieniami rzucają ci drudzy. Nauczyli się ze sobą współpracować, mają dla siebie szacunek. Chłopak ze slumsu z głową rozciętą przez pałkę wie, że w polowym szpitalu, zorganizowanym pod meczetem Omara Makrama, opatrzy go dobry lekarz.

Dlatego rządowa propaganda przedstawia zdjęcia brudnych i bosonogich uczestników zamieszek - aby tylko obrzydzić ich klasie średniej. Do telewizji dzwonią przestraszone gospodynie domowe, które słyszały o nieprzyjemnym zapachu moczu, jaki ma roznosić się wokół placu Tahrir. Ja, podczas moich wizyt na placu, czułem raczej zapach przelanej tu krwi. Jak mówił islamski duchowny Emad Effat, na Tahrirze czuć zapach raju. 52-letni szejk Emad zginął od kuli karabinowej w piątek 16 grudnia.

Podczas pogrzebu Emada spotykam Hadigę El Hanwy. "Matka rewolucji", jak z szacunkiem zwracają się do niej uczestnicy pogrzebowego marszu, opowiada, co przydarzyło się jej kilka dni temu: - Zostałam spoliczkowana przez młodego żołnierza, na szczęście inni demonstranci stanęli w mojej obronie. Zdążyłam mu jedynie powiedzieć, że mogłabym być przecież jego matką.

Hadiga El Hanwy ma siwe włosy i gips na ręce. Przypomina inne matki - te, które pod kopalnią "Wujek" próbowały zatrzymać czołgi, albo te z argentyńskiego placu Majowego, domagające się ukarania zabójców swych synów i córek. Mówi: - Armia musi wrócić do koszar. Chcę, żeby Egipcjanie odzyskali na powrót swą godność i przestali żyć w strachu.

Milcząca większość chce spokoju

Niemal rok od wybuchu rewolucji Egipcjanie są bardzo podzieleni.

Niecierpliwa młodzież z placu Tahrir nie godzi się na trybunały wojskowe dla cywilów i kłamstwa w państwowej telewizji. Na własnej skórze poznała, jakich metod używa armia do rozpędzania demonstracji. Z drugiej strony mamy gorących zwolenników wszechwładzy armii, którzy w większości rekrutują się spośród kadr Partii Narodowo-Demokratycznej, która rządziła krajem w czasie ponad 30-letniej dyktatury Mubaraka.

Największą zaś grupą pozostaje Hizb El Kanaba - "partia kanapowa". W Egipcie pojęcie to ma inne znaczenie niż w Polsce. Egipcjanie nazywają tak wszystkich tych, którzy bieżące wydarzenia komentują przed telewizorami, w palarniach sziszy bądź w domowym zaciszu.

I trzeba przyznać, że znaczna część tej tzw. milczącej większości pragnie po prostu stabilizacji. Rozumieją to ci, którzy po stronie rządu i armii organizują ofensywę propagandową - twierdzą, że premier Ghanzuri chce tylko poprawić wizerunek kraju, powstrzymać ucieczkę zagranicznych inwestorów oraz turystów, a także zapewnić bezpieczeństwo obywatelom.

Rewolucjoniści z Tahrir odpierają oskarżenia o szerzenie chaosu. - Przecież armia ma teraz pełnię władzy ustawodawczej i wykonawczej, jest prezydentem, mianuje premiera, wydaje dekrety z mocą ustawy. A jednak w kraju nie jest bezpiecznie, policja znika po zmroku z ulic. To wszystko wygląda na celowe działania, mające zniechęcić ludzi do demokracji - mówi z przekonaniem Szerif, młody inżynier, który w marcu porzucił doskonałą pracę w Dubaju, aby wesprzeć rewolucję.

Nadzieje (wyborcze) i teorie (spiskowe)

Tymczasem wybory, w ocenie większości obserwatorów, są naprawdę wolne.

Podczas drugiej rundy odwiedziłem dwie prowincje: Gizę i Szarkiję w Delcie Nilu. Większość ludzi, z którymi rozmawiałem, deklarowała, że poparła islamistów. - Religia jest w naszej krwi, jesteśmy konserwatywni - mówił Ahmed, spotkany w palarni sziszy w Gizie. Nie chciałem się kłócić, że przecież jeszcze 30 lat temu większość społeczeństwa była odległa od koncepcji politycznego islamu, a ostentacyjna religijność należała do rzadkości.

Dziś jest inaczej. Większość dała szansę kandydatom z długimi brodami, którzy swe wypowiedzi zaczynają od inwokacji do Boga. W małych miasteczkach i biednych dzielnicach panuje przekonanie, że islamiści będą politykami uczciwymi. Ale nawet ludzie o poglądach liberalnych zdają się sądzić, że warto dać im szansę. Przecież, jeśli się nie sprawdzą, w kolejnym głosowaniu będzie można wybrać innych... Przecież czas dyktatury minął bezpowrotnie...

Wydaje się, że wielu Egipcjan dało się przekonać do wyborczej kampanii Braci Muzułmanów, w której przedstawiali się jako siła wyważona, reprezentująca wszystkich obywateli. W czasie, gdy autorzy egipskiej "Wiosny Ludów" tracili energię na walkę z dyktatorskimi zapędami armii, oni skupili się na wyborach.

Dziś wielu zwolenników islamistów z podejrzeniem patrzy na walczących z armią rewolucjonistów. Wierzą, że "liberałowie i lewica" knują, aby po wyborach podminować sukces islamistów, wywołując społeczne niepokoje. Z drugiej strony, wedle teorii popularnej wśród młodzieży z Tahrir, armia i Bractwo dawno już zawarły układ: wojskowi nie będą przeszkadzać islamistom w wyborczym zwycięstwie, a ci w zamian nie będą się domagać ograniczenia wpływów armii. - Zamiast pomóc nam na Tahrir, islamiści są zajęci liczeniem stołków - mówi z goryczą Moez, młody rewolucjonista z Gizy.

***

Ale pytanie pozostaje: ile władzy przyszłemu rządowi islamistów odda armia? Bracia Muzułmanie zastrzegają się, że nie chcą islamizacji kraju, lecz pragną skupić się na wyprowadzeniu go z kryzysu. Niestety, nikt nie słyszał szczegółów ich programu gospodarczego. Tymczasem, jeśli sytuacja gospodarcza będzie się pogarszać, islamistom być może pozostanie tylko to jedno wyjście: islamizacja państwa. Będą przecież musieli jakoś obłaskawić swój elektorat. Jeśli nie poprawą sytuacji ekonomicznej, to choć przez wprowadzenie drakońskich kar prawa koranicznego, które w tak niespokojnych czasach łatwo znajdą poklask.

Na razie jednak wybory, szczególnie na prowincji, były prawdziwym świętem demokracji. Mogą się nam - podobnie jak wielu Egipcjanom - nie podobać ich wyniki. Ale taka była wola większości. A wielu Egipcjan musiało wykazać się olbrzymią cierpliwością, czekając godzinami w długich kolejkach, aby oddać swój głos.

MARCIN PAZUREK jest niezależnym dziennikarzem, przez 10 lat mieszkał, studiował i pracował w krajach Orientu. W ostatnich miesiącach w "TP" ukazał się szereg jego tekstów o egipskiej "Wiośnie Ludów".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2012