Jezus oczekuje ryzyka

Spór, jaki wybuchł po decyzji prowincjała księży marianów ograniczającej swobodę wystąpień publicznych ks. Bonieckiego, stawał się momentami gorszący. Może pora na próbę bilansu dobra i zła, które już się dokonało lub stać się jeszcze może?

15.11.2011

Czyta się kilka minut

Zacznijmy od tego, co niedobre. Publiczne "rachunki sumienia" trzeba zaczynać od siebie, wyjaśnię więc swoje stanowisko.

Stanowczo podtrzymuję opinię o olbrzymiej symbolicznej, destrukcyjnej mocy tej decyzji. Administracyjne ograniczanie publicznych wypowiedzi popularnego i zasłużonego zakonnika-publicysty to gol samobójczy dla Kościoła na płaszczyźnie wizerunkowej. Rzec można wręcz, że ta decyzja więcej szkody wyrządza nie tyle samemu ks. Bonieckiemu, ile Kościołowi w Polsce.

Ks. Adam może przecież nadal swobodnie sprawować wszystkie funkcje kapłańskie, może też pisać do "Tygodnika", co w obecnej sytuacji będą zapewne ochoczo przedrukowywać inne media, zwłaszcza internetowe. Niepowetowaną szkodę ponosi natomiast Kościół w Polsce, bo konsekwencją tej decyzji jest upowszechnienie przekonania, że zagrożeniem dla tożsamości katolickiej są wolność, wątpliwości i mówienie o wewnętrznych problemach Kościoła. Wolność trzeba więc ograniczać, wątpliwości ukrywać, a o różnicy zdań wewnątrz Kościoła nie powinno się dyskutować. Trudno o lepsze argumenty dla zwolenników tezy, że Kościół jest wrogiem wolności.

Pisane emocjami

Chodzi jednak także, a nawet przede wszystkim, o coś więcej niż public relations Kościoła. W życiu wewnętrznym Kościoła panować powinna "złota zasada" jedności w różnorodności: "W tym, co konieczne - jedność; w tym, co wątpliwe - wolność; we wszystkim - miłość". Ks. Boniecki nie naruszył jedności katolickiej w niczym, co konieczne. Można mieć pewność co do jego ortodoksyjności w dziedzinie wiary. Dlatego bezzasadne wydaje mi się nagłe uciszanie go metodami administracyjnymi. Nie można przecież czynić stosunku do Palikota i Nergala miarą kościelnej ortodoksji! Na obie te kwestie patrzę inaczej niż redaktor senior "Tygodnika Powszechnego", ale wiem, że nie są one papierkiem lakmusowym katolickości. Działalność obu tych panów niesie zresztą, moim zdaniem, większe zagrożenie dla polskiego życia publicznego niż dla Kościoła.

Twierdząc to, co powyżej, zdaję sobie jednak sprawę, że niektóre zdania, które sam napisałem i wypowiedziałem w tej sprawie, mogły pogłębiać zamęt. Reagowałem na niezrozumiałą decyzję o niejasnej treści, na dodatek pozostawioną bez uzasadnienia. Pierwszy komentarz - w blogu - pisałem w dużej mierze emocjami, co na pewno podsycało napięcie i raniło innych. Na przykład o szkodliwości tej decyzji powinienem był napisać inaczej, niż stawiając tezę, że prowincjał będzie za nią musiał ciężko odpokutować. Poza emocjonalnością sformułowania, takie stwierdzenie to przecież wchodzenie w czyjeś sumienie.

Pochopnie zgodziłem się też, by wśród sygnatariuszy listu otwartego do prowincjała znalazło się Laboratorium WIĘZI jako instytucja, którą kieruję. Nie wziąłem pod uwagę, że w ten sposób składam niejako podpis za ponad 50 osób, w tym m.in. zakonników z innych zgromadzeń, a przecież nie wszyscy muszą się zgadzać z taką akurat treścią i formą działania. Przepraszałem za to w wewnętrznej korespondencji Laboratorium i chcę to uczynić także tutaj.

Mądrze napisał w poprzednim numerze "Tygodnika" o. Ludwik Wiśniewski OP, zachęcając do tego, by nie "dramatyzować sytuacji, która spotkała ks. Adama Bonieckiego. (...) Potrzebna jest cierpliwość. Działanie pochopne, emocjonalne zwykle to napięcie wzmacnia. Prowadzi do zamętu i wzajemnych oskarżeń". Sam po sobie tego doświadczyłem.

Ślepe uliczki

Warto też otwarcie i uczciwie powiedzieć, że w słusznej "obronie" ks. Bonieckiego padło, niestety, kilka argumentów bardziej lub mniej niesłusznych, nietrafionych, stronniczych, a niekiedy wręcz bezsensownych. Ulegając im, wpadamy w ślepe uliczki, z których czasem trudno wybrnąć.

Apostazja. To nawet nie argument, lecz gest oburzenia. Skoro Kościół tak traktuje

ks. Bonieckiego, to występuję z Kościoła... Tego typu głosy można było usłyszeć i od internautów, i od osób publicznych. Mówienie o apostazji to zapewne dramatyczny odruch rozpaczy człowieka obolałego we własnych relacjach z przedstawicielami instytucjonalnego Kościoła. Na poziomie racjonalnym trudno jednak o większy nonsens niż występowanie z Kościoła w imię solidarności z księdzem, wiernym sługą Chrystusa, od lat kochającym Kościół na dobre i na złe...

Przestępstwo. Niektórzy sądzą, że uciszając Bonieckiego, marianie gwałcą konstytucyjną wolność słowa albo wręcz okazują skłonności totalitarne. A przecież tu nie o wolność wypowiedzi chodzi czy o pogwałcone prawa człowieka. Operowanie tymi kategoriami to wprowadzanie nieadekwatnych pojęć do dyskusji o Kościele. Zresztą prawie każda korporacja, bank, partia polityczna czy redakcja dużo bardziej ograniczają swobodę swych członków niż księża marianie, a jakoś nie uznajemy tego za łamanie konstytucji RP.

Wstyd za Kościół. Sam użyłem dość podobnej formuły, pisząc w pierwszym moim komentarzu: "Wstydzę się, że jest to możliwe w moim/naszym Kościele". Później pojawiły się jednak tony odmienne: "Wstydzę się za mój Kościół". Według mnie pomiędzy tymi sformułowaniami istnieje zasadnicza różnica. Czym innym bowiem wstydzenie się en bloc "za Kościół" jako taki, a czym innym wstyd, że w moim/naszym Kościele możliwe jest podejmowanie tak istotnych decyzji bez żadnego publicznego uzasadnienia. Trochę analogicznie, w reakcji na burdy i awantury w Warszawie

11 listopada czym innym byłaby reakcja "Wstydzę się za Polskę", a czym innym: "Wstydzę się, że takie rzeczy są możliwe w stolicy mojej/naszej Ojczyzny w Święto Niepodległości".

Frakcyjność. Pojawiła się też wśród "obrońców" tendencja do wykorzystywania spontanicznego odruchu protestu do "marketingowego" umacniania swojej własnej, stronniczej tożsamości. Dla ks. Adama, o ile rozumiem, katolicyzm otwarty to nie jedno ze "stronnictw" w Kościele, lecz głęboka katolicka tożsamość połączona z ewangeliczną otwartością na innych. Nie uważam więc za właściwe tworzenia nalepkowej "frakcji Bonieckiego". Potrzebne jest raczej upominanie się, że w samym sercu katolicyzmu musi być miejsce dla takich jak redaktor senior "TP". Jego nie można wypchnąć na margines Kościoła. Również napis na "tygodnikowej" nalepce, dowcipnie nawiązujący do hasła reklamowego Radia Maryja, zupełnie niepotrzebnie ustawia ks. Bonieckiego jako "anty-Rydzyka". Sympatyczny gest solidarności nabrał zatem dwuznacznego charakteru. [O tym, że jest to w istocie sympatyczny gest solidarności, a nie dzielenie Kościoła, pisze na str. 3. ks. Jacek Prusak - red.].

Uciszyć Rydzyka! Takie słowa są zrozumiałe jako odruchowa reakcja, bo niby dlaczego dyrektora Radia Maryja nie spotykają kościelne reprymendy? Jako argument są jednak nietrafione. Bo czy owo upragnione "uciszenie Rydzyka" usprawiedliwiałoby "uciszenie" Bonieckiego? Tu nie ma przecież symetrii! Czy sądzimy, że dopuszczalne byłyby jakiekolwiek decyzje administracyjne wobec toruńskiego redemptorysty podejmowane bez uzasadnienia? A przede wszystkim - ja wcale nie chcę, żeby o. Rydzyk otrzymał zakaz wypowiadania się

publicznie. Chciałbym natomiast, żeby stworzone przez niego media były bardziej katolickim (tzn. powszechnym), a mniej partyjnym głosem w naszych domach - żeby można było kontynuować dobre strony Radia Maryja, unikając jego wad.

Bezbłędny Boniecki. Traktowanie ks. Adama jako nieomylnego posiadacza prawdy rozmija się z kolei z tym, jak on sam traktuje swoją publicystykę i aktywność publiczną. On chce zapraszać do refleksji, wskazywać kierunki myślenia, czasem wyrażać wątpliwości. Uznanie, że on zawsze ma rację, to traktowanie go jako "nieomylnej wykładni". Chyba mu nieswojo w tym kostiumie.

Przeciwko. Tabloidalna logika współczesnych mediów sprawia, że można być tylko "za" lub "przeciw". Również w tym przypadku błyskawicznie powstały dwa obozy - popierających decyzję prowincjała i krytykujących ją. "Obrońcy", co oczywiste, chcieli wyrażać swoje niezadowolenie, protestować. Niekiedy jednak na protestowaniu poprzestawali. Pojawiło się ryzyko, że zacznie chodzić o walkę "przeciwko" czemuś czy komuś, a nie "o coś". I choć na przykład wspomniany list otwarty sformułowany został innym językiem, to w mediach, także w "TP", określono go mianem "protestu przeciw" decyzji władz Zgromadzenia. Gubił się

nieco pozytywny sens inicjatywy - walka nie tylko o samego ks. Bonieckiego, lecz o rozumienie powszechności Kościoła, a przede wszystkim o ludzi, którzy poprzez tę decyzję poczuli się wypchnięci na margines wspólnoty wierzących.

Przedwczesny nekrolog

Rzecz jasna, po stronie tych, którzy na decyzję w sprawie ks. Bonieckiego zareagowali wybuchem wielkiego entuzjazmu i satysfakcji, znaleźć można dużo więcej ślepych uliczek, w które się zapuścili. Wskazywano już na nie w bieżącej publicystyce. Tutaj wolałbym jednak nie szukać ani źdźbła, ani belki w cudzym oku. Wciąż liczę, że znajdzie się w końcu uczciwy konserwatywny publicysta, który o tym napisze. Takie obustronne wyjście sobie naprzeciw wydaje mi się niezbędne, aby dostrzec, że w sporze chodzi o coś więcej niż tylko zderzenie postawy "dołożyć katolewicy" z chaotyczną obroną na zasadzie "biją naszych". Bo tu naprawdę chodzi o rozumienie Kościoła i sposób bycia Kościołem.

Jacek Prusak SJ trafnie napisał w jednym z komentarzy na portalu Deon.pl, że teraz trzeba robić "wszystko, aby z tej przejściowej sytuacji wynikło większe dobro niż tylko protesty". Pora więc wskazać na to dobro. Opisane wyżej ślepe uliczki "obrońców" to przecież tylko część prawdy o nich. Wielu ludzi poczuło w tych dniach autentyczną potrzebę pokazania, że zależy im na byciu w Kościele, a nie na opuszczaniu go.

Spontaniczne inicjatywy solidarności

z ks. Bonieckim ujawniły (warto dodać: po raz kolejny) wielką tęsknotę polskich katolików za duszpasterzami z prawdziwego zdarzenia, za Kościołem wspólnotowym, służebnym i otwartym. Znacząca jest nawet sama liczba podpisów złożonych przez internet pod listem otwartym do prowincjała marianów. Gdy 11 listopada ks. Naumowicz otrzymał ten list z rąk inicjatorów, widniały pod nim nazwiska 7860 sygnatariuszy. A to oznacza, że dziennie pojawiało się na stronie www.ksadamboniecki.pl ponad 1200 podpisów.

Zaskakująco brzmi w tej sytuacji diagnoza Katarzyny Wiśniewskiej, która ogłosiła właśnie w "Gazecie Wyborczej" "śmierć katolicyzmu otwartego". Ciekawe, że autorem podobnego "nekrologu" był przed czterema laty zasadniczo odmienny od Wiśniewskiej Tomasz Terlikowski. Mając tak różnorodnych przedwczesnych grabarzy, niedoszły nieboszczyk powinien się cieszyć długim życiem.

Ostrożność i ryzyko

Odnowa Kościoła czasem toczy się dziwnymi meandrami. Wybitny francuski dominikański teolog, Yves Congar, był swego czasu podejrzewany o nieprawomyślność i zmuszony do milczenia. Nie mógł nawet prowadzić wykładów. Później został zaproszony przez Jana XXIII do grona teologicznych ekspertów II Soboru Watykańskiego, a Jan Paweł II mianował go kardynałem. Jego wydana w roku 1950 książka "Prawdziwa i fałszywa reforma w Kościele" stała się dziś klasyczną już pozycją.

W książce tej Congar rozróżnił dwie postawy, niezbędne w Kościele. Jedna to "postawa pasterza", który powinien "zapewnić spokój, a zatem i bezpieczeństwo swej trzódce; w tym celu chce on trzymać ją w bezpiecznej odległości od błędu, unika niebezpiecznych przygód". Druga to "linia prorocka, linia Kościoła w ruchu, Kościoła u swych granic". Powołaniem proroka jest "trzymać w ten sposób forpocztę", choć jest to zadanie "pełne niebezpieczeństw". Obie postawy są potrzebne, obie mają swoją funkcję w Kościele, ale też powinna między nimi panować równowaga.

W dniu, w którym piszę te słowa, w kościołach katolickich czytany jest fragment Ewangelii o talentach. W aktualnym numerze wydawanego przez księży marianów czasopisma "Oremus" czytam taki komentarz do tego fragmentu biblijnego: "Talent zakopany i talent puszczony w obieg - to dwa różne podejścia do życia, ale także dwa różne podejścia do Boga. Jezus oczekuje od nas raczej ryzyka niż przesadnej ostrożności". Podobnie rozumiałem fragment Ewangelii czytany w dniu ogłoszenia decyzji prowincjała - o szukaniu jednej zagubionej owcy. Warto, a nawet trzeba zaryzykować bezpieczeństwo 99 owiec, aby szukać tej jednej, zagubionej...

Pasterz i prorok

Nie chciałbym tu wchodzić w analizę motywacji dwóch głównych "bohaterów" sprawy:

ks. prowincjała Pawła Naumowicza i ks. Adama Bonieckiego, tym bardziej że miałem okazję, by z obydwoma w ostatnich dniach szczerze rozmawiać. Trzeba pamiętać, że łączy ich specyficzna relacja przynależności do tego samego zgromadzenia zakonnego i zarazem historia wzajemnej podległości. Gdy w roku 1997 obecny prowincjał przyjmował święcenia kapłańskie, generalnym przełożonym zgromadzenia był ks. Boniecki (1993-99). Gdy 1 marca br. ks. Naumowicz został po raz kolejny wybrany na przełożonego prowincji (jest nim od roku 2005), uroczystej liturgii przewodniczył nie kto inny jak były generał Boniecki.

Wyraźnie widać, że decyzja prowincjała jest owocem zderzenia postawy pasterza i postawy proroka, postawy ostrożności i postawy ryzyka. Ostrożny pasterz stanowczo przypomniał hasającemu na pograniczu prorokowi, żeby zbytnio nie ryzykował. Ze względu na administracyjny charakter decyzji, to pasterz ma w ręku klucz do rozładowania napięcia i rozwiązania problemu.

Jak z tego klinczu można wybrnąć? Proponuję zastosować pierwszy z czterech warunków "reformy bez schizmy" opisywanych przez Congara: "prymat miłości i czynnika duszpasterskiego". W tym przypadku oznaczałoby to: dostrzec, że tak jak część wiernych może się oburzać na pewne opinie ks. Bonieckiego, inna część katolików uznałaby nałożone nań ewentualne długotrwałe ograniczenie za milczenie bardzo głośne i wymowne, źle świadczące o Kościele i uderzające w nich samych. Biorąc pod uwagę "czynnik duszpasterski", pasterz powinien więc uwzględniać oba stanowiska, a nie tylko jedno z nich. No i ten prymat miłości...

Myślę, że do dyskusji warto obecnie włączyć teologów, którzy mogliby sine ira et studio przypomnieć o hierarchii prawd w Kościele i wyjaśnić, co niezbędnie wymaga jedności, co jest w Kościele naprawdę nienegocjowalne. Dla uzdrowienia atmosfery potrzeba też jakiegoś symbolicznego, pojednawczego zakończenia tego sporu. Żeby znowu nie zaczynać dyskusji, kto kogo pokonał, kto czyim naciskom uległ, a kto oddał pole bez walki. Warto poszukiwać rozwiązania łączącego zwaśnione strony w duchu pojednanej różnorodności.

Raz jeszcze niech przemówi Congar. Pisząc w 1950 r. o potrzebie komunii między poszczególnymi grupami katolików, wskazał na konieczność, "aby w granicach wiary, nad którą episkopat otrzymał pieczę, można było poszukiwać, nie potrzebując ukrywać swych myśli, by można było spokojnie przedstawiać i dyskutować opinie, bez lęku przed dyskwalifikującym ciosem, tak by jedni nie obawiali się, że zostaną wyszydzeni i uznani za wsteczników, a inni, że staną się obiektem podejrzeń i zostaną zadenuncjowani".

Zbigniew Nosowski jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Więź" i dyrektorem programowym Laboratorium WIĘZI.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2011