Jestem twoim koszmarem

Atak zaczyna się wtedy, kiedy tłum uznaje, że fotoreporter „nie jest od nich”. Nie krzyczy tych samych przyśpiewek, nie rzuca obelgami.

05.08.2019

Czyta się kilka minut

Białystok, 2o lipca 2019 r. /  / ALEKSANDRA PERZYŃSKA
Białystok, 2o lipca 2019 r. / / ALEKSANDRA PERZYŃSKA

Katarzyna przyznaje, że czasem mogłaby się wycofać. Jak np. wtedy, gdy w ferworze upadła na chodnik i złamała nogę w kostce. Robert z bohaterami swoich zdjęć długo rozmawia, integruje się, by zdobyć przychylność i kiedy trzeba – lepszy kadr. Aleksandra traci wiarę w sens tej pracy. Ma poczucie, że zdjęciami niewiele zmieni. – Mogłabym stanąć na środku i czekać, aż ktoś mnie zamorduje – mówi. – Może wtedy świat by się o tym wszystkim dowiedział.

Zbliżenie

Kolega mówi o niej: „łowca nazioli”. – Symbolikę, która ostatnio pokazuje się na ulicach coraz częściej, poznałam chyba dobrze. Ale „łowca”? Po prostu łatwo zauważam wszelkie symbole faszyzmu – mówi Aleksandra Perzyńska. Drobna dziewczyna, którą z aparatem można spotkać naprzeciw tłumu facetów w „patriotycznych” koszulkach. – Znajomi się śmieją: wystarczy, że skręcę w jakąś uliczkę, od razu znajdę swastykę.

Zaczynali przeważnie od marszów niepodległości. Tam się uczyli, gdzie wśród tłumu znaleźć lukę, by podejść bliżej, złapać dobry kadr i bezpiecznie odejść. Kiedy się wycofać, gdy sytuacja zaczyna być groźna. Bo, przypomina Aleksandra, żadne zdjęcie nie jest warte utraty zdrowia lub życia.

Sama zaczynała, jak mówi, „nieśmiało”, kilka lat temu. – Wyszłam z aparatem, bo frustrowało mnie, że ogólnopolskie media nie pokazują całego obrazu – mówi. – My, dokumentujący to, co dzieje się na ulicach, docieramy tam, gdzie nie widać tradycyjnych dziennikarzy. Podchodzimy blisko, często konfrontujemy się z najbardziej agresywnymi grupami, narażamy się, żeby pokazać prawdę.

Roberta do robienia zdjęć namówiła żona. Sama jest blogerką. Choruje na stwardnienie rozsiane, pisze o swojej codzienności, ale także o bieżących wydarzeniach w Polsce. W końcu powiedziała: „Do moich wpisów przydałyby się zdjęcia”. Robert wyszedł na ulice, fotografował m.in. marsze niepodległości, miesięcznice smoleńskie. Bywa na nich z żoną. A ostatnio także z córką.

– Przemoc nie zaczęła się przy okazji marszów równości. Jest obecna na ulicach od kilku lat – mówi Aleksandra. Według Katarzyny używanie siły stało się powszechne podczas miesięcznic smoleńskich. Aleksandra, Katarzyna i Robert zrobili zdjęcia, które znalazły się w albumie „Tu obywatele!”, pokazującym miesięcznice z dwóch ostatnich lat. Podczas jednej Aleksandra dostaje po głowie różańcem. Przy innej okazji ktoś oblewa ją wodą święconą, odprawia nad nią modlitwę, uderza w głowę pochodnią. Pochodnia trafia też w aparat, który Aleksandra trzyma niemal bez przerwy przy twarzy. Jak zasłonę, zbroję, tarczę. Bywa, że obok wybuchają petardy, lądują kawałki bruku i rozbijają się butelki, ale ona ich jakby nie widzi, nie słyszy – skupia się na tym, co przed obiektywem.

Wie, że konfrontacja może się skończyć źle. Zwłaszcza jeśli tłum widzi filigranową dziewczynę z aparatem. – Narodowcy atakują słabszych. Mnie łatwiej popchnąć, kopnąć, wyrwać aparat. Dlatego kiedy zaczęłam robić zdjęcia, mocno na siebie uważałam – opowiada.

Z czasem podchodziła coraz bliżej. Zawsze w towarzystwie kogoś znajomego. Po to, by w razie czego odciągnął, nagrał zdarzenie albo wezwał pomoc. Kiedy demonstracja odbywa się w Warszawie, czuje większą pewność. Zna tu każdą uliczkę, w razie czego wie, gdzie uciec.

Katarzyna Pierzchała, warszawianka po pięćdziesiątce, zaczynała od amatorskich zdjęć z imprez, wyjazdów, wakacji. „Jak trzeba zdjęcie, to Kaśka zrobi” – mówili znajomi. Kiedy w 2010 r. trwa „walka o krzyż”, idzie z aparatem pod Pałac Prezydencki. Robi potem zdjęcia na marszu niepodległości i kiedy pali się tęcza na placu Zbawiciela. Podczas „czarnego piątku” w 2016 r. wchodzi na wieżę kościoła św. Anny, robi zdjęcie tłumu ukrytego pod czarnymi parasolkami. – Z czasem zobaczyłam, że dla wielu ludzi moje zdjęcia są ważne. Dzięki nim widzą wydarzenia takimi, jakimi są – opowiada. – Fotografie z Białegostoku przebiły się do powszechnej świadomości.

– Dla kiboli jestem starszą panią z aparatem. Kiedy mnie widzą, od razu rozpoznają, że nie jestem z nimi. Inni, np. Chris Niedenthal, mogą łatwiej wtopić się w tłum, podejść bliżej – mówi.

Podejść bliżej – dlaczego to tak ważne? Bo dzisiaj transparenty z „White Power” nie zrobią już wrażenia. Trzeba biec tam, gdzie jest „afera”, starcie, konfrontacja. Zwykle na czele marszu, gdzie „dymy” zdarzają się najczęściej.

Ekspozycja

Do Białegostoku jadą razem: pięć kobiet-fotografek w jednym samochodzie. Przeczuwają, co się wydarzy. Parkują 300 metrów od placu, z którego marsz ma ruszyć. – Miałam przekonanie, że to bezpieczna odległość. Okazało się, że jesteśmy bardzo blisko – mówi Katarzyna. – Sam plac był już zatłoczony przeciwnikami marszu. Widziałyśmy to wyraźnie: byli pijani, głośni, rozjuszeni. Zaczęłam biegać po wzgórzu i robić zdjęcia. Zrozumiałam, że uczestnikom marszu będzie trudno. Że będzie niebezpiecznie. Bojówkarze ustawiali się przed czołem marszu, by go zablokować. Po bokach stał po prostu Białystok. Zwykli ludzie. Widać, że czuli się ośmieleni siłą i agresją kiboli i narodowców. Jednocześnie ci drudzy ośmieleni byli obecnością zwykłych mieszkańców miasta. Krąg agresji się napędzał.

Najczęstsza poza, jaką Katarzyna uchwytuje: środkowy palec w górę, dumnie uniesiona głowa. Szeroko rozłożone ramiona, nogi twardo stojące na ziemi. Poczucie nienaruszalności. W zbliżeniach zmarszczone brwi, szeroko otwarte usta. Stroje sportowe, na koszulkach napisy „Bandycki Klub Sportowy”, „Białystok przeciw zboczeńcom”, symbol Polski Walczącej.

Co widzi w twarzach, które fotografuje? – To czysty gniew, agresja – mówi Katarzyna. – Czerwień wpadająca niemal w purpurę, żyły wychodzące spod skóry. A jednocześnie przekonanie, że „jestem lepszy”, że „mam prawo”. Że „ja tu jestem panem i niech ktoś podskoczy”. Szeregi narodowców i kiboli robią wrażenie.

Zazwyczaj ma plan działania, listę rzeczy do wykonania. Im plan dokładniejszy, tym lepsze zdjęcia. W Białymstoku plan się sypie. Aleksandra stoi w gronie kilku fotografów, naprzeciwko grupy kiboli, którzy zaczynają się rozkręcać. Nabuzowani, czerwoni ze złości, i według świadków pijani, zaczynają posyłać przekleństwa, wyzwiska i obraźliwe gesty. Zbliżają się. Wtedy jeden z fotografów wychodzi do nich z aparatem. Także dlatego, by ewentualna agresja skupiła się na nim.

– Zachował się bohatersko – mówi Aleksandra. – To on zebrał ciosy i kopniaki, to jemu chcieli wyrwać z ręki telefon. Zdążyłam zrobić zdjęcia. Ale moim odruchem było wycofanie się. Widziałam, że na mnie patrzą. Że jeszcze trochę i ruszą w moim kierunku.

Już na początku sytuacja jest tak zła, że policja musi użyć gazu i granatów hukowych. Aleksandra w chaosie robi dwa zdjęcia i chce uciekać. Widzi fotoreportera, który zdejmuje plecak i wyciąga kamizelkę: taką, jaką noszą korespondenci podczas konfliktów zbrojnych. – Wtedy poczułam, że jestem w miejscu, w którym dzieje się coś, co nie powinno mieć miejsca. Zastanawiałam się, czy ten dziennikarz był kiedyś w Syrii i dlatego wie, jak się zachować? – mówi. – W twarzach tych, którzy atakowali uczestników marszu, widziałam chęć mordowania ludzi. A jeśli nie mordowania, to pobicia, dania nauczki, popisania się przed kolegami ludzkim „trofeum” – kolejnym człowiekiem z podbitym okiem.

Katarzyna traci instynkt samozachowawczy. „Czego stoisz?! – krzyczy do niej Robert. – Spier…my!”. Zdecydowanym ruchem odciąga ją na bok, kiedy wybuchają granaty i unosi się gaz. Ktoś nagrywa to z boku: na filmie widać, jak fotoreporter ciągnie Katarzynę w kierunku parku. Tylko po to, by nie znaleźć się w samym środku. Ale i tak obrywają gazem.

– Nie myślałam już o zdjęciach. Zastanawiałam się raczej nad tym, jak uciec. Ale nie wiedziałam, że za mną jest ściana, a krąg ludzi się zawęża – opowiada fotografka. – Pomyślałam potem, że mogłabym mieć lepsze kadry. Nie poniosłam wielkich strat. Nabiłam sobie tylko siniaka, bo dostałam racą w kolano. Ale musiałam uciekać. Na głowy leciał gruz, granaty, petardy. Bałam się.

Chwilę później robi zdjęcia młodej dziewczynie o delikatnej urodzie, niosącej różaniec w wysoko wyciągniętej ręce. Na jednym ze zdjęć widać mężczyznę z dzieckiem w spacerowym wózku, stojącego pośrodku zamieszania, jakby niewzruszonego sytuacją. Na innym: postawnego chłopaka w krótkich spodenkach i czarnej koszulce z wyraźnym napisem „Jestem twoim koszmarem”.

– Idąc przez Białystok czułam się jak zaszczute zwierzę – mówi. – Spodziewałam się ataków, ale nie ich skali. Kiedy tylko przyszłam na miejsce, zrozumiałam, że tym razem nie wejdę między narodowców.

Jej bezpieczeństwo zależy od tego, jak zachowa się policja. Kiedy policjanci reagują, agresorzy czują się mniej bezkarni. W Częstochowie, kiedy pielgrzymowali na Jasną Górę, policjanci pilnowali, by nikt jej nie zaatakował. Sami przyznawali, że narodowcy ją namierzyli. W Białymstoku, mówi, policja stała daleko od epicentrum wydarzeń: niewiele brakowało, żeby sytuacja stała się jeszcze groźniejsza.

Aleksandra usłyszy bluzgi i wyzwiska („zdrajca narodu”, „wyp…laj do Izraela”). Potem będą chcieli jej wyrwać aparat, wypchnąć. Atak zaczyna się wtedy, kiedy tłum uznaje, że fotoreporter „nie jest od nich”. Nie krzyczy tych samych przyśpiewek, nie rzuca obelgami.

Robert wiele widział, ale nie spodziewał się tego, co zastał w Białymstoku. – Plucie, bicie, obrażanie, modlitwa przemieszana z bluzgami. Tego w takiej skali jeszcze nie widziałem – mówi. Na początku, jak zawsze, zbliża się do narodowców, zagaduje, wdaje się w dyskusje. Ostrzega: panowie, odsuńcie się, to poważna sytuacja, komuś może stać się krzywda. Biorą go za swojego, za sprzymierzeńca.

Robert integruje się zawsze z dwiema stronami konfliktu. Stara się być obiektywny. – Nie robię tego z powodów ideowych. Czuję się przede wszystkim dokumentalistą. W dzisiejszych czasach to ważne, by ktoś był na miejscu i zdawał relację z tego, co się stało. Także po to, by ci, którzy biją, poszli po rozum do głowy. By pomyśleli: czy warto tu być? – mówi.

Nie wychodzi z roli reportera nawet wtedy, gdy pod własnym adresem słyszy obelgi, gdy ktoś na niego pluje, próbuje bić. Widzi, że niektórych obiektyw rajcuje, chcą być zapisani w historii jako bohaterowie. Nawet w roli tych, którzy rzucają w innych kostką brukową. – Wtedy pozują, wykonują gesty, miny, krzyczą – opowiada Robert. – Chcą być w gazecie lub na Facebooku, i żeby kolesie z osiedla podziwiali ich, jacy są mocni.

Nad bezpieczeństwem zastanawia się po fakcie. W akcji kieruje się instynktem. Przyznaje: lubi adrenalinę i także dla niej fotografuje demonstracje. – Dopiero później wszystko z człowieka schodzi. Żona mówi do mnie: „Stary, ty przecież przez sen mówiłeś »Białystok«”.

Oddalenie

Kiedy Robert widzi, że młodych ludzi, z którymi wcześniej się zbratał, teraz ktoś bije i kopie, zawsze ma dylemat: bronić czy robić zdjęcia. – Zazwyczaj pozostaje mi robić to drugie. Włączam się dopiero w skrajnych sytuacjach – mówi. – W Białymstoku nie było możliwe, bym kogokolwiek bronił. Musiałem dbać o własne bezpieczeństwo.

Idzie więc przez rozjuszony tłum, obserwuje. Wyłapuje miniscenki, drobne, dla innych niewidoczne dramaty. – Dzisiaj wiem, że ten, który bije, mocny jest tylko w grupie i tylko przez moment. Kiedy dopada go policja, robi się słaby, bezbronny i woła o pomoc – mówi Robert. – Widziałem też sytuacje, w których to nastoletnia córka woła do policjantów, by nie robili krzywdy tatusiowi. Jestem przekonany, że powalony na ziemię facet dopiero teraz, właśnie w tym momencie uświadamia sobie, jaki zrobił błąd, i potem nigdy go już nie powtórzy.

Wtedy Robert naciska na spust migawki. – Sytuacje takie jak w Białymstoku to tragedia dla obu stron: dla atakowanych i dla atakujących – mówi. – Ci pierwsi są bici i obrażani. Ci drudzy nie zdają sobie sprawy, jakie konsekwencje sprowadzają na siebie i swoje rodziny. Wie pan, nie wierzę, że wszyscy, którzy atakowali marsz równości, przyszli tam, by robić innym krzywdę. W przypadku wielu z nich to był owczy pęd. Dlaczego tak łatwo temu pędowi ulegają? Nikt nie mówi o tym, że zabrakło im edukacji. Że wychowali się w świecie, który ich w pewnym momencie porzucił, a poczucie godności znaleźli dopiero na osiedlu, w grupie kibiców, na ulicy.

Katarzyna skończyła handel zagraniczny, zajmuje się nieruchomościami. Ma świadomość, że jej świat jest czasem lata świetlne od świata młodych poza dużym miastem. – Jest we mnie żal i współczucie, bo wiem, że ci młodzi ludzie nie mieli czasem możliwości przekonania się, że świat może być inny, różnorodny – mówi. – Chciałabym ich przekonać. Ale w dyskusji nie jestem dobra, od tego są inni. Mnie pozostaje obiektyw.

Z Aleksandrą rozmawiamy w przeddzień rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Aleksandra wyjdzie na ulice Warszawy z aparatem, tak jak zawsze. Niepewnym, drżącym głosem opowiada teraz o swoich wątpliwościach i lęku. Ma nadzieję, że nie będzie musiała zrobić zdjęć jak z pola bitwy. Choć wie, że do Warszawy jadą narodowcy i kibole z całej Polski. I że środowiska LGBT, zwłaszcza po tym, co stało się w Białymstoku, będą chciały zaznaczyć swoją obecność. Czy znowu dojdzie do konfrontacji? Ciągle jest w niej wiara, że jeśli zrobi zdjęcie i pokaże je na Facebooku, to ludzie zobaczą i się otrząsną. Choć wiara przychodzi jej z coraz większym trudem.

Tak, przyznaje, doświadczenia takie jak w Białymstoku odkładają się w psychice. – Zaraz po marszu wsiadłam w samochód do Warszawy. Prowadził ktoś inny, ja nie mogłam – mówi. – Kilka dni po marszu było źle i chyba nadal nie wszystko ze mnie zeszło. To szok pomieszany z bezsilnością.

Cena, jaką płaci za to, co robi, dotyczy też życia prywatnego. Jest architektem zieleni, projektuje także wnętrza. – Ostatnio praca sprawia mi coraz mniej satysfakcji. Ciągle jest we mnie wątpliwość: jak mogę się cieszyć pracą, jeśli wokół dzieją się takie rzeczy? – mówi. – Oprócz tego, coraz mniej czuję się częścią tego społeczeństwa… A raczej narodu. To chyba lepsze słowo, bo coś takiego jak społeczeństwo – teraz to wiem – u nas nie istnieje. Według tych, którym robię zdjęcia, nie jestem częścią narodu. I chyba nie chcę być. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2019