Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przed laty we Włoszech wyborca mógł głosować na całą listę lub też wskazać na niej ulubionego kandydata. Z tej drugiej możliwości korzystano różnie w różnych częściach kraju: słynny amerykański badacz Robert Putnam odkrył, że skłonność do indywidualnych wskazań była odwrotnie proporcjonalna do tradycji obywatelskich. To nie jest aż takie paradoksalne. Na północy Włoch obywatele aktywniej włączali się w życie wewnętrzne partii i potem akceptowali zbiorowe ustalenia co do znaczenia kandydatów. Na południu każdy z kandydatów budował swoją klientelę, o którą się potem troszczył.
W naszych wyborach wskazać kogoś się musi. Najłatwiej - lidera listy. Lecz właśnie przeciwko takiemu wskazywaniu zawiązała się obywatelska inicjatywa "Stop jedynkom". Jaki jest jej sens, a jaki możliwy praktyczny skutek?
W przypadku obu największych partii wzory głosowania były dotąd bardzo podobne. Na jedynki wskazywało ok. jednej trzeciej wyborców, procent ten wahał się jednak od osiemdziesięciu kilku do kilkunastu. Na to zróżnicowanie w części składały się czynniki niezależne od kandydata - przede wszystkim charakter okręgu. Na liderów list znacznie częściej głosowali mieszkańcy największych miast. Jeśli zaś w okręgu jest więcej rywalizujących ośrodków - byłych miast wojewódzkich bądź po prostu powiatów - udział jedynki w poparciu dla ugrupowania nieuchronnie spadał. Inny czynnik był zależny od partii - konkretnie zaś, od strategii układania list. "Spadochroniarze" na pierwszych miejscach otrzymywali średnio o jedną piątą mniej głosów niż "miejscowi".
Na podstawie tych czynników można wyjaśnić los co czwartego głosu w ostatnich wyborach. Czynnikiem znacznie bardziej osobistym, lecz przecież nie pozbawionym wpływu całego ugrupowania, była wcześniejsza widoczność medialna. Imienne ulokowanie głosu w przypadku co dziesiątego wyborcy da się wyjaśnić liczbą cytowań, która była udziałem danej "jedynki" w ciągu 9 miesięcy przed wyborami. Wreszcie: co dwudziesty wyborca musiał się kierować czymś, co wykracza poza takie czynniki. Jeśli sporządzić listę odchyleń od powyższych "twardych" uwarunkowań, utrafi ona całkiem dobrze w nasze intuicje. Na plusie znaleźli się Bogdan Zdrojewski i śp. Przemysław Gosiewski, na minusie Grzegorz Schetyna czy Ludwik Dorn. Jedni najwyraźniej mają dryg do kontaktu z wyborcami, drudzy zaś mają go jakby mniej. To w końcu nie jedyna cecha wymagana od polityka - np. zdolności analityczne czy upór w dążeniu do celu zwykle nie są oczywiste u "brata-łaty".
Tak czy inaczej, z liderów list PO i PiS, ani w 2005, ani w 2007 r. nikt wyborów nie przegrał. Co więcej: media ekscytowały się liczbami zdobytych przez nich głosów, zupełnie nie rozumiejąc, że te liczby to tylko w niewielkim stopniu zasługa kandydatów. Przecież w najmniejszym okręgu częstochowskim nie da się zdobyć nawet jednej trzeciej głosów oddawanych w Warszawie...
Świadomość takich mechanizmów stała się dziś widoczna we wszystkich partiach, więc o pierwsze miejsca toczy się kilka rodzajów gier. Najpierw w PO odbyły się wewnętrzne walki, które skutkowały zepchnięciem z "jedynki" dotychczasowego lidera - stało się tak w co czwartym okręgu. Z reguły nowi szefowie regionalnych struktur uznali, że to im się należy splendor wielkomiejskich "lokomotyw", zaś prawdopodobne spektakularne liczby głosów utwierdzą ich przywództwo, wynikające dotąd raczej z biegłości w kuluarowych podchodach. Potem w SLD wciąż słabo trzymający się w siodle Napieralski użył obsady list do utwierdzenia swych wpływów i utrącania przeciwników - zwłaszcza że w tej partii większość mandatów przypadnie jedynkom.
Na koniec Jarosław Kaczyński poszedł jeszcze krok dalej niż w 2007 r.: na co szóstej jedynce znalazł się ktoś, kto jeszcze nigdy nie startował z sukcesem w wyborach. O ile w 2007 r. taki manewr zastosowano z ważnymi ministrami własnego rządu - Grażyną Gęsicką, Zytą Gilowską czy Janem Dziedziczakiem - to tym razem łaska prezesa spłynęła na zacnych profesorów, o których jednak nawet posłowie z przypisanych im okręgów musieli szukać informacji w Wikipedii. Także w PSL na listach doszło do kilku roszad, choć tam ich skala jest znacząco mniejsza, a racjonalność mniej wątpliwa.
Ścieżki były więc różne, lecz efekt jest ten sam - napięcia w największych partiach są w tym roku większe niż kiedykolwiek. W uszach "zdegradowanych" posłów główny postulat akcji "Stop jedynkom" brzmieć więc musi słodko. Oni koncentrują swoją uwagę na pojedynkach z nowymi jedynkami. Jednak dla samych wyborców takie głosowanie to akt pewnej desperacji, grożący narastającym zniechęceniem. W poprzednich wyborach ci, którzy nie głosowali na jedynki, w większości oddali głos na kandydatów, którzy mandatu jednak nie dostali. Taka jest logika tego wrednego systemu - nadmiar pretendentów jest na rękę dotychczasowym triumfatorom. Zaś jedynki i tak w przytłaczającej większości zdobędą mandat.
Jednak sama akcja może mieć pozytywny efekt, nawet w ramach tej nieracjonalnej sytuacji. Jeśli choć w kilku przypadkach doprowadzi do spektakularnych klęsk "jedynek", może skłoni na przyszłość partie do unikania manipulacji opartych na założeniu, że ciemny lud wszystko kupi. Bo owszem: partiom mogą być potrzebne w sejmowych ławach osoby mniej popularne, przedstawiciele ważnych, acz niszowych środowisk, czy wreszcie może im służyć "przewietrzanie" przywództwa. Jednak krajowi liderzy powinni umieć do tego przekonać własnych kolegów i sympatyków, nie zaś iść na skróty. Bo przy okazji gubi się kolejna cząstka obywatelskiego ducha.