Jabłka i jabłonie

„Resortowe dzieci” to młot na polskie czarownice XXI w. Znanych dziennikarzy liberalnych i lewicowych. Zadanie: zdemaskować i spalić publicznie. Stylistyka: marzec 1968 r.

13.01.2014

Czyta się kilka minut

Z cyklu „Bal w Operze” Juliana Tuwima / Grafika: Wiesław Rosocha
Z cyklu „Bal w Operze” Juliana Tuwima / Grafika: Wiesław Rosocha

Zacznę od anegdoty. W 1992 r. składałem podanie o zatrudnienie w charakterze asystenta na Uniwersytecie Warszawskim. Musiałem wypełnić stosowną ankietę personalną, w której widniała rubryka: „Pochodzenie społeczne”. Minęły ponad dwa lata, odkąd zaczęła się Wielka Zmiana, dlatego biurokracja akademicka nie zdążyła jeszcze wymienić starych druków na nowe. Podszept młodzieńczej przekory i opozycyjnego ducha podpowiedział i wpisałem słowo „słuszne”.

Nie przypuszczałem, że podanie będzie czytał prorektor. Podniosło się larum, że kpię sobie z urzędowych procedur, a nawet z Jego Magnificencji. Po wstawiennictwie promotora odpuszczono mi winę, zdając sobie najwyraźniej sprawę, że głupota jest stopniowalna. Mój wpis był sztubacki, ale obrona sensowności pytania o pochodzenie społeczne byłaby już groźna.

DORZYNANIE OBSZARNIKÓW

Prawicowe media piszą o książce „Resortowe dzieci. Media”, autorstwa Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza, jako o „młocie na czarownice”. Autorzy objawiają światu istnienie spisku na Czerskiej, gdzie mieści się siedziba „Gazety Wyborczej”. Wskazują na grupę trzymającą władzę w mediach, która połączona wspólnym pochodzeniem z domów prominentów peerelowskich bądź agenturalną przeszłością, broni III RP, sączy lewicowe miazmaty, walczy z Kościołem, rządzi z tylnego siedzenia.

Takie jest przesłanie książki, wyrażone expressis verbis we wstępie, zbudowanym jak ­XIX-wieczna broszurka dla gminu, dla łatwiejszego zrozumienia na zasadzie pytanie-odpowiedź. W stylistyce ulubionej przez Józefa Wissarionowicza, który w opracowaniu „Marksizm a zagadnienie językoznawstwa” pisał: „Czy słuszne jest twierdzenie, jakoby język był nadbudową? Odpowiedź: Nie, niesłuszne”.

Dla autorów „Resortowych dzieci” najważniejszym źródłem wiedzy o świecie są dokumenty SB. Zostały one zacytowane tak, by pasowały do tezy postawionej we wstępie. Z raportów i doniesień tajnych współpracowników wyłuskano więc tendencyjnie jedne opinie, inne pomijając, z reguły nie odtwarzając kontekstu opisywanych wydarzeń, bez dodania wyjaśniającego komentarza.

O capo di tutti capi całego układu, Adamie Michniku, dowiadujemy się półprawd: kim byli jego rodzice, gdzie mieszkał, kto należał do grupy jego młodzieńczych przyjaciół oraz że założył wielki koncern medialny. Ale już nie o tym, że Władysław Gomułka publicznie wymienił go jako wroga Polski Ludowej i że wielokrotnie siedział w więzieniu. Informację, że Michnik często sprzeczał się z Lechem Wałęsą czy Tadeuszem Mazowieckim, co nigdy nie było żadną tajemnicą, podaje się jak prawdę wydobytą z ukrycia. To tak, jakby toutes proportions gardées pisać o Piłsudskim, że był agentem wywiadu austriacko-węgierskiego, twórcą obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej oraz, co jest najbardziej podejrzane, że w 1932 r. wysłał Becka na tajne rozmowy do Moskwy.

Taki styl, udający rzetelne opracowanie historyczne, nie jest niczym nowym. Zapoczątkowali go Piotr Gontarczyk i Sławomir Cenckiewicz książką „SB a Lech Wałęsa”. Oni też swojego bohatera nie lubili, co było widać, słychać i czuć, jednak warsztat mieli lepszy.

Dobrym przykładem tego pseudohistorycznego stylu jest charakterystyka Ernesta Skalskiego, wybitnego dziennikarza, w latach 70. „Kultury” i „Polityki”, później „Tygodnika Solidarność”, w stanie wojennym współredagującego drugoobiegowe „Tygodnik Wojenny” i „Przegląd Wiadomości Agencyjnych”, publikującego jednocześnie w „Tygodniku Powszechnym”. Autorzy o tym nie piszą. Dowiadujemy się od nich natomiast, że SB rozmawiała ze Skalskim w sprawie jego wyjazdu do Danii, o zadaniach, jakie chciano przed nim postawić, oraz że został zarejestrowany (bez jego pisemnego zobowiązania). Cytuję: „W 1976 r. dziennikarzem zainteresował się Departament III SB. Po analizie materiałów dotyczących TW »Rena« odstąpiono od dalszego prowadzenia sprawy”. Co dla czytelnika niezaznajomionego z językiem i strukturą służb specjalnych PRL znaczy niewiele – okradł czy jego okradli? A wszystko wskazuje – jest wyrok sądu w tej sprawie, o którym autorzy „zapomnieli” – że Skalski odbył rutynową rozmowę przed wyjazdem za granicę. Ponieważ zgodził się poinformować władze – wielu tak robiło – gdyby „siły wrogie Polsce” czegoś od niego chciały, został wrzucony do ewidencji. Natomiast w 1976 r. został uznany za na tyle niebezpiecznego dla systemu PRL, że zajął się nim III Departament MSW, zwalczający opozycję.

W ten sam sposób autorzy niszczą dobre imię wielu wybitnych dziennikarzy, np. z „Polityki” Jerzego Baczyńskiego czy Daniela Passenta, o których piszą, że byli Kontaktami Operacyjnymi. Nie wyjaśniają, co to znaczyło: po prostu interesowała się nimi SB. O Adamie Krzemińskim mowa jest, że w latach 70. był „kandydatem na TW”. I znów bez dopowiedzenia: nie miał zielonego pojęcia, że jest rozpracowywany. Piotra Pytlakowskiego, który jako dziennikarz był na procesie morderców księdza Jerzego Popiełuszki, oczerniają zdaniem: „Nie było na nim [procesie – M.Z.] osób bez akceptacji SB”, sugerując w ten sposób zakulisowe kontakty z resortem. Gdy brakuje takich „haków”, np. na Dariusza Fikusa czy Mariana Turskiego, coś mętnie insynuują. O nieżyjącym dziennikarzu Andrzeju Krzysztofie Wróblewskim cytują wyciągnięte z teczek androny, bez krytyki źródła, np. że był on „pozostającym na stałym kontakcie czechosłowackich służb konsularnych”; inna – jak to mówi młodzież – ściema: „według znajdujących się w IPN dokumentów Andrzej Krzysztof Wróblewski został zarejestrowany w maju 1989 roku, a więc na miesiąc przed wyborami kontraktowymi, jako kontakt operacyjny. Nie znamy jego pseudonimu. Nie pobrano zobowiązania z uwagi na wysoką pozycję kandydata”. Nie ma wątpliwości, że autorzy „Resortowych dzieci” nie tylko nie dopełnili rzetelności w analizie zebranego materiału, ale w sposób oczywisty chcieli oczernić, zmieszać z błotem i spostponować.

Ale ta metoda jest obosieczna. Można się nią posłużyć do nakreślenia biografii każdego, i chyba o to chodzi, żebyśmy się bali. Użyjmy jej wobec Jerzego Targalskiego, jednego z autorów książki. Pomijamy więc, że współpracował z KOR, później z „Głosem” Antoniego Macierewicza; że w stanie wojennym współtworzył czasopismo „Niepodległość”, którego był później redaktorem naczelnym i czołowym publicystą (pseudonim Józef Darski); że w 1984 r. wyjechał do Paryża, gdzie współpracował z emigracyjnym „Kontaktem” i „Kulturą”. Natomiast pozostawiamy, że Jerzy Targalski pochodzi z rodziny o długoletnich tradycjach komunistycznych. Jego ojciec, Jerzy Targalski, członek PZPR, był pracownikiem Zakładu Historii Partii przy Komitecie Centralnym (pomijamy, że w 1968 r. sprzeciwił się antysemickiej nagonce). Junior należał do Związku Młodzieży Socjalistycznej, a później do PZPR (pomijamy, że z niej wystąpił w 1979 r.), już od szczenięcych lat wykazując skłonności ekstremistyczne. Był zwolennikiem rozwiązań radykalnych, wielbił Trockiego, chciał dokończenia rewolucji proletariackiej. Bronisława Komorowskiego, który razem z nim studiował na warszawskiej historii, nazwał „niedorżniętym obszarnikiem”. Widać, chęć rzezania ma głęboko we krwi, skoro chwalił się, jako wiceprezes Polskiego Radia w czasach PiS-u, że pozbył się „złogów gomułkowsko-gierkowskich” i że za jego sprawą w telewizji straciły pracę Nina Terentiew i Olga Lipińska. Tak skrojony życiorys zakończymy informacją, że on także znajduje się w ewidencji służb.

RODOWODY NIEPOKORNYCH

Cała książka spreparowana jest w ten właśnie sposób. Gdy brakuje dokumentów SB, wyciąga się sprawy drugorzędne i śmieszne: że Zygmunt Kałużyński kilkakrotnie się rozwiódł, w czasach PRL Monika Olejnik wyjechała służbowo do Finlandii, Jacek Żakowski miał stopień podchorążego, Katarzyna Kolenda-Zaleska ma ojca, który przyjaźni się z senatorem PO Bogdanem Klichem.

Książka już zajęła pierwsze miejsce na liście bestsellerów Empiku i dam sobie rękę uciąć, że utrzyma się na niej przez długie miesiące, jak każda publikacja o spiskach, celebrytach i sensacjach. Zamiast „Kodu Leonarda da Vinci” mamy „Kod Michnika”. Jest odbiciem politycznej wizji świata charakterystycznej dla prawej strony, jej klisz myślowych i stereotypów.

Nim się im przyjrzymy, potraktujmy przesłanie książki poważnie. Pytanie o korzenie rodzinne i ideowe współczesnych elit jest przecież socjologicznie uprawomocnione. W swoim czasie żywa była w Niemczech dyskusja nad kolejnymi pokoleniami niemieckiej młodzieży, ich bagażem doświadczeń w kontekście „dokonań” ich ojców i dziadków, budowniczych III Rzeszy. Tylko angielskie (i szwajcarskie) elity mają ten przywilej, że mogą o sobie powiedzieć, że ich przodkowie „od zawsze” kończyli Eton i Oxford.

Pierre Bourdieu, klasyk socjologii francuskiej, jednym z głównych tematów pracy „Reprodukcja. Elementy teorii systemu nauczania” uczynił transmisję istniejących wartości kulturowych oraz norm przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Tytułową reprodukcję kulturową definiował jako ukryty porządek, proces przekazywania doświadczeń. Dowodził, że system edukacji jest narzędziem reprodukcji klasy dominującej, podobnie reprodukowane są nierówności społeczne. Pytanie o reprodukcję współczesnych elit nie jest zatem absurdalne.

Przypomnijmy, że na polskim gruncie pokoleniami zajmowała się Maria Ossowska, a niedawno Hanna Świda-Ziemba napisała na ten temat książkę „Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii”. O komandosach, grupie młodych ludzi skupionych wokół Adama Michnika w latach 60., Andrzej Friszke opublikował opasły tom „Anatomia buntu”. Z pewnością coś komandosów łączyło, wywodzili się w większości z prominenckich domów, zostali wychowani w zbliżonym duchu. W mojej ocenie byli mniej konformistyczni, ponieważ ich rodzice nie doświadczyli strachu w okresie stalinowskim, w związku z tym nie wpajano im jednego z najważniejszych przykazań rodzicielskich PRL: „Nie wychylaj się!”.

Dla nich bunt, przynajmniej na początku, był buntem pokoleniowym, poniekąd rodzinnym, ponieważ wszyscy ci wiceministrowie, redaktorzy wydawnictw, sekretarze mniej lub bardziej się znali, nie budzili więc takiego lęku.

Można na temat reprodukcji elit rozmawiać, uważam, że taka dyskusja byłaby w Polsce niesłychanie ciekawa (inaczej niż w nudnej Szwajcarii). Nie można jednak transmisji wartości kulturowych i norm traktować mechanicznie. Skoro ojciec był w PZPR, to – zgodnie z przysłowiem: „niedaleko pada jabłko od jabłoni” – syn musi być kryptokomunistą, co gorsza, niewierzącym w zamach smoleński.

Oto przykład z „Resortowych dzieci” takiego właśnie mechanicznego przenoszenia wartości: „Działacze KPP często zwracali się przeciwko Polsce, wykonując polecenia z Moskwy. Chcieli m.in. oderwania Śląska i przyłączenia go do Niemiec (co ciekawe, teraz »GW« aktywnie wspiera separatystyczny Ruch Autonomii Śląska)”. Idąc tym tokiem rozumowania, potomkom rodów magnackich można zarzucić, że wstają z łóżka z ochotą wybatożenia chłopa.

Mówiąc jednak serio: o wyborach dokonywanych przez nas w dorosłym życiu decydują nie tylko wartości wyniesione z domu, lecz także predyspozycje psychiczne, wykształcenie, środowisko zawodowe, często przypadek. Gdyby było inaczej, nie wytłumaczylibyśmy losów chociażby Feliksa Dzierżyńskiego, który przecież pochodził z „dobrego domu” szlacheckiego.

Dzieje polskich rodzin w ostatnim stuleciu nie układają się w obrazek łatwy i piękny. Budowniczymi II Rzeczypospolitej byli w dużej mierze posłowie, urzędnicy, oficerowie państw zaborczych. To znaczy, że nie byli patriotami? Nie działali na korzyść Polski? Byli kryptomoskalami czy kryptoprusakami?!

Inna sprawa, że z „resortowym” wychowaniem w Polsce w czasach PRL też bywało różnie; członkowie partii posyłali dzieci do Pierwszej Komunii i łamali się opłatkiem w Wigilię. Ponieważ często pochodzili z awansu, powielali wzory inteligenckie: dokształcali się, wysyłali dzieci na studia. Zresztą po 1956 r. system zaczął być traktowany – jak pisała Hanna Świda-Ziemba – jako „naturalna sceneria życia”. Wcześniejsze ostre podziały na partyjnych i bezpartyjnych osłabły, zapanowała wynikająca z potrzeb i interesów symbioza. Wszystko było znacznie bardziej skomplikowane.

Dam przykład osobisty. Moja mama, z porządnego ziemiańskiego domu, córka oficera zamordowanego w Charkowie, wstąpiła do partii w latach 60. prawdopodobnie z powodu ziemiańskiego kompleksu. Rzuciła legitymację w 1980 r., za co wyrzucono ją z pracy. A w stanie wojennym kolportowała bibułę i zaangażowała się w projekt oświaty niezależnej.

Autorzy „Resortowych dzieci”, jak by powiedział Stalin, bez „inteligenckich wahań” piętnują dziennikarzy, przybijając im na czole stempel: „pochodzenie rodzinne – niesłuszne”. Na tym polegały czystki komunistyczne.

KLISZE I FRUSTRACJE

Ale to nie najcięższy grzech tej publikacji.

„Oto dzieci rodziców, którzy zajmując eksponowane stanowiska, troskliwie hodowali drugą zmianę, tolerowali poglądy od święta i na co dzień, godzili się na dwulicowość i zakłamanie, byle tylko utorować latoroślom drogę do posiadanych przywilejów”. Wbrew pozorom to nie jest fragment pracy Targalskiego, Kani i Marosza, lecz „Bananowych jabłek” Aliny Reutt i Zdzisława Andruszkiewicza, kanonicznego tekstu „demaskatorskiego” z 31 marca 1968 r., opublikowanego w „Walce Młodych”. „Resortowe dzieci” świetnie wpisują się w ówczesną stylistykę. Podobieństwa do propagandy marcowej są uderzające: autorzy korzystają z teczek, piętnują ludzi, których rodzice nosili obcobrzmiące, żydowskie nazwiska. Bez żenady zaglądają w spodnie, cytują, kto był czyim ojcem i matką, jak leci, po nazwiskach.

W „Bananowych jabłkach” czytamy: „Czy jest rzeczą przypadku, że właśnie ta grupa ludzi (...) kierując się niepojętymi dla przeciętnego człowieka względami metrykalnymi, więzami krwi, z racji przeważnie żydowskiego pochodzenia, szukała wspólnego sztandaru? Zamykała krwiobieg tej ściśle hermetycznej grupy, wyobcowując ową gromadkę młodzieży ze społeczeństwa polskiego? Trudno zaiste uchronić się od skojarzenia, że była to konsekwentna, przemyślana realizacja nakazu nie z polskich racji wywiedzionego”.

W 2014 r. w podobnym duchu, z tą samą pasją autorzy „Resortowych dzieci” ujawniają niepojęte dla przeciętnego człowieka powiązania, środowiskowy i żydowski spisek: „Sztandarowe działania »Gazety Wyborczej«, m.in. atakowanie lustracji i Raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych, mają swoje uzasadnienie w życiorysach wielu czołowych redaktorów pracujących w piśmie Adama Michnika. Przyczyny ideologiczne to jedynie dodatek do wstydliwie skrywanych faktów, które są prawdziwym powodem przyjęcia takiej linii”.

Autorzy odkrywają przed nami „prawdziwe kulisy” dzisiejszej Polski. Jeśli żydokomuną czegoś wyjaśnić się nie da, ujawniają inne resentymenty. Na przykład niechęć do psychologów i socjologów. „Najważniejsze funkcje redaktorskie w »GW« powierzono ludziom z wykształceniem psychologicznym i socjologicznym. (...) Szefowie »GW« dbali, by w redakcji byli ludzie po studiach humanistycznych z mocnym, ideologicznym nastawianiem”. Ludzie z książkami ikon zła: Baumana i Freuda pod pachą mieli zmienić sposób myślenia polskiego społeczeństwa. Agnieszka Kublik ma na sumieniu pracę magisterską „Plotka – wybrane problemy konwersacji plotkarskiej”, obronioną na warszawskiej socjologii. W tym kontekście nie od rzeczy jest pytanie, jakie to tajne zadania do wykonania przypadły Ludwikowi Dornowi (absolwentowi warszawskiej socjologii) czy profesorowi socjologii Piotrowi Glińskiemu?

Celownik jest nastawiony na „nie naszych” dziennikarzy, którzy – jak choćby Magdalena Jethon z radiowej „Trójki”, znają Bronisława Komorowskiego; nagradzanych i utytułowanych, jak Jerzy Baczyński, Tomasz Lis, Grzegorz Miecugow, Marek Niedźwiecki, Jacek Żakowski czy Monika Olejnik. W przypadku tej ostatniej, poza wskazaniem na ojca, sugeruje się, że trafiła do radia „w miejsce negatywnie zweryfikowanych dziennikarzy”. Albo że wyjeżdżała do krajów kapitalistycznych, co rzekomo miało być w latach 80. „rarytasem”. Lista grzechów Tomasza Lisa jest jeszcze dłuższa, a może jeszcze bardziej kuriozalna. Po pierwsze, spłodził go „działacz PZPR-u, dyrektor Stacji Hodowli Zwierząt”. Po drugie miał ambicje i odniósł sukces, również materialny. Po trzecie w końcu, i to jest ten śmiertelny występek, okazał się wrogiem prawicy.

„Resortowe dzieci” to produkt dziennikarzy sfrustrowanych, którzy nie wzięli udziału w podziale medialnego tortu na początku lat 90., nienagradzanych żadnymi dziennikarskimi laurami, z trzeciego szeregu. „Gorszych dzieci”, którym kariery zablokowali rzekomo ci z komunistycznego chowu.


MARCIN ZAREMBA (ur. 1966) jest historykiem specjalizującym się w najnowszych dziejach Polski. Pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN i na Wydziale Historii UW. Ostatnio opublikował książkę „Wielka trwoga. Polska 1944–1947: ludowa reakcja na kryzys”, za którą przed miesiącem odebrał nagrodę im. Kazimierza Moczarskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2014