Iracki eksperyment

Czy uda się eksperyment: stworzenie nowego państwa irackiego, zmierzającego jeśli nie ku demokracji zachodniego typu, to do jakiejś formy lepszych rządów? Jakie są przesłanki historyczne i społeczne? Pewne jest, że Irak będzie teraz inny. Ale jaki? Od tego zależy także przyszłość świata arabskiego i jego relacje z Zachodem. Upadek Husajna wywołał bowiem ferment w krajach arabskich, rządzonych przez mniejszych czy większych despotów: choć odrzuca się tam Amerykę i jej politykę na Bliskim Wschodzie, mnożą się głosy, że "tak dalej być nie może", a Arabia potrzebuje reform.

20.07.2003

Czyta się kilka minut

Na początku nic nie zwiastowało tragedii. Wkraczające do Iraku wojska fetowane były przez miejscową ludność jak wybawcy od tyranii. Sytuacja szybko się jednak zmieniła, gdy wyzwoliciele zaczęli popełniać błędy. Za dużo błędów: traktowali kraj jak kolonię, nie doceniali miejscowych zwyczajów, nie zadali sobie trudu zrozumienia skomplikowanych, a kluczowych tutaj stosunków klanowo-plemiennych. Niezadowolenie rosło, powstawały tajemne sprzysiężenia. Największe napięcia cechowały jedną grupę: szyitów, tworzących dwie trzecie narodu - a właściwie społeczności, bo trudno mówić o narodzie w tym stworzonym sztucznie kraju. W końcu stało się: wybuchło powstanie szyickie. Stłumione, ale za wysoką cenę: w walkach zginęło pięciuset żołnierzy i sześć tysięcy szyitów. 

To nie jest czarny scenariusz tego, co może stać się w Iraku. To wydarzyło się naprawdę: w 1920 r., wkrótce po tym, jak wojska brytyjskie przegnały Turków z Mezopotamii - jak wówczas nazywano trzy wschodnie prowincje chylącego się ku upadkowi Imperium Ottomańskiego, z których po I wojnie światowej powstał Irak. Po tym powstaniu Brytyjczycy zrezygnowali z zarządzania zbyt skomplikowanym i nieprzewidywalnym "Krajem Dwóch Rzek" (Tygrysu i Eufratu), traktując go jednak jak strefę wpływów. A Irak, który miał być republiką, stał się państwem autorytarnym. 

Błędy i zaniechania

Od tamtych zdarzeń minęło ponad 80 lat, historia powstania szyickiego i jego skutków wraca jednak dziś jak przestroga w opracowaniach brytyjskich historyków (jak Charles Tripp, autor najlepszej ponoć historii Iraku) i amerykańskich politologów, kreślących scenariusze powojennego Iraku. Analogia tym bardziej kusząca, że wiele ówczesnych problemów zachowało aktualność. I doszły nowe: arabski nacjonalizm, islamski fundamentalizm, nieformalne struktury wpływów po dyktaturze, napięcia socjalne w dzielnicach nędzy na obrzeżach miast, typowych dla metropolii Trzeciego Świata. Wbrew czarnym prognozom, wojnę z Husajnem alianci wygrali szybko i bez większych strat (po obu zresztą stronach i wśród cywilów). Ale teraz okazuje się, że po zakończeniu regularnych działań wojennych napięcie w kraju nie zmalało, ale rośnie. Amerykańska i brytyjska administracja cywilna i wojskowa staje codziennie wobec problemów, których nikt nie przewidywał - albo przynajmniej nie w takiej skali. Nic dziwnego, że nawet w USA miejsce powojennej euforii powoli zajmuje świadomość, że odbudowa Iraku - z jego kompletnie zrujnowaną za rządów Husajna gospodarką - nie tylko będzie trudniejsza i bardziej kosztowna, ale także potrwa wiele lat. 

I będzie wymagać dużej obecności wojskowej: dziś jest tam 145 tys. Amerykanów i 15 tys. Brytyjczyków, z tendencją nie malejącą (jak sądzono), ale rosnącą. Żołnierze ci występują w roli, do której nie byli szkoleni: policjantów. Wszystko to stawia międzynarodową administrację w niełatwym położeniu. Amerykański dyplomata i profesor Peter Galbraith - który w latach 80. dokumentował użycie gazów bojowych przeciw Kurdom, a potem doświadczenia Bałkanów i Timoru Wschodniego - po wizycie w Bagdadzie (jeszcze za rządów gen. Garnera) zarzucił amerykańskiej administracji szereg błędów. Doprowadziło to także do zastąpienia w roli cywilnego "gubernatora" Iraku generała Garnera Paulem Bremerem, pod którego rządami sytuacja powoli się poprawia.

Galbraith wyraził też pogląd, że alianci mają do dyspozycji niewiele czasu (nazwał to "otwartym na krótko oknem"), nim wśród ludności - także tej, która niedawno cieszyła się z upadku reżimu Saddama - uczucie radości zacznie zastępować frustracja.

Ale też zapewne inaczej być nie mogło. Choć obecne w różnych częściach świata, USA nie były nigdy mocarstwem kolonialnym i nie mają doświadczeń - takich, jakie mieli Brytyjczycy, "załatwiający" sprawy swych kolonii przy pomocy Colonial Service: korpusu wojskowo-cywilnego, przygotowanego do zarządzania innymi krajami i kulturami. 

Na przykład Faludża 

Niemal codziennie dochodzi też do ataków, głównie na Amerykanów. Od końca działań wojennych (1 maja) zginęło ich już kilkudziesięciu, a także kilku Brytyjczyków i kilku funkcjonariuszy nowej irackiej policji - głównie na terenie centralnego, sunnickiego Iraku (kurdyjska północ i szyickie południe są spokojne - poza starciem, w którym zginęło sześciu Brytyjczyków). 

W połowie czerwca Amerykanie po raz pierwszy przyznali, że mają do czynienia ze zorganizowanymi akcjami, i nawet jeśli możliwości atakujących są ograniczone, jest to "problem długofalowy" (Donald Rumsfeld). Przynajmniej póki Saddam pozostaje na wolności: aresztowany po koniec czerwca Abid Hamid Mahmud Al-Tikriti, osobisty sekretarz Husajna (wywodzący się, podobnie jak większość otoczenia dyktatora, z klanu z miasta Tikrit), zeznał bowiem, że Saddam przeżył wojnę i ukrywa się w Iraku - być może jest on też inspiratorem ataków na wojska alianckie. A na pewno z jego rozkazu tuż przed nadejściem tych wojsk uszkadzano instalacje naftowe, wodociągowe czy sieci elekrtyczne - zostawiając "spaloną ziemię" i utrudniając odbudowę. Brytyjscy i amerykańscy inżynierowie coraz częściej stwierdzają bowiem, że skala i charakter tych zniszczeń wskazują na planowe, przemyślane działanie. 

Atakujący wojska alianckie to nie "spontaniczni" fanatycy: rekrutują się oni głównie z ludzi dawnego reżimu, zwłaszcza sunnitów (szyici demonstrują, ale pokojowo). Ci zamachowcy to "fedaini", bojówki partii Baas, ludzie służb specjalnych, a także arabscy ochotnicy, którzy przybyli walczyć za Husajna. 

I nie tylko oni: specyfika Iraku - i problem administracji międzynarodowej - polega także na tym, że przynależność do niedawnej elity władzy i aparatu terroru pokrywa się czasem z podziałami klanowymi. Uderzenie w aparat Saddama oznacza wtedy uderzenie w plemię. Ludziom z zewnątrz łatwo w tym konglomeracie popełnić błędy - i inaczej być nie może, bo trudno czasem rozróżnić, czy lokalny przywódca to mający krew na rękach lider partii Baas, czy lider plemienny, który wszedł w "lukę" stworzoną przez Husajna, tworząc własną "niszę". 

Taka właśnie sytuacja panuje w miastach Faludża i Ramadi na zachód od Bagdadu, gdzie - oprócz samej stolicy - żołnierze amerykańscy są ostrzeliwani codziennie. Na pozór zaczęło się od tego, że po zajęciu Faludży Amerykanie, ostrzelani podczas demonstracji mieszkańców odpowiedzieli ogniem, zabijając 12 osób. 

Ale przyczyny sięgają głębiej. Obok Tikritu (rodzinnego miasta i klanu Saddama), to Faludża i Ramadi (tam zginęło niedawno w zamachu siedmiu "nowych" irackich policjantów) oraz dominujący w tych miastach klan Dulaimich były najbardziej lojalnym wobec dyktatora regionami i plemionami w Iraku. 

Oba miasta zamieszkują sunnici: mniejszość, która tworzyła jednak elitę władzy i prześladowała szyicką większość. Saddam wynagradzał lojalność Dulaimich, budując tam fabryki broni i obsadzając ludźmi plemienia kluczowe stanowiska, zwłaszcza w służbach bezpieczeństwa, policji i więziennictwie, gdzie zasłynęli jako okrutni kaci i śledczy torturujący więźniów. "Najwybitniejszym" przedstawicielem klanu był szef MSZ Nadżi Sabri.

Panowanie irackiego dyktatora gwarantowało więc wpływy miejscowym elitom - z upadkiem reżimu to się skończyło. Nic dziwnego, że klan ten, wśród Irakijczyków znienawidzony, ma powody, aby nienawidzić Amerykanów, którzy zniszczyli jego pozycję i dochody. I nic dziwnego, że podczas fatalnej demonstracji niesiono portrety Saddama: to jedyne miejsce w Iraku, gdzie coś takiego miało miejsce - oprócz Tikritu. 

Saddam? Jaki Saddam?

Sytuacja ta zmusza do podejmowania szybkich - i siłą rzeczy nie zawsze trafnych - decyzji w jeszcze innej kwestii: wyważenia między pragnieniem sprawiedliwości za zbrodnie i krzywdy, które popełniali jeszcze niedawno ludzie "obozu władzy" (bynajmniej nie nielicznego), a wolą konstruowania nowego Iraku, który niewątpliwie łatwiej będzie budować, jeśli niedawnych popleczników Saddama będzie się nie wykluczać i ścigać - czyniąc z nich wrogów - ale integrować, oczywiście o ile poprą nowy porządek. Nie jest to bynajmniej dylemat nowy - towarzyszy on wszystkich krajom, które w przeszłości wychodziły z dyktatur i obu XX-wiecznych totalitaryzmów. 

Inna sprawa, że kiedy dyktatorskiej władzy już nie ma, nagle okazuje się, że ze świecą można szukać tych, którzy ją jeszcze niedawno popierali czy byli jej beneficjentami... Plastycznie zjawisko to opisała amerykańska reporterka Martha Gellhorn, która w kwietniu 1945 r. (Hitler jeszcze żył) objeżdżała miasteczka i wsie nad Renem, już zajęte (dziś mówi się w Niemczech: wyzwolone) przez wojska alianckie. 

Gellhorn opisywała, jak błyskawicznie, z dnia na dzień, zmienia się świadomość i jak tworzą się nowe legendy i zbiorowe kłamstwa. Notowała, co usłyszała i zobaczyła: "Nikt nie jest nazistą. Nikt nigdy nie był nazistą. No, może w sąsiednim miasteczku było paru nazistów. A w tamtym mieście, 20 km dalej, no tak, to prawda, tam to była prawdziwa wylęgarnia nazistów". Rzecz jasna, po przyjechaniu do tego miasteczka, 20 km dalej, Gellhorn usłyszała to samo... I oczywiście wszyscy wszędzie powtarzali jej, że byli przeciw Hitlerowi. I że teraz są ofiarami - i Hitlera, i Amerykanów, w Niemczech Zachodnich w latach 40. i 50. bynajmniej nie lubianych, ale uważanych za okupantów, którzy się panoszą i egzekwują "sprawiedliwość zwycięzców" wobec nazistów, których przecież w naszej wsi nie było... Podobnie jest dziś w Faludży i innych miejscach: z dnia na dzień wszyscy przestali poczuwać się do bycia "ludźmi Husajna", a uznali się za "ofiary USA". Co jest przynajmniej o tyle pozytywne, że mało kto płacze po Husajnie - poza tymi, którzy do niedawna uważali się za elity. 

Przyspieszone kursy arabskiego

Jak pisał ironicznie brytyjski publicysta Walter Laquer: świeżo upieczeni waszyngtońscy eksperci od Iraku przewidywali (nietrafnie), że po upadku Husajna dojdzie do krwawych samosądów, nie przewidzieli natomiast, że bagdadzki lumpenproletariat splądruje, co tylko się da, z muzeami włącznie. Warto jednak docenić wysiłek, jaki zadano sobie w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii: w obu krajach trwają dyskusje - w USA mające charakter teoretyczno-politologiczny, na Wyspach także empiryczny (Brytyjczycy mogą odwoływać się do swych doświadczeń); w Ameryce trwa wręcz boom na dokształcanie się w "sprawach arabskich". 

Można powiedzieć za Walterem Laquerem, że w USA pojawiło się już zjawisko "intensywnych kursów geopolitycznych" w historii i współczesności Iraku. Podobnie jak po 1945 r., gdy amerykańskie agendy rządowe w krótkim czasie przeszkoliły tysiące żołnierzy i urzędników, przyswajając im podstawy języka japońskiego (basic japanese) i japońskich realiów. Inaczej jest w Polsce, choć to my mamy - obok Amerykanów i Brytyjczyków - zarządzać jedną ze stref stabilizacyjnych: poza garstką orientalistów i arabistów, w Polsce dyskusje o Iraku ograniczają się do aspektów "wewnętrznych": do skutków naszej tam obecności dla polskiej pozycji w Unii i NATO, albo do relacjonowania, co piszą inni. 

Być może różnice w podejściu do przyszłości Iraku - mnogość wizji po stronie anglosaskiej i ich ubóstwo po stronie europejskiej (bo nie tylko polskiej) - wynika także z różnic w postrzeganiu problemów świata arabskiego między (częścią) Europy Zachodniej a Ameryką - i z zaskoczenia (części) Europejczyków tak zdecydowanym wkroczeniem Amerykanów na "scenę arabską", co prowadziło także do obelg, gdy mowa była o "bolszewikach, którzy chcą nieść na bagnetach demokrację". Europejskie spojrzenie na Bliski i Środkowy Wschód zdominowane ma być przez dwa aspekty: gospodarki i bezpieczeństwa; Europejczykom - Francuzom, Niemcom - chodziło zawsze o to, by wcześnie określić ewentualne zagrożenia oraz by spokojnie handlować z tym regionem (także bronią; patrz zaangażowanie firm francuskich i niemieckich). Europa ("stara") nie przywiązywała natomiast wagi do kwestii zasadniczych zmian (reform); nie prowadzono nawet (poza Wielką Brytanią) badań teoretycznych. Stąd - argumentują niektórzy - tak wielkie zaskoczenie, oburzenie i zarazem bezradność w obliczu zdecydowanego "wejścia na scenę" Amerykanów. 

Walter Laquer, który analizował amerykańskie opracowania, doszedł do wniosku, że najbardziej klarowne wizje formułowali tzw. neokonserwatyści, postulujący intensywną demokratyzację Iraku, gdy liberałowie (wedle pojęć europejskich: lewica) nie stworzyli jednej spójnej wizji. Mimo to nierzadko słychać głosy, że Ameryka nie jest dostatecznie przygotowana do "wygrania pokoju", a propozycje są zbyt teoretyczne. 

Ale też inne być nie mogą - inaczej niż w przypadku politologów brytyjskich, którzy mogli odwoływać się do historycznych doświadczeń Wielkiej Brytanii. A poza tym, wszyscy - Amerykanie, Brytyjczycy, Polacy, a także sami Irakijczycy oraz w ogóle Arabowie i muzułmanie - wchodzimy na grunt nowy i nieznany. 

O ile bowiem nikt nie potrafi przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja w Iraku - w najbliższym czasie i po wycofaniu wojsk międzynarodowych - nie ulega wątpliwości, że po tej wojnie Bliski i Środkowy Wschód, a może także cały świat arabski/islamski stanął w obliczu głębokich zmian. Upadek Husajna wytworzył nacisk na inne autokratyczne rządy w regionie - w Arabii Saudyjskiej, Syri, czy w Iranie (gdzie w ostatnich dniach znowu podnieśli głowę niepokorni studenci) - i wywołał, nie tylko na Zachodzie, ale także w Arabii wielką dyskusję o szansach reform w świecie arabskim. Oraz formie rządów, najlepszej dla tej części świata.

"Spektrum opinii jest szerokie - zauważa Volker Perthes, szef wydziału "Bliski/Środkowy Wschód i Afryka" w Instytucie Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa w Berlinie (ośrodku doradzającym rządowi Niemiec), autor książki "Tajemnicze ogrody. Nowy arabski świat" (2002). - Sięga od postulatów ograniczonych reform gospodarczych po poszanowanie praw człowieka i demokrację. To, czy debata będzie trwać, czy jej owocem będzie nacisk na reformy lub konkretne kroki reformatorskie, zależy od dwóch czynników: czy uda się obiecany przez USA eksperyment (Irak stabilny i pluralistyczny) i czy bliskowschodni proces pokojowy ruszy z miejsca. Zbudowanie stabilnego, dostatniego i pluralistycznego państwa palestyńskiego, które będzie istnieć w pokoju obok Izraela, dałoby kolejny impuls ku reformom w świecie arabskim". 

Wizja: arabska demokracja

Jasna jest wizja ogólna: przemawiając jeszcze 26 lutego w American Enterprise Institute, prezydent Bush podkreślił, że Amerykanie uczynią wszystko, aby w nowym systemie politycznym sami Irakijczycy mieli prawo głosu i prawa obywatelskie. Rząd Busha miał też nadzieję, że upadek Husajna i zbudowanie w Iraku stabilnego, pluralistycznego, demokratycznego, prozachodniego systemu wytworzy "efekt domina": zmusi inne kraje i rządy w regionie do podobnych zmian, i ułatwi rozwiązanie konfliktu bliskowschodniego. 

Politolodzy wskazują, że jeśli USA istotnie postanowiły podjąć się takiego zadania, to - niezależnie, czy w Iraku była broń masowego rażenia - Husajn musiał być usunięty: bez jego odejścia jakikolwiek ruch na Bliskim Wschodzie był niemożliwy, gdyż rola Iraku - z jego położeniem, historią, potencjałem gospodarczym i ludnościowym - jest kluczowa. Czy to się powiedzie? Linia podziałów wśród politologów pokrywa się po części z linią podziałów z czasu wojny: Amerykanie są (bardzo ostrożnymi) optymistami, "starzy" Europejczycy (Niemcy, Francuzi) raczej pesymistami. "Historyczne doświadczenie z narzucanymi z zewnątrz projektami politycznymi na Bliskim i Środkowym Wschodzie każe postawić tezę, że to się nie uda" - twierdzi Volker Perthes, który uważa, że nadzieje Amerykanów są wynikiem myślenia życzeniowego: nacisk niekoniecznie musi prowadzić do przemian demokratycznych, może też wzmocnić tendencje antyamerykańskie. Scenariusz pozytywny jest możliwy, jeśli USA uda się równocześnie zrealizować dwa cele: doprowadzić w Iraku do stabilizacji i zarazem pluralizacji. A więc gdy - pod kontrolą USA i sojuszników - powstanie wyraźnie nowy i lepszy Irak; państwo, w którym udział we władzy mają wszystkie grupy ludności, i w którym sami Irakijczycy będą mieć poczucie, że są panami we własnym kraju. 

To oznacza jednak także, że Amerykanie i ich sojusznicy (w tym Polska) będą musieli pozostać w Iraku długo. Za szybkie wycofanie się - dobrowolne czy wymuszone, oporem i dużymi ofiarami - mogłoby prowadzić do zrealizowania się scenariusza najprostszego: powstania autorytarnego systemu, np. rządów wojskowych (tym razem w oparciu o szyitów). Alianci nie mogą szybko wycofać się z Iraku w interesie Irakijczyków - nawet gdyby miało to oznaczać ofiary po alianckiej (naszej) stronie. 

Szanse są "pół na pół": perspektywa, że w Iraku powstanie reżim autorytarny (kolejny w krajach arabskich, tyle że prozachodni) jest tak samo prawdopodobna jak to, że powstanie Irak demokratyczny i stabilny. 

Właśnie: stabilny. Wszelkie uwarunkowania - polityczne, społeczne, demograficzne, historyczne, geograficzne (sąsiedzi Iraku) - mogą prowadzić bowiem do sytuacji, w której dwa cele - Irak i demokratyczny, i stabilny - mogą okazać się sprzeczne: albo kraj będzie pluralistyczny (z reprezentatywnym systemem; przymiotnika "demokratyczny" lepiej nie nadużywać, pamiętając, jak długo budowano demokrację w Japonii, na Tajwanie, w Korei Południowej), ale zarazem będzie to twór niestabilny. Albo też Irak będzie stabilny - i autorytarny. 

Właśnie doświadczenie Tajwanu i Korei Południowej - krajów, które są tu lepszym punktem odniesienia niż powojenne Niemcy i Japonia, gdyż demokracja w realiach kultury azjatyckiej jest wynikiem procesów wewnętrznych, wprawdzie w cieniu (stabilizującej) obecności USA, ale bez "ręcznego sterowania" - pokazuje, że nie można liczyć na zmiany "skokowe". Ani w Iraku, ani w pozostałych krajach regionu, gdzie mniej czy bardziej autorytarne elity skłaniają się jedynie do "wydzielania" społeczeństwom pewnych obszarów swobody. W samoświadomości tych elit pojęcie "modernizacja" oznacza rozwój gospodarczy i podnoszenie standardu życia, ale przy zachowaniu starego systemu władzy. 

I realia: demokracja czy autokracja? 

Tyle teorii. A praktyka? Powodzenie projektu "nowego Iraku" zależy od trzech czynników: USA i administracji międzynarodowej, od samych Irakijczyków i ich gotowości na taki eksperyment oraz od uwarunkowań historycznych, społecznych, gospodarczych, kulturowych. Te ostatnie nie są korzystne - i może dojść nawet do sprzeczności między strategicznymi celami: z jednej strony chodzi o stworzenie pluralistycznego systemu władzy z wybieraną reprezentacją i rządem, z drugiej o niedopuszczenie do powstania państwa teokratycznego...

Produkt Krajowy Brutto, w przeliczeniu na jednego mieszkańca, spadł - według szacunków ONZ - z 3416 dolarów w 1984 r. do 1036 pod koniec lat 90. Iracka klasa średnia - przedsiębiorcy, urzędnicy, intelektualiści, ludzie kultury, inżynierowie - jest zubożała. Za Husajna poddawana była selekcji negatywnej (emigracja, faworyzowanie ludzi lojalnych wobec reżimu, urzędnicy jako ostoja partii Baas). Amerykanów zaskoczył też fatalny stan infrastruktury.

Hamulcem dla procesów demokratyzacyjnych mogą być silne więzi, łączące członków rodziny, plemienia, klanu; a precyzyjniej: przenoszenie ich ze sfery życia prywatnego w sferę publiczną. Przynależność do takiej "wielkiej rodziny" - a nie do społeczeństwa czy grupy interesów - daje poczucie bezpieczeństwa, przestaje być jednak wartością, gdy w życiu publicznym zastępuje etos obywatelski, prowadząc do korupcji i nepotyzmu. 

W Iraku takie powiązania klanowe zawsze były silne, a pod rządami Baas zostały jeszcze reaktywowane. Najpierw Husajn obsadzał kluczowe pozycje w kraju "swojakami". Potem, w latach 90., by zrekompensować osłabienie struktur państwa i partii rządzącej sięgnął po metodę, którą praktykował już "obcy" rodowitym Irakijczykom król Faisal I (1921-33): włączenia lojalności plemiennych w system władzy. Husajn wspierał pozycję lokalnych klanów w całym kraju, oddając pod ich wpływy np. lokalną policję, wymiar sprawiedliwości i administrację (to także przypadek Faludży). Także w tym sensie w latach 90. społeczeństwo cofało się w rozwoju, o dziesięciolecia wstecz. 

Wśród czynników sprzyjających systemowi autorytarnemu wymienić można także tradycyjnie silną rolę armii i innych "struktur siłowych". W krótkiej historii Iraku zawsze panował system autorytarny, nawet w czasach monarchii parlamentarnej (1921-58) rządził król i jego otoczenie, konstytucja była kawałkiem papieru, system rządów opierał się na nieformalnych środowiskach (gospodarczych, oficerskich, plemiennych itd.), nie było mechanizmów parlamentarnych dla przyjęcia władzy przez opozycję, a wolność słowa (której domagały się rodzące się środowiska inteligenckie i literackie) nie istniała. Stąd też aż do lat 50. szyici, stanowiący większość ludności, byli upośledzeni (pierwszy premier-szyita, lojalny zresztą wobec Wielkiej Brytanii, pojawił się dopiero w 1947 r.). Gdy w 1954 r. po wolnych wyborach po raz pierwszy w parlamencie pojawiła się poważna opozycja, został on rozwiązany, a partie zakazane.

Już w 1936 r. - zaledwie 4 lata po uzyskaniu formalnej niezależności od Londynu - w Iraku pojawiła się tendencja, charakterystyczna z czasem dla całego świata arabskiego: zmiany polityczne dokonywały się odtąd siłowo i miały charakter apolityczny (tj. jej uczestnikom - także partii Baas - chodziło nie o idee, ale "czystą" władzę), a motorem zmian była wyłącznie armia. Przemoc i tłumienie opozycji, połączone z wynagradzaniem lojalności wobec władzy (np. dopuszczeniem do udziału w zyskach z ropy, do edukacji itd.), potem wojna domowa na terenach kurdyjskich, z czasem terror - to cechowało Irak także pod rządami partii Baas. 

A że "byt kształtuje świadomość", w Iraku nie ma dziś zbyt wielu podstaw - nie tylko materialnych, także ideowych i mentalnych - na jakich opierać mogłyby się nowe struktury. Nie ma (pokojowych) mechanizmów tworzenia się i artykułowania woli i interesów poszczególnych grup społecznych. Nie ma też ani ogólnonarodowej opinii publicznej, ani płaszczyzn formowania się takiej opinii w wymiarze wykraczającym poza jedną grupę religijną czy etniczną. 

Zamiast tego są fragmentaryczne społeczności, z których jedna tylko zasługuje na miano nowoczesnej: to wolny od 1991 r. Kurdystan, który funkcjonuje najlepiej - tam powstawanie nowych struktur odbywa się najszybciej i bez większych problemów w oparciu o to, co Kurdom udało się stworzyć w minionej dekadzie. Ale też jest to "państwo w państwie" - i Kurdowie nie są zainteresowani rezygnowaniem z tego, co udało im się osiągnąć.

Zapewne dlatego wśród wielu "ćwiczeń" intelektualnych na Zachodzie pojawił się nawet "scenariusz monarchistyczny": wedle niego władzę mogłaby objąć dynastia Haszemitów (na powrót, bo rządziła już w latach 1921-58), jako siła integrująca; ona też mogłaby nawet doprowadzić do "unii" Iraku i Jordanii (gdzie też rządzą Haszemici). 

To chyba jednak pomysł za daleko idący. Mocniej po ziemi chodzi Kanan Makiya - profesor politologii z Brandeis University (z Massachusetts), który stał na czele komisji ekspertów, na zlecenie Departamentu Stanu USA projektującej przyszłość Iraku. Makiya twierdzi, że warunkiem demokracji w Iraku jest oparcie nowej organizacji państwa na dwóch zasadach: federalizmu i pomocniczości.

Obie odnoszą się zwłaszcza do faktu, że nie ma czegoś takiego, jak "naród iracki". Może był kilkadziesiąt lat temu, w rozumieniu "narodu państwowego". Dziś społeczeństwo jest podzielone etnicznie i religijnie, a różne grupy mają różne cele. A to, czy Irak przetrwa jako jedno państwo, zależy zwłaszcza od dwóch z nich: szyitów i Kurdów. 

Aspiracje szyitów

Właśnie szyici wywołują dziś największy niepokój: antyzachodnie i islamskie nurty, sterowane przez kler, mogą stać się jednym z głównych czynników destabilizujących. Choć szyici jako odłam islamu są na Bliskim i Środkowym Wschodzie mniejszością, w "szyickim pasie" - ciągnącym się od Iranu, przez Irak i Syrię po Liban - stanowią siłę, która od 30 lat przeżywa "renesans" religijny i polityczny. W Iraku stanowią 60 proc. ludności i jeśli kraj przyjmie jakąś formę rządów reprezentatywnych, z podziałem władzy między grupy etniczno-religijne (jak w wieloetnicznym Libanie do wojny domowej w latach 80.), szyici będą siłą dominującą. 

Wielosettysięczne, spokojne i zdyscyplinowane religijne procesje i demonstracje w Karbali, które szyici zorganizowali w 11 dni po upadku władzy Husajna tak, jakby przeprowadzali je od lat; piątkowe modły z akcentami politycznymi; ich samoorganizacja w tych dzielnicach Bagdadu, gdzie stanowią większość, i gdzie sprawnie funkcjonują służby miejskie, dzięki autorytetowi przywódców - wszystko to świadczy o samoświadomości szyitów i ich aspiracjach. 

Amerykanie nie docenili tej społeczności: sądzili, że po latach dyktatury będzie ona rozbita i wiodącą w niej pozycję uda się zdobyć organizacjom emigrantów. Stąd rozczarowaniem jest Ahmand Dżalabi, prozachodni i świecki szyita, szef opozycyjnego Irackiego Kongresu Narodowego wspieranego przez USA: okazało się, że Dżalabi nie ma autorytetu. Podobnie płonne okazały się aspiracje innej szyickiej organizacji emigrantów: Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej z siedzibą w Iranie, dysponującej oddziałami zbrojnymi (brygady Badr w Iranie). Choć wracający do Iraku jej liderzy byli przyjmowani gorąco. 

A że polityka nie znosi próżni, wypełniać zaczęli ją rodzimi szyiccy duchowni z Karbali, Nadżafu, Al-Kut i Bagdadu - jedni radykalni, inni umiarkowani. Amerykanie szukają porozumienia z nimi, a przede wszystkim starają się rozeznać, kto jest kim, kto - np. z lokalnych przywódców - może być sojusznikiem. Hamid Dabaszi, profesor Columbia University uważa, że siły międzynarodowe znalazły się w trudnej sytuacji: kontrolowanie czy choćby wpływanie na ruchy szyickie może okazać się niemożliwe. Z kolei wspierając umiarkowanych przywódców i osłabiając radykałów, Amerykanie - tak twierdzi Yitzak Nakash, amerykański ekspert ds. szyizmu - w krótkim czasie muszą narobić sobie wrogów. Jeśli wśród szyitów dominującą pozycję zdobędą przywódcy i organizacje radykalne, wolne wybory mogą być początkiem islamskiej teokracji. Takiego obrotu sprawy Amerykanie tolerować nie mogą - powiedział to otwarcie senator Lugar, szef komisji Senatu USA ds. polityki zagranicznej - nawet gdyby to przy urnie wyborczej zwyciężyła wizja państwa religijnego. Nie mogą tolerować, bo oznaczałoby to rozpad Iraku i wojnę domową. 

Prof. Nakash zauważa, że teokratycznego modelu nie zaakceptowaliby nie tylko Kurdowie, ale też część sunnitów i szyitów, bardziej zeświecczonych niż szyici z Iranu. Poza tym społeczność szyicka w Iraku nie jest jednorodna: jest tu wiele środowisk politycznych i religijnych, i wiele autorytetów skłóconych między sobą. Właśnie dlatego w kwietniu w Nadżafie zginął, zasztyletowany przez nieznanych zabójców, ajatollah Abdul Madżid Al-Choi, który tydzień wcześniej wrócił do Iraku z emigracji w Londynie: próbował on tworzyć w mieście nową administrację i godzić różne środowiska (a "kto kontroluje święte miasto Nadżaf, kontroluje szyitów"). Warto przypomnieć, że kiedy wiosną 1991 r. na południu Iraku szyici rozpoczęli powstanie przeciw Husajnowi, natychmiast wybuchły między powstańcami spory między zwolennikami budowania w Iraku "państwa islamskiego" i republiki świeckiej. 

Tak czy inaczej, jeśli Irak ma być krajem stabilnym, szyici muszą zostać w nim zintegrowani - można sobie wyobrazić np. sztywny podział najwyższych urzędów w państwie: prezydent-szyita, premier-sunnita i Kurd-przewodniczący parlamentu. Ironia historii: amerykański "szatan" - jak widzą USA szyiccy duchowni z Iranu czy bojownicy szyickiego Hezbollahu w Libanie - wyzwolił irackich szyitów od tyrana. Ale też dlatego obalenie Husajna przeżyli oni jako wyzwolenie głównie religijne, nie narodowe. 

Aspiracje Kurdów

O ile szyici aspirują do roli dominującej, a rządzący przez dziesięciolecia (choć będący w mniejszości) sunnici albo siedzą cicho, albo strzelają do Amerykanów, to komu jak komu, ale Kurdom z północy najbardziej zależy na zachowaniu status quo. Oraz na tym, by Amerykanie pozostali w Iraku, najlepiej na zawsze.

Do połowy czerwca Irakijczycy, tak rozporządził Bremer, mieli zdawać wszelką broń, ale efekt jest skromny (wobec anarchii i bandytyzmu posiadanie broni to także gwarancja bezpieczeństwa). Rozporządzenie nie dotyczyło - rzecz charakterystyczna - Kurdów. Czyli kurdyjskiej 50-tysięcznej armii, od 1991 r. broniącej skutecznie w północnym, górskim Iraku - przy cichym wsparciu Amerykanów i Brytyjczyków - de facto wolnego od Husajna i wszelkiej innej władzy Kurdystanu. To quasi-państwo w ciągu minionej dekady dorobiło się własnych struktur władzy samorządowej, pluralistycznych mediów, kanałów satelitarnej telewizji - i właśnie armii tzw. peszmergów (partyzantów). A dokładniej: dwóch armii, podporządkowanych dwóm rywalizującym partiom, ale walczącym zgodnie po stronie aliantów. 

Czy rozbrojenie Kurdów jest realne? Trudno sobie wyobrazić, by oni sami zgodzili się rozwiązać swoją armię nie dostając nic w zamian. 

Ich aspiracje są jasne - i nie mają charakteru religijnego. Obie partie kurdyjskie - konserwatywna Demokratyczna Partia Kurdystanu (lider: Barzani) i lewicowa Patriotyczna Unia Ludowa (lider: Dżalal Talabani) - mają charakter narodowy. Gdyby mogli, Kurdowie ogłosiliby niepodległość. Ponieważ nie mogą, chcą co najmniej szerokiej autonomii politycznej i kulturalnej, może też militarnej. 

Właśnie Kurdowie (należący pod względem języka i obyczajów do irańskiego kręgu kulturowego) są najlepszymi sojusznikami międzynarodowej administracji i wojsk alianckich w tworzeniu świeckiego państwa. Kurdowie wcale też nie chcą, aby Amis kiedykolwiek poszli go home. W końcu dzięki Amerykanom i ich obecności Turcja - wróg kurdyjskich marzeń o państwie - utraciła nie tylko swego najlepszego sojusznika (USA nadal dają do zrozumienia Ankarze, że spory z czasów wojny nie poszły w niepamięć), ale straciła też możliwości wpływania na to, co dzieje się w irackim Kurdystanie. Ale Kurdowie są w mniejszości. Prócz nich model republiki parlamentarnej - w której grupy etniczne i religijne współżyją w warunkach pluralizmu - popierają też emigranci, wracający do Iraku. Lecz ich wpływ również jest ograniczony. 

Iracki węzeł

Iluzją byłoby jednak sądzić, że jakiekolwiek mocarstwo m1oże nie tylko przeforsować w świecie arabskim własną wizję świata, ale uczynić ją trwałą. Także, a może zwłaszcza, Stany Zjednoczone: wedle badania opinii, przeprowadzonych w krajach islamskich, negatywne zdanie o Amerykanach ma 99 proc. Jordańczyków, 98 proc. Palestyńczyków, 83 proc. Indonezyjczyków, 81 proc. Pakistańczyków, 71 proc. Libańczyków. 

Podczas przemówienia wygłoszonego na początku czerwca w Katarze, Bush obiecywał Irakijczykom - po raz kolejny - wolność, demokrację i dobrobyt. Droga do tego jest dłuższa, niż się niedawno wydawało. Iluzją okazały się plany (formułowane przez Departament Obrony) stworzenia szybko rządu tymczasowego. Dopiero na początku lipca Paul Bremer, szef administracji cywilnej, zapowiedział - z punktu widzenia Irakijczyków: nareszcie... - że teraz, po powołaniu już w większości miast nowych władz samorządowych, można zacząć tworzenie centralnego rządu przejściowego. Na pewno na decyzję tę - długo odwlekaną (dotąd Bremer argumentował, że nie ma komu przekazać władzy: społeczeństwo jest zdezorganizowane, a przywódcy nie mają "oddolnej" legitymacji) - wpłynęła napięta sytuacja w centrum kraju. 

Przekazywanie władzy ma odbywać się stopniowo: Bremer zastrzega dla siebie prawo wetowania decyzji rządu przejściowego. Utrzymując w swych rękach kluczowe "resorty" (finanse, bezpieczeństwo, ropa), administracja międzynarodowa ma stopniowo oddawać Irakijczykom decyzje, najpierw w sprawach "drugorzędnych" (zdrowie, rolnictwo, oświata). 

Amerykanie ryzykują wprawdzie wiarygodnością - bo jeszcze niedawno obiecywali szybkie przekazanie rządów Irakijczykom; pierwszy szef administracji gen. Garner mówił wręcz o kilku tygodniach. Ale też demonstrujący (głównie w centralnych regionach) formułują sprzeczne żądania: z jednej strony domagają się, by Amerykanie załatwili za nich wszystko: naprawiali wodociągi, wypłacali pensje, zaprowadzili porządek i spokój, dali jeść itp., a z drugiej, by sobie poszli. 

Pierwsze kroki

Są też zjawiska pozytywne: pierwsze kroki ku społeczeństwu otwartemu. Podobnie jak w Europie Wschodniej po roku 1989-1990, niemal codziennie powstają nowe ugrupowania - ich liczba sięga już około 60. Co jednak nie świadczy, że są one w stanie wypełnić polityczną próżnię. 

Wypełniają ją za to nowe władze lokalne (samorządowe) w miastach i na wsi - ich wolne i powszechne wybory przebiegają najsprawniej na kurdyjskiej północy oraz na samym południu. Organizuje się również oświata: otwierają się na powrót uczelnie, już z nowymi władzami. Średnia i drobna przedsiębiorczość, za Husajna ledwie tolerowana, teraz odradza się, choć powoli i w chaotyczny (jak to w takich momentach) sposób. 

A także media. Za Husajna w Iraku groziła kara śmierci za "rozpowszechnianie informacji nie zaakceptowanych do rozpowszechnienia". Dziś panuje wolność słowa. Korespondenci z Bagdadu relacjonują, że jak grzyby po deszczu powstają lokalne gazety, radia, a nawet telewizje. "Kto sam ma pieniądze, albo dostaje je od amerykańskiej administracji cywilnej, ten może drukować albo słać w eter, co tylko chce" - pisał w połowie czerwca z Bagdadu zachodni dziennikarz. W samym Bagdadzie, gdzie za Husajna było pięć rządowych gazet, ukazuje się dziś prawie 30 dzienników i tygodników; ich wydawcami są środowiska polityczne i religijne - szyici, sunnici, Kurdowie, organizacje dawnych emigrantów, ocaleli z prześladowań komuniści oraz Bractwo Muzułmańskie (w Bagdadzie umiarkowane) - i prywatne osoby. 

Szczególne silne i na niezłym poziomie są pisma kontrolowane przez Kurdów (mających doświadczenia ostatniej dekady w Kurdystanie) oraz wydawane przez organizacje emigrantów, wracających do Iraku (i mających doświadczenie z wydawaniem prasy emigracyjnej, głównie w Londynie). Podobnie "kolorowy" jest krajobraz mediów elektronicznych: obok państwowego niegdyś radia i TV, kontrolowanego przez Amerykanów (i nadającego z męskiej toalety w jednym z parków; tam ocalał nadajnik) i arabskojęzycznych stacji radiowych BBC i "Głosu Ameryki", rozwijają się lokalne stacje. 

Jeszcze trochę mało...

Uboczny skutek jest taki, że o ile w powojennych Niemczech i Japonii możliwe było "sterowanie" powstającymi mediami (wtedy ograniczającymi się do prasy i radia), ich koncesjonowanie i cenzura, w Iraku jest to niemożliwe, także z powodu rozwoju techniki. Na bazarach kokosowe interesy robią sprzedawcy anten satelitarnych - za Husajna zakazanych - i to także rodzimej produkcji. Kto chce, może oglądać "arabską CNN", czyli Al-Dżazirę, młodziutkie irackie "TV Karbala" (podobno na niezłym poziomie), "TV Al-Haza" (transmitującą modły w meczetach), albo kilkadziesiąt niekodowanych arabskich programów satelitarnych, w tym z Iranu i południowego Libanu, skąd telewizja Hezbollahu "Al-Manaar" nadaje obok porad ogrodniczych i kreskówek programy antyizraelskie. Wolność wypowiedzi obejmuje też antyamerykańskie demonstracje bądź komentarze w gazetach ("Panie Bush, Pan jest największym złodziejem i mordercą" - pisze cytowany przez jednego z zachodnich korespondentów czytelnik gazety "Al Muajaha"). Ta wolna prasa oddaje nie tylko nastroje: jak w lustrze odbija się w niej panujący wszędzie chaos. Nie tylko społeczny, także mentalny. Poddanie tego "krajobrazu" medialnego kontroli, nie mówiąc już o cenzurze, nie jest ani realne, ani nie jest celem cywilnej administracji. Dzięki błyskawicznemu rozwoju mediów rodzi się opinia publiczna. I tworzy nowa samoświadomość: wolne media ugruntowują poczucie swobody. One - te pierwsze kroki wolnego społeczeństwa - pokazują, że mieszkańcy Iraku chcą państwa, które będzie autentyczne i sprawiedliwe, i pozwoli na życie godne i bezpieczne. Choć historia podpowiada, że jak na wspólny mianownik dla funkcjonowania tego kraju, to jednak trochę mało... 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Irak po Husajnie