Grube żarty, ciemne wiersze

Profil Make Life Harder na Facebooku ma 145 tys. fanów. Tom z wierszami jego współtwórcy – tysiąc egzemplarzy nakładu.

13.04.2015

Czyta się kilka minut

Jakobe Mansztajn, kwiecień 2015 r. / Fot. Rafał Malko dla „TP”
Jakobe Mansztajn, kwiecień 2015 r. / Fot. Rafał Malko dla „TP”

Jestem strasznie nudny i nie mam nic ciekawego do powiedzenia – przedstawia się przyjemnym głosem Jakobe Mansztajn, odbierając mnie z dworca w Sopocie. – Najpierw chcesz zjeść czy najpierw nad morze?

Jest wtorkowe popołudnie, początek wiosny. Kiedy przechodzimy przez prawie pusty Monciak, Mansztajn prosi, żebyśmy zajrzeli do Empiku. Szuka półki z magazynami literackimi: posłał ostatnio parę wierszy, powinny już być na łamach. Dopiero później rzuca okiem na stoły z nowościami i bestsellerami, sprawdzając, czy jest już dodruk książki „Make Life Harder”. Pierwszy nakład rozszedł się w trzy tygodnie.

Na molo wybieramy ławkę z widokiem na Grand Hotel.

– Mam wrażenie, że można tu sobie usiąść, wsłuchać się w ten szum i obudzić za trzy lata. W ogóle w Trójmieście żyje się wolniej. Zastanawiam się, czy gdybym mieszkał w Warszawie albo Krakowie, moje życie byłoby bardziej dynamiczne.

A ja się zastanawiam, jak ten uroczy chłopak o nieśmiałym uśmiechu mógł napisać te wszystkie grube żarty i te wszystkie ciemne wiersze.
 

Król internetu
Jakobe Mansztajn (pytany, czy to pseudonim, odpowiada: „Trochę”) właśnie ujawnił się jako połowa duetu Make Life Harder. Razem z przyjacielem z podstawówki Rafałem Żabińskim, występując jako Maciej i Lucjan – bezrobotni absolwenci psychologii i politologii – publikują na Facebooku absurdalne wpisy, w których obrażają wszystko i wszystkich. Śmieją się z siebie i z innych gwiazd internetu, z warszawskich karierowiczów i radomskich przegranych, z celebrytów, dziennikarzy i polityków.

Zaczęli w połowie 2011 r., kiedy szczyt popularności osiągnął prowadzony przez Kasię Tusk i Zosię Cudny „lekki blog o modzie, gotowaniu i zakupach”. Strona Make Life Easier miała za zadanie „przekonać, że życie może być piękniejsze i łatwiejsze”. Pojawiały się na niej zdjęcia modnych stylizacji, proste przepisy i dobre rady, np.: „Jeśli planujesz spędzić wiele czasu na nogach, nie zakładaj obcasów”, „Jeśli wybieracie się w podróż, nie zapomnijcie sprawdzić pogody na następne dni”.

Moment, w którym wpadli na pomysł, żeby to sparodiować, pamiętają inaczej.
– Ja zapamiętałem to tak, że latem siedzieliśmy na murku przed Bookarnią, tutaj niedaleko. Rafał twierdzi, że to było przed

Spółdzielnią Literacką, inną nieistniejącą już knajpą w Sopocie. Od słowa do słowa wymyśliliśmy Make Life Harder, no i od tego czasu jesteśmy królami internetu.

Najpierw udzielali porad kulinarnych, kosmetycznych i modowych, np. jak przyrządzić na kaloryferze „gorące kanapki z serem, keczupem, pesto i świeżymi kaparami, tylko w wersji bez kaparów i bez pesto”, jak ogolić się siekierą albo jak zrobić kaszkiet z chleba pszennego: „Często nas pytacie, gdzie jest tanio, ale ze smakiem. Odpowiedź nasuwa się sama: w piekarni. Dlatego dzisiaj podpowiadamy, jak elegancko ubrać się w chleb”.

Odzew był natychmiastowy.

– Wrzuciłem kilka pierwszych notek, a potem siedziałem przed monitorem i co chwila odświeżałem stronę. Przyrost lajków był geometryczny.

Czy mieli internetowe doświadczenie?

– Żadnego. Żaden z nas nie prowadził stron, żaden nie robił w reklamie. Ale w tym przypadku im większym jesteś amatorem, tym lepiej ci pójdzie. Wszystkie profesjonalne akcje w mediach społecznościowych na milę śmierdzą przekrętem. My mogliśmy wygrać autentycznością.

– A kiedy dostaliście pierwszą propozycję, żeby się sprzedać?

– Chyba za późno. To była strasznie szowinistyczna akcja z Comedy Central. Musiał być 2012 r., rozgrywki Euro, które się odbywały... nie wiem gdzie... w Hiszpanii?

– W Polsce. W Gdańsku między innymi.

– Zaraz, a Euro nie było w 2014?

– Wypadły Ci dwa lata z życia.

– Cholera, tyle się mogło przez ten czas wydarzyć... No więc chodziło o kobiety, które grały w piłkę topless, chyba na Ibizie. Napisaliśmy do tego komentarz, coś jak Dariusz Szpakowski, tylko że po pejotlu, i dostaliśmy po dwadzieścia klocków.

Przychodziły kolejne oferty – reklamowe i dziennikarskie. Od firm, które chciały odmłodzić wizerunek, i od mediów, które potrzebowały autorów do programów i rubryk humorystycznych. Make Life Harder stało się biznesem. Mansztajn twierdzi, że to biznes z zasadami: – Są rzeczy, których nie zrobimy. Wprawdzie nie wiem jeszcze, co to za rzeczy, ale są na pewno. Kasa nie jest najważniejsza. To udowodniła przygoda z Dacią.

Dacia wypożyczyła im auto i opłaciła noclegi, żeby przez całe wakacje relacjonowali na blogu podróż po Europie Wschodniej.

– Tyle zobaczyliśmy przez te dwa miesiące, tyle zebraliśmy doświadczeń, że normalnie płakać mi się chce ze wzruszenia – uśmiecha się Mansztajn. – To było piękne.

Wreszcie przyszła propozycja napisania książki. „Duże wydawnictwo na literkę Z” przelało im zaliczkę i wyznaczyło termin. Ale kiedy oddali tekst – kalendarzowy poradnik na każdą okazję – zaczęły się problemy z prawnikami wydawcy, którzy domagali się ocenzurowania dużej części żartów. Oddali więc dawno wydaną zaliczkę i – przy protekcji Karoliny Korwin-Piotrowskiej – przenieśli tekst do Prószyńskiego. Spraw o naruszenie dóbr osobistych na razie nie mają.

– Żadnych pozwów, ręce opadają. Mam wrażenie, że wśród osób obrażanych przez MLH panuje zmowa milczenia: nikt nie chce wyjść przed szereg z pretensjami i zdemaskować się jako osoba, która nie ma poczucia humoru.

– A z czego byście nigdy nie zażartowali?

– Z czegoś, co nie byłoby śmieszne. Próg naszej wrażliwości jest gdzieś bardzo wysoko i jeszcze do niego nie dobiliśmy.

Mansztajn zaznacza, że pisanie żartów to praca literacka.

– W naszych notkach jest struktura, są bohaterowie. Czasem usztywnia nas świadomość, że skonfrontujemy się bezpośrednio z czytelnikami. Wtedy staramy się, żeby w każdym zdaniu był żart, a to nie na tym polega. Czasem wystarczy jeden, na końcu.

Notki piszą wspólnie. Nieraz nawet kilkanaście godzin: – Nie jesteśmy jacyś specjalnie inteligentni, więc wymyślenie zabawnego tekstu zajmuje nam trochę czasu.

Pracują od 10.00 do 14.00, od poniedziałku do piątku. Przez Skype’a – bo szkoda im czasu na jeżdżenie między Wrzeszczem a Oliwą. Zarobki? Niespecjalne, ale wystarczające na samodzielne życie, remont, wakacje.

– Co będziesz robił, jak to się skończy?

– Mam gdzie wrócić. Dla mnie najważniejsze jest – i zawsze było – pisanie.
Poezja jest cierpieniem

Nie dowierzam, że poważnie myśli o zarabianiu poezją. Jeszcze bardziej nie mogę uwierzyć, kiedy mówi: – Już to kiedyś robiłem. Po pierwszej książce żyłem z pisania jakieś trzy lata.

Pierwsza książka to był „Wiedeński high life”, sześć lat temu. Dostał za nią Nagrodę Silesius, nominacje do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Miasta Gdańska dla Młodych Twórców. Posypały się propozycje tłumaczeń i spotkań autorskich.

– Na początku dostawałem 200 zł za wieczór, ale później to rosło. Teraz mogę pojechać na dwa dni do Berlina i wziąć półtora tysiąca za spotkanie. Nie publikuję dużo – bo w ogóle piszę niechętnie i rzadko – ale spotkań nie odmawiam.

– A co, gdy zaproszenia się kończą?

– Wtedy piszesz do gazet i dostajesz wierszówki. Albo spływają pieniądze z ZAiKS-u. Bo czytałeś w Dwójce wiersz albo dwa, a za każdy wers się liczy.

Zapewnia, że zna ludzi, którzy z pisania żyją świetnie. Na przykład poeta Tadeusz Dąbrowski.

– Widziałem się z nim niedawno i mówił, że jedzie do Zagrzebia na festiwal, a potem do Stanów na stypendium. Ja chyba jestem na to zbyt leniwy, ale gdyby mnie przyparło do muru, to może bym się zamienił w takiego Tadka Dąbrowskiego. Który jest świetnym swoim menadżerem. Tadek, pozdrawiamy cię! – Mansztajn macha w kierunku dyktafonu.

– A nie jest tak, że gdy trzeba zarabiać pisaniem, to pisanie przestaje wychodzić?

– Może. Ja do literatury mam bardzo nabożny stosunek i jeśli rzeczywiście by tak było, to chyba wróciłbym do Ikei skręcać meble.

Zresztą, długo to robiłem. Po mnie może nie widać... – patrzy na swoje szczupłe ramiona, a potem wraca do poważnego tonu: – Powiem teraz o sobie coś pozytywnego. Kompromisy w literaturze są dla mnie rzeczą niemożliwą. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ktoś by mi zmienił kształt tomiku albo charakter opowiadania.

Przyznaje, że okłamuje redaktorów.

– Potrafię pięknie zwodzić ludzi. Przy ostatniej książce trzy lata mówiłem, że już jest na ukończeniu. Naprawdę świetnie sobie radzę z presją dedlajnu: po prostu jej nie czuję. Co innego MLH, gdzie mam ścisłe terminy, których nie przekraczam. Ale pisanie żartów zwykle jest przyjemne, czego nie mogę powiedzieć o poezji.

Kilka razy jeszcze powtórzy, że poezja jest dla niego torturą, cierpieniem, przykrością.

– Jest straszna. Zwłaszcza przy tych tematach, które sobie wybieram.

Znowu mówi o „wysoko zawieszonym progu wrażliwości”:

– Nie wzrusza mnie falująca zatoka czy kaszubska dolina. Dotykają mnie tylko mocne przeżycia. A mocne przeżycia są zwykle nieprzyjemne. Grzebanie palcem w tej dziurze w brzuchu też jest nieprzyjemne. Gdy napisałem drugą książkę, poczułem ulgę: nie dlatego, że mi się udało coś oswoić, tylko dlatego, że udało się uciec. Skończona książka jest udaną ucieczką.

Jego ostatnia ucieczka nazywa się „Studium przypadku”. Dwie części, 39 wierszy, 52 strony. Motyw przewodni: samobójstwo chłopca. Refren: nazwiska sławnych samobójców.

– Bardzo mnie zajmuje ten wątek. Nie chodzi o moje samobójstwo, bo jak widać, jestem raczej pogodnym chłopcem, ale o samobójstwo jako zjawisko – wyjaśnia.

A zaraz potem odpowiada na oczywiste, ale niezręczne pytanie, którego nawet nie zdążyłam zadać: – Mój przyjaciel popełnił samobójstwo. I to w parszywych okolicznościach: powiedział mi, że się następnego dnia zabije. Zapytałem, co mu w takim razie kupić do trumny, czy czekolada wystarczy. Powiedział, że czekolada będzie ok. I tak się pożegnaliśmy. Następnego dnia akurat poszedłem na wagary, byłem w domu i słuchałem muzyki. Mieszkałem na dziesiątym piętrze. I on mi wsunął pod drzwi list pożegnalny, a potem skoczył z mojego piętra. Parę minut później zapukała do mnie policja. Pamiętam, że się histerycznie śmiałem, bo nie mogłem uwierzyć, że on się rzeczywiście zabił. Może to już nadinterpretacja, ale jestem w stanie przysiąc, że słyszałem dzwonek do drzwi.
Wciąż się lekko uśmiecha, a po chwili milczenia dodaje:

– I nie mogę z tego doświadczenia wyrosnąć.

– Ile miałeś lat?

– Czternaście albo piętnaście.

– A on?

– On był rok młodszy. To było doświadczenie... jak się mówi o doświadczeniach, które konstytuują człowieka? Formatywne.
 

Człowiek w pustym mieszkaniu
W „Studium przypadku” wersy i wiersze nawiązują do siebie, zapętlają się, zaciskają.

– Pisałem tekst po tekście, to miała być ciągła narracja, concept album. Są tam może trzy wiersze, które nie powstały z myślą o tej książce.

– Jak ten o kocie?

– Akurat nie. Ale ten o kocie mnie najbardziej wzrusza. Staram się go nie czytać na spotkaniach: raz to zrobiłem i przyłapałem się na tym, że łamie mi się głos.

Wiersz nazywa się „Człowiek w pustym mieszkaniu” i jest dedykowany Tuwimowi Krótkiej Łapie. Pierwsza połowa brzmi: „20 czerwca, najcieplejszy dzień roku, / wszystko nieoczekiwanie ułożone: tu jest / szuflada z herbatą, tutaj stoi wieszak, w piątki / wychodzisz z domu, w niedziele niechętnie // wracasz. świat jest gówniany, ale poukładany – // wieszak, szuflada, piątek, niedziela, a potem / kot ci umiera. jak taki kot w rękach umiera, / dostajesz bałaganu. jest 20 czerwca”. Pod datą 20 czerwca 2013 r. na literackim blogu Mansztajna wisi wpis o umierającym na raka kości kocie: „obaj wiemy, on chyba też to czuje, że nasz wspólny czas powoli się kończy. od wczoraj się nie rozstajemy. od wczoraj do zaledwie jutra. jutro bowiem pojedziemy razem do przychodni, z której tylko ja wrócę do domu. (...) tymczasem leżymy, jeszcze wspólnie, na podłodze w łazience, bo tam jest najcieplej. krótki leży na kocyku i poduszce, jak koci książę. ja leżę wokół niego, głaszczę go, powtarzając w kółko te same zdania i cóż, człowiek ze stali, którego mało co w życiu obchodzi, płacze teraz jak dziecko”.

O wyższości kotów nad ludźmi opowie mi później, teraz śmieje się: – No więc widzisz: umieranie, samobójstwa i odchodzenie kotów – to mnie zajmuje w poezji. A jeśli chodzi o inne wielkie cierpienie, czyli odchodzenie kobiet, które kochałem – to najlżejszy temat, po jaki sięgam. Oczywiście przesadzam, są lżejsze. W pierwszym tomiku jest wiersz o tym, że zgubiłem po pijaku czapkę, którą dostałem od babci.

Znowu poważnieje: – W „Studium przypadku” pada zdanie, które by mogło robić za motto całej książki: „Nie wyrośniesz z tego domu, co otacza ciebie gęsto”. Ciągle jesteś tym samym dzieciakiem, co 20 lat temu, kiedy przeżywałeś najważniejsze rzeczy w życiu. Trudno przestać być tamtym chłopcem.

Gdy orientuje się, że już dawno nie zadałam żadnego pytania, wzdycha zakłopotany: – No to widzę, że impreza całkiem zdechła.

– Prawdę mówiąc, czytałam tę książkę w pociągu między Iławą a Sopotem i po zetknięciu z czymś tak ciemnym wcale nie miałam ochoty...

– Świetnie się ze mną bawić? No tak, książka jest czarna. Ale momentami też bardzo śmieszna. Mam głębokie przekonanie, że naprawdę smutne są dopiero rzeczy przykre, które próbują być śmieszne.
Tym tłumaczy piosenkowe brzmienie tomiku: wewnętrzne rymy, zmiękczenia, powtórzenia.

– W formie harmonia, a w treści – rozpad.

Twierdzi, że prawie nigdy nie pisze na szybko, pod wpływem chwili.

– Kiedy byłem młodszy, rozpoczęty wiersz mógł pójść w każdą stronę. Teraz zauważam, że to jest jednak praca.

– Od czego się ta praca zaczyna?

– To może być jedno zdanie, w którym zawiera się idea tekstu. To może być myśl, którą obchodzę jak mięso rzucone na stół. Wiele pracy dokonuje się jeszcze przed pisaniem. I to się nazywa bycie darmozjadem: siedzisz i myślisz, wszystkim się wydaje, że nic nie robisz, a ty właśnie piszesz książkę.

Zgadza się z Różewiczowskim twierdzeniem, że pisać należy dopiero wtedy, kiedy już nie można dłużej milczeć. Między jego tomikami był pięcioletni odstęp.

– Po nagrodach za debiut zaczęło świdrować mi w głowie, że chyba ogarnąłem metodę pisania. Brzydkie uczucie, więc pierwsze dwa lata spędziłem na tym, żeby się go pozbyć. Wydawałem pieniądze, imprezowałem, wietrzyłem głowę.
Na pytanie o literackich mistrzów odpowiada: – To byłby Bruce Willis, mój największy bohater. Jeśli na czymś się wychowałem, to raczej na kinie. I raczej na „Szklanej pułapce” niż na „Personie” Bergmana.

Literaturą zaczął się interesować dopiero przed maturą. Ale pisał już wcześniej. Kiedy miał 13 lat, mama, księgowa w Stoczni Gdańskiej, przyniosła do domu na weekend z pracy maszynę do pisania.

– To była nówka, nieśmigana. Siedziałem i stukałem zafascynowany. Napisałem swój pierwszy kryminał, miał pół strony. To ładnie brzmi jako anegdota: mógłbym powiedzieć, że to właśnie wtedy postanowiłem uprawiać ten pozbawiony sensu zawód. Ale tak nie było. Pewnie w liceum w kimś się zakochałem, ten ktoś mnie nie chciał i tak się zaczęło. Byłem piegowaty, strasznie niski... Ale to mało oryginalne, wszyscy tak zaczynali.

– Od kompleksu wzrostu?

– Od jakiegoś rozczarowania.

Na swoim blogu o początkach pisze inaczej: „siedzę z dwoma rudymi bliźniakami na drzewie przy wita stwosza w oliwie, niedaleko stoi katedra, jeszcze bliżej cukiernia z wypożyczalnią kaset wideo i pierwszymi w moim życiu filmami porno. jeden z bliźniaków skubie słonecznik, drugi palcem wygrzebuje żywicę z kory, wszyscy palimy tego samego papierosa. papieros jest ze szkolnej bibuły i chrustu, zrobiliśmy go własnoręcznie. mamy po jedenaście, dwanaście lat i być może wszystko co ważne w naszym życiu już się wydarzyło albo właśnie wydarza. chwytam najbliższą gałąź i wskakuję na piętro wyżej, za chwilę jeszcze raz i tak do samego czubka. gdy będę na górze i głowa moja wystawać będzie ponad koronę drzewa, zdążę jeszcze krzyknąć, a następnie gałąź pęknie i polecę w dół. parę lat później napiszę o tym wiersz i zatytułuję go »próba sił«. (...) mając może osiemnaście, może dziewiętnaście lat zacznę się zastanawiać, czy rzeczywiście wtedy spadłem, czy dwóch rudych bliźniaków, z którymi skręcałem fajki, rzeczywiście istniało, i chyba pierwszy raz pomyślę, że nie ma to większego znaczenia. literatura jest tym, co stwarza i jest stwarzane, i chociaż nie ocala w takim kształcie, jak chcieliby tego poeci, czasem mogłaby”.

Teraz zaznacza, że nie wierzy ani w natchnienie, ani w mesjanistyczną rolę poezji: – Jeśli ktoś by mnie spytał, do czego potrzebna jest poezja, odpowiedziałbym: nie wiem, czy w ogóle jest potrzebna. Podejrzewam, że ludzie świetnie sobie bez niej radzą. Nie jestem też za tym, żeby wszystkich przekonywać do czytania wierszy. Niech sobie czyta te 250 osób w Polsce, nie mam z tym problemu. Kiedyś brałem udział w akcjach promujących czytelnictwo, teraz zastanawiam się, jaki jest ich faktyczny skutek – poza tym, że telewizja śniadaniowa ma zabawny materiał.

Sam zresztą nie uważa się za wiernego czytelnika: – Nie mam ulubionych autorów, u których podobałoby mi się wszystko. Z Mickiewicza lubię „Dziady”, zwłaszcza trójkę, ale już „Świtezianki” nie łykam. Nie przeczytałem całego Różewicza czy Herberta. Czytanie nowości odkładam na później. Podejrzewam, że w porównaniu z moimi kolegami-poetami jestem skrajnym ignorantem.

Wie za to na pewno, jakiej poezji nie lubi: takiej, która mówi otwartym tekstem, i takiej, której nie rozumie nikt poza autorem:

– Nie uznaję prostych myśli oddzielonych enterem: że od lewej jest równo, od prawej poszarpane. Z drugiej strony, daleko mi też do poezji lingwistycznej, neolingwistycznej czy postlingwistycznej. To zabrzmi beznadziejnie, ale: może właśnie takie wiersze są odpowiedzialne za to, że większość ludzi uważa poezję za coś strasznego. Poezja nie musi się schylać do czytelnika, ale niech chociaż zejdzie z gwiazdki z nieba – mówi dobitniej i słysząc swój głos, nagle się peszy. – Nie wiem, co właśnie powiedziałem. Chyba nic mądrego. W każdym razie jestem jeszcze daleko od tego, żeby mówić, że w moich wierszach jest poezja.

Profil Make Life Harder na Facebooku ma 145 tys. fanów. Tomik Mansztajna – tysiąc egzemplarzy nakładu. Czy połączenie tych dwóch tożsamości pomoże każdej z nich? Mansztajn śmieje się: – No mam nadzieję. To znaczy: nie sądzę.

Jest już wieczór, rozmawialiśmy sześć godzin. Zanim wsiądę w ostatni pociąg, usłyszę jeszcze: – Mówiłem przecież, że jestem strasznie nudny. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2015