Granice rozwoju

Sąd, prywatni detektywi, skłócona społeczność: już niemal rok w podżywieckiej wiosce Jeleśnia jeden z największych światowych koncernów spożywczych walczy o wodę z grupą mieszkańców.

14.12.2010

Czyta się kilka minut

W okolicach Jeleśni gwałtownie narastają problemy ekologiczne. Domy i utwardzane drogi powstają coraz wyżej, wysychają źródła, niszczeją lasy. / fot. Andrzej Sidor / Forum /
W okolicach Jeleśni gwałtownie narastają problemy ekologiczne. Domy i utwardzane drogi powstają coraz wyżej, wysychają źródła, niszczeją lasy. / fot. Andrzej Sidor / Forum /

Jeszcze 20 lat temu przepływająca przez położoną w Beskidzie Żywieckim Jeleśnię Sopotnianka była rzeką z prawdziwego zdarzenia: wartką, kapryśną, głęboką na tyle, że w niektórych miejscach można było w niej pływać.

Dzisiaj pozostało z niej niewiele: w suchych miesiącach można przez nią przejść nie zamaczając butów. Podobnie jak inne rzeki Beskidu Żywieckiego, latem bardziej przypomina wysychające rzeki hiszpańskie niż potok płynący z serca nieskażonych gór. Lepiej się w niej nie moczyć - okoliczni mieszkańcy spuszczają do wody nieczystości.

Na początku marca tego roku przez Sopotniankę przejechał ciężki sprzęt, wynajęty przez firmę Żywiec Zdrój SA, część koncernu Danone - drugiego na świecie producenta wody butelkowanej. Według specjalistycznego magazynu "Źródło" Danone wlewa do butelek ponad 17 mln m3 wody rocznie. W Polsce posiada ponad 25 proc. rynku.

Na mapie koncernu Jeleśnia jest ważnym punktem: z okolicznych terenów spółka eksploatuje ponad 900 m3 wód podziemnych na dobę. Chce więcej, dlatego przekroczyła rzekę: na drugim brzegu rozpoczęła budowę pięciu studni, które docelowo miały dać kolejne 950 m3 na dobę. Nowe źródła pozwoliłyby na uruchomienie kolejnej linii produkcyjnej, z której w ciągu godziny schodziłoby 25 tys. butelek o pojemności 1,5 l.

Na drodze koncernu stanęła grupa okolicznych mieszkańców. Zasypali wszystkie możliwe instytucje gradem odwołań, próśb i skarg, zablokowali sprzęt budowlany. Inwestycja stanęła. Protestujący twierdzą, że jest prowadzona z rażącym naruszeniem prawa, a żadna niezależna instytucja nie zbadała jej wpływu na środowisko naturalne. Ich zdaniem przez zaniedbania urzędników potentat spożywczy został zwolniony z obowiązku wykonania oceny oddziaływania na środowisko, pominięto też etap konsultacji społecznych.

Byłby to jeden z wielu lokalnych konfliktów ekologicznych, z typowymi blokadami, nieskończoną liczbą odwołań i zażaleń, wymianą listów i chwytami poniżej pasa, gdyby nie fakt, że wyłaniają się z niego pytania podstawowe, dotyczące całego kraju. Mimo że pod względem wielkości zasobów wody słodkiej Polska zajmuje 20. miejsce w Europie, to już w rankingu producentów znajdujemy się na piątym miejscu. Jakie są więc granice w gospodarowaniu wodą? Kto powinien mieć pierwszeństwo w dostępie do niej? I w końcu: czy możliwe jest takie rozwiązanie konfliktu, by pogodzić obawy lokalnej społeczności z interesami inwestora, czy też zawsze jedna ze stron musi przegrać?

Kornik i woda

Naszkicujmy pejzaż, w którym toczy się konflikt. Rozmowy z mieszkańcami pokazują, że wygląda on inaczej niż foldery turystyczne zachęcające do odwiedzenia tej części Żywiecczyzny. Jeśli zebrać w całość wypowiedzi zarówno zwolenników, jak i przeciwników inwestycji, okaże się, że okolice Jeleśni są miejscem na skraju katastrofy ekologicznej. Mimo że nikt dotychczas nie sporządził szczegółowego bilansu wodnego ani programu ochrony tego terenu, wszyscy rozmówcy potwierdzają, że woda z gór ucieka coraz szybciej.

Dlaczego? Winnych jest wielu. Zapotrzebowanie na wodę rośnie. Oto paradoks cywilizacyjny, widoczny tu jak na dłoni: jeśli kanalizacji nie ma, szambo często wylewane jest na pola. Przyłączenie gospodarstwa do kanalizacji i wodociągu sprawia zaś, że z dnia na dzień zaczyna ono zużywać kilkakrotnie więcej wody. W Jeleśni, jak i w całym kraju, mieszkańcy chcą się kąpać w ogrodowych basenach, a w czasie suszy podlewać ogródki.

Zmiany klimatyczne spowodowały, że na Żywiecczyźnie ta sama ilość opadów co 15 czy 50 lat temu rozkłada się inaczej niż kiedyś - opady są rzadsze, ale bardziej intensywne, co utrudnia wchłanianie wody przez grunt. W wyżej położonych miejscowościach na masową skalę były i są betonowane potoki - w razie dużych opadów woda nie wsiąka w grunt, tylko rozpędza się jak w bobslejowej rynnie i płynie w dół. Powstają kolejne domy letniskowe, pensjonaty i drogi dojazdowe - zabudowa sięga coraz wyższych partii gór, zakłócając stosunki wodne. W korytach rzecznych prowadzona jest na masową skalę eksploatacja żwiru, co również prowadzi do obniżenia poziomu wód gruntowych i powierzchniowych. Patrząc na płytkie rzeki, trudno uwierzyć, że jeszcze przed wojną niektórymi z nich spławiano drewno.

Swoje robi też gospodarka leśna - szybszy odpływ wody doprowadził do osłabienia płytko zakorzenionych lasów świerkowych, które zostały zaatakowane przez kornika drukarza. Walka z kornikiem wymaga budowania utwardzanych i odwadnianych dróg leśnych oraz czyszczenia całych połaci leśnych, co sprawia, że woda ucieka z nich jeszcze szybciej.

Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej w Krakowie i Państwowy Instytut Geologiczny nie badają szczegółowo sytuacji w Jeleśni, ale pewnych wskazówek udziela sporządzony w 2007 r. dokument, dotyczący zmian poziomów zwierciadła wód podziemnych w regionie Górnej Wisły. Wynika z niego, że od początku XXI w. obniża się zwierciadło wód podziemnych i zmniejsza wydajność źródeł, co może powodować niedobory w studniach ujmujących najpłycej położone zasoby wody.

Rok 2010 jest dla mieszkańców Jeleśni pod tym względem katastrofalny: w maju, czerwcu i wrześniu przez miejscowość przeszły powodzie. W lipcu nastała susza.

Wiesław Pindel, Spółka Wodna Jeleśnia-Środek: - Tego lata mieliśmy pierwszy moment krytyczny, odkąd istnieje spółka. Wieczorem zakręcaliśmy kurek, do piątej rano. Inaczej źródło nie zdążyłoby się odnowić.

W takim pejzażu działa Żywiec Zdrój. Mimo problemów z zaopatrzeniem w wodę w Jeleśni, spółka została zwolniona z obowiązku wykonywania oceny oddziaływania na środowisko. Co więcej, wystąpiła o 20-letnie pozwolenie wodno-prawne (określa warunki, na jakich inwestor może korzystać z zasobów wody na danym terenie). Zwyczajowy okres pozwolenia to 3-5 lat.

Twarde żądania

Żywiec Zdrój unika stereotypowego wizerunku drapieżnego koncernu, który chce obrabować teren z bogactw naturalnych, a potem zwinąć żagle i odpłynąć. Nieustannie przekonuje, że nowa inwestycja ma wymiar społeczny, bo dzięki niej w fabryce zwiększy się zatrudnienie. Deklaruje pomoc finansową w rozwoju programu małej retencji, dzięki której woda z Żywiecczyzny będzie odpływała wolniej. Współfinansuje akcję sadzenia 2 mln drzew na terenie całej Puszczy Karpackiej. Pomaga lokalnym sportowcom, szkołom, przedszkolom i Straży Pożarnej. Zniszczony przez dojeżdżające do fabryki ciężarówki most odbudowała za własne pieniądze, przekazała też 5 mln zł na budowę wodociągu gminnego. Roczny koszt podatku od nieruchomości, jaki wpłaca na rzecz gminy idzie w setki tysięcy złotych.

Deklaruje nawet, że na potrzeby wodociągu odda jedną ze swoich studni.

Jednocześnie stawia twarde żądania: - Określiliśmy jasno granice swojego rozwoju na terenie gminy. Żeby zapewnić oczekiwany przez biznes okres zwrotu z inwestycji, potrzebne jest zagwarantowanie zaplanowanych mocy produkcyjnych, w tym również zasobów wody - tłumaczy Roman Kurzyk, dyrektor ds. Naukowych i Rozwoju Biznesu w firmie Żywiec Zdrój. Jak dowiedział się "Tygodnik", koszt całej inwestycji w Jeleśni miał zwrócić się w ciągu 10 lat, a bez nowej linii będzie to bardzo trudne. Dyrektor nie odpowiada jednoznacznie na pytanie, czy ewentualne niepowodzenie oznaczałoby zamknięcie fabryki.

Spółka potrafi jednak uderzyć tak, żeby zabolało.

Uczestnicy protestu zostali najpierw wezwani do zawarcia ugody przed sądem, ostatecznie warunkiem spółki było żądanie od każdego z nich zapłaty 20 tys. zł odszkodowania za blokowanie sprzętu budowlanego i zaniechania w przyszłości "jakichkolwiek nielegalnych działań" na szkodę firmy. Według wyliczeń spółki, na blokowaniu inwestycji straciła ona co najmniej 1 mln zł.

- Sądowe zawezwanie do próby ugodowej, z którego skorzystała nasza spółka, jest prawnie przewidzianym środkiem. Mamy na celu ugodowe rozwiązanie sporu, który w normalnym toku rzeczy byłby przedmiotem pozwu sądowego - tłumaczą przedstawiciele firmy. - Od początku dążyliśmy właśnie do ugodowego załatwienia sprawy. Spółka zaproponowała rezygnację z żądania finansowego pod warunkiem złożenia oświadczeń o niepodejmowaniu w przyszłości nielegalnych działań przez protestujących. Do zawarcia ugody nie doszło.

Spółka wyeliminowała z konfliktu Dariusza Morawca, lokalnego ekologa, który od 2007 r. prowadzi blog poświęcony ochronie środowiska Żywiecczyzny. Morawiec śledził działalność spółki, opisując szczegółowo konflikty z lokalną społecznością. Zarzucił m.in. firmie, że ta nie posiada szczegółowych informacji dotyczących obecnych zasobów wodnych w Jeleśni i okolicach, a w swoich dokumentach opiera się na przybliżonych informacjach sprzed ponad 15 lat.

Żywiec Zdrój oskarżył autora o wielokrotne powtarzanie nieprawdziwych informacji. - Rzeczywiście popełniłem błąd merytoryczny, pisząc, że firma eksploatuje więcej wody niż w rzeczywistości - przyznaje ekolog. Spółka najpierw zażądała 20 tys. tys. zł zadośćuczynienia, ale przed sądem doszło do ugody. Żywiec Zdrój wycofał się z roszczeń finansowych, w zamian za to Morawiec zobowiązał się do usunięcia części swoich zapisków i obiecał, że nie będzie wypowiadał się w internecie na temat działalności firmy. Chce się zająć programem małej retencji.

Przez grupę protestujących został uznany za zdrajcę.

Problemy istniały wcześniej

Jeśli chodzi o meritum, czyli wodę, Żywiec Zdrój nie ma sobie nic do zarzucenia: - Nasi pracownicy pod nadzorem hydrogeologów stale monitorują poziom wody w użytkowanych przez spółkę studniach. Ponadto we współpracy z hydrologiem monitorujemy przepływy rzek w zlewni kotliny Jeleśni, a także inne parametry w ramach wewnętrznego systemu jakości. Badania potwierdzają, że nasza działalność nie wpływa negatywnie na środowisko naturalne. Ilość pobieranej przez firmę wody w Jeleśni stanowi zaledwie ułamek możliwych do zagospodarowania zasobów wodnych tego rejonu. Dodajmy, że są to zasoby odnawialne - przekonuje Roman Kurzyk. Większe zagrożenie widzi w gospodarzach, którzy wylewają szambo na pole.

Wiesław Pindel: - Nie znajdziecie w miejscowości nikogo, kto by chciał pozbyć się Żywca. Tyle że w ludziach narosło przekonanie, że spółka jest uprzywilejowana. Podam przykład: kiedy my zakręcaliśmy kurki na noc z powodu suszy, w fabryce praca szła pełną parą.

Dlaczego?

- To proste - odpowiada Kurzyk. - Nasze ujęcia wykorzystują zasoby wód podziemnych, a dotychczasowe susze nie wpływały na ich wydajność. Gdyby poziom wody w naszych studniach zaczął się obniżać na skutek dłuższych anomalii pogodowych, również musielibyśmy reagować. Myślę, że problemy mieszkańców Jeleśni da się rozwiązać dzięki budowie dobrego wodociągu gminnego, zasilanego wydajnym ujęciem komunalnym. Ta budowa ciągnie się już wiele lat. W tej chwili gospodarowanie wodą do celów bytowych w Jeleśni bazuje głównie na doprowadzaniu wody do kilku lub większej liczby gospodarstw rurociągami z naturalnych źródeł, tzw. samowypływów. Ich wydajność stale maleje, a liczba odbiorców i zapotrzebowanie w ostatnich latach znacząco wzrosły. Problem nie pojawił się wraz z naszym przyjściem.

Jeden z protestujących: - Spółka próbuje zrobić z nas pieniaczy i oszołomów. Prawda jest inna: ten przypadek pokazuje, że sprawy istotne dla środowiska naturalnego mogą pozostawać poza kontrolą społeczną. Nikt mnie nie przekona, że wyciąganie z ziemi prawie 1000 m3 na dobę to drobnostka.

Winna latorośl

Po tym, jak Morawiec wycofał się z prowadzenia protestu, rolę lidera wziął na siebie Ryszard Bera - pracownik dużej firmy zajmującej się sprzedażą nasion.

O Berze jego przeciwnicy w Jeleśni mówią różnie.

Że podejrzany i nie wiadomo, skąd się wziął.

Że pracuje dla koncernu niemieckiego.

Że musi mieć mocodawców, bo przecież sam nie napisałby tak profesjonalnych pism prawnych.

Że za jego plecami stoi jakiś konkurencyjny koncern.

Roman Kurzyk: - Ryszard Bera w jednym z pism stwierdził, że chce hodować na swoim polu winną latorośl, dlatego choćby minimalne obniżenie poziomu wody ma dla niego znaczenie. Jaka winna latorośl? Przecież to świadome i celowe działanie, które ma wykazać rzekomy wpływ naszej działalności na roślinność, której nigdy nikt na tych terenach nie uprawiał. Naprawdę chodzi o coś innego - o utrudnianie naszej działalności. Na marginesie zapytam: kto na glebach IV klasy chce produkować wino?

Bera: - Mam prawo posadzić na swojej ziemi, co mi się podoba. Koncern nie rozumie, że czerpiąc wodę, wchodzi na mój teren i narusza prawo własności. Czy zyski lokalnej społeczności mogą uzasadniać wchodzenie na prywatną ziemię?

Na pytanie, kto za nim stoi, Bera tylko się uśmiecha. - Student prawa - odpowiada. - Spółka przyzwyczaiła się do wyrazów wdzięczności i podziękowań, dlatego dziwi ją, że ktokolwiek może uważnie czytać dokumenty, które przygotowuje.

Na mapach lokalizacji studni widać zaznaczone linią przerywaną okręgi. To granice wyznaczonych teoretycznie lejów depresji, czyli obszarów, na których po uruchomieniu studni obniży się lustro wód gruntowych. Wyrysowany na mapie zasięg oddziaływania studni wchodzi na jego pole. To nie wszystko: po uruchomieniu inwestycji spółka ma prawo wystąpić o stworzenie strefy ochronnej wokół ujęć, co dla właścicieli pól może oznaczać konieczność zmian w produkcji rolnej. - Mówiąc prościej: ktoś buduje w pobliżu mojej działki studnię. Nie dosyć, że istnieje ryzyko obniżenia poziomu wody, to jeszcze inwestor ma prawo wystąpienia o zmiany w sposobie, w jaki gospodaruję. Gdzie tu sprawiedliwość? - pyta Bera.

Małgorzata Myszka-Mikłusiak, specjalista ds. Relacji Zewnętrznych firmy: - To nieuzasadnione obawy. Jeśli już, to możemy apelować, żeby w pobliżu nie wylewano szamba, jak to czasem robią mieszkańcy, czy nie wywożono obornika na pola zimą. Nie nazwałabym więc tego ograniczeniami, tylko próbą wprowadzenia dobrych dla środowiska praktyk.

Operat wodno-prawny, czyli dokument określający warunki, na których inwestor chce korzystać z wody, studiował na prośbę protestujących prof. Józef Suliński, znany polski agrohydrolog z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Suliński ostrzega, że na terenie, który wybrała firma, może dojść do istotnych zmian w stosunkach wodnych, które będą skutkować częstszym przesuszaniem ziemi i obniżeniem plonów. Zasięgi lejów depresyjnych uznał za mało wiarygodne. Prof. Suliński zwraca też uwagę, że pełny obraz stosunków wodnych w tak skomplikowanym geologicznie terenie jak Jeleśnia można uzyskać po długich i kosztownych badaniach.

O opinię "Tygodnik" poprosił również jednego z cenionych hydrogeologów, który od blisko 40 lat pracuje w południowej Polsce. Nie chciał ujawniać nazwiska. - Nie widzę tu groźby katastrofy i pod tym względem obawy protestujących mogą być przesadzone. W dokumentach są natomiast sygnały, że wpływ inwestycji może być większy, niż przedstawiają to autorzy operatu. Podejrzliwość mieszkańców jest do pewnego stopnia uzasadniona: jeśli w dokumentach czytam, że ujęcie przyspieszy spływ wody na głębiej położone poziomy, to nie można twierdzić autorytatywnie, że nie będzie to miało znaczenia dla wód gruntowych. Jeśli wszyscy w Jeleśni przyznają, że od dłuższego czasu są tam kłopoty z wodą, konieczne powinny być szczegółowe badania i ocena oddziaływania na środowisko. Takie badania trwają czasem nawet trzy lata.

Mimo próśb "Tygodnika" spółka nie udzieliła szczegółowych odpowiedzi na pytanie, jak długo trwały badania terenu, na którym powstało sporne ujęcie. W Państwowym Instytucie Geologicznym nie znaleźliśmy zebranych przez firmę danych dotyczących monitoringu wód podziemnych w rejonie Jeleśni.

Na pytanie "Tygodnika" o szczegółowe dane dotyczące zasobów wodnych zlewni Sopotni i Koszarawy spółka odpowiada: "Dane te można wyliczyć na podstawie ogólno-

dostępnych danych hydrologicznych, w oparciu o powszechnie akceptowaną metodę".

Na sztukę

28 października 2010 r. Ryszard Bera był w podróży służbowej. - Stałam właśnie na ganku, kiedy na naszą uliczkę wjechał granatowy ford. Jechał bardzo powoli, myślałam, że kogoś szuka - opowiada Joanna Bera, również uczestniczka protestu. - Po chwili auto wróciło i zobaczyłam, że jeden z pasażerów przez uchyloną szybę robi zdjęcia naszego domu. Dzień później widzieli ich sąsiedzi.

Ryszard Bera: - Jak wróciłem do domu, jeszcze kręcili się dookoła, był też drugi samochód. Pojechaliśmy z żoną do Jeleśni pod jedyny w miejscowości hotel, żeby sprawdzić, czy przypadkiem tam się nie zatrzymali. Znaleźliśmy oba samochody na parkingu, spisaliśmy numery tablic rejestracyjnych, sprawę zgłosiłem na policję. Ci ludzie nie starali się specjalnie ukryć, mieliśmy raczej wrażenie, że chcą być przez nas widziani.

Sprawdziliśmy. W dostępnej m.in. dla policjantów i strażników miejskich bazie CEPiK, która gromadzi dane osobowe wszystkich polskich kierowców, figuruje ford galaxy o numerach WS 45101. Według bazy jego właścicielem jest Krzysztof Matyszczak z warszawsko-siedleckiego biura detektywistycznego Inkasso, zajmującego się windykacją należności. Biuro proponuje "szeroki wachlarz profesjonalnych usług", chwali się też, że właścicielem jest były pracownik Biura Komendy Głównej Policji w Warszawie.

Z Matyszczakiem "Tygodnik" rozmawia przez telefon. Detektyw twierdzi, że w Jeleśni nie był, granatowego forda nie posiada, jego telefon jest na podsłuchu, a cała sprawa została nakręcona przez konkurencję.

Gdyby Matyszczak mówił prawdę, oznaczałoby to ślad jeszcze innej, znacznie poważniejszej, afery - ktoś musiałby włamać się do bazy CEPiK i skojarzyć tam personalia detektywa z autem, którego ten faktycznie nie posiada. - Jak dotąd, nie stwierdziliśmy ani jednego takiego przypadku - odpowiada jednak Robert Horosz z biura prasowego KGP.

Co więcej, udało nam się ustalić, że w ośrodku wypoczynkowym Vesta w Jeleśni znajduje się faktura za trzy noclegi, wystawiona na firmę Inkasso.

Wszystko wskazuje więc na to, że detektywi rzeczywiście namierzali Berę.

- U nas mówimy, że to metoda "na sztukę". Są czasem sytuacje, że policjant celowo rzuca się w oczy obserwowanemu, żeby wywrzeć presję. To jedna z form prewencji i klasyczna metoda nacisku - tłumaczy proszący o anonimowość oficer z KGP.

Kto wysłał detektywów? Nasuwają się różne odpowiedzi.

Albo że Ryszard Bera coś ukrywa przed dziennikarzami. W Krajowym Rejestrze Długów nie ma jednak śladów, by ktoś ścigał go za zobowiązania. Sam Bera przekonuje, że oprócz regularnie spłacanego kredytu nie ma żadnych zobowiązań.

Albo że Ryszard Bera wynajął detektywów sam, żeby wywołać zamieszanie wokół swojej osoby.

Żywiec Zdrój kategorycznie odżegnuje się od jakiegokolwiek związku z tą sprawą. Małgorzata Myszka-Mikłusiak: - Firma Żywiec Zdrój nie korzystała z usług agencji detektywistycznej ani w tej sprawie, ani w żadnej innej. Wiemy, gdzie mieszka pan Bera, jak wygląda dom, w którym mieszka, i gdzie pracuje. Nie potrzebujemy w celu ustalenia tych okoliczności najmować firmy detektywistycznej.

***

Ryszard Bera widzi siebie czasem, jak stoi w środku lata na wyschniętym polu. W jednej ręce trzyma kawał suchej ziemi, w drugiej (straszny upał) - butelkę z wodą firmy Żywiec Zdrój. Za plecami ledwo żywa Sopotnianka.

Dariusz Morawiec już dwa lata temu w liście otwartym zaproponował, by w powiecie żywieckim zorganizować ekologiczny okrągły stół, przy którym spotkaliby się samorządowcy, leśnicy, ekolodzy, przedstawiciele lokalnej społeczności i inwestorów. Propozycja pozostała bez odpowiedzi.

Termin zapłaty pieniędzy, których spółka zażądała od protestujących, mija 31 grudnia. Protestujący zapowiadają, że nie zapłacą firmie ani grosza.

Jak na razie, skutecznego sposobu zażegnania konfliktu nie widać. Jedyną osobą, która mimo konfliktu zdaje się zachowywać dobry humor, jest w Jeleśni były wójt gminy Władysław Mizia. Protestujący zarzucają mu, że zlekceważył obowiązek przeprowadzenia konsultacji społecznych, a problemy z wodą obchodzą go mniej niż polowania, którym z lubością się oddaje. Były wójt nie ma już ochoty powracać do sprawy - zajmie się nią jego następca.

Ale Żywiec Zdrój jest pewny swego.

Kiedy dwa tygodnie temu dziennikarz "Tygodnika" przyjechał po raz kolejny do Jeleśni, przedstawiciele spółki prowadzili właśnie spotkanie z chętnymi do pracy przy nowej linii produkcyjnej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2010