"Gospodarka, głupcze!" bis

“Gospodarka, głupcze!" - brzmiało hasło, pod którym Bill Clinton pokonał w 1992 r. George’a Busha seniora. To samo hasło kierują dziś do George’a Busha juniora już nie tylko demokratyczni pretendenci do fotela w Gabinecie Owalnym i partyjni koledzy prezydenta zaniepokojeni widmem przegranych wyborów, ale większość obywateli.

02.11.2003

Czyta się kilka minut

Według sondażu “The Washington Post" i sieci telewizyjnej ABC sześciu na dziesięciu Amerykanów jest przeciwnych topieniu w Iraku dodatkowych 87 miliardów dolarów, o które prezydent wystąpił do Kongresu. Społeczeństwo powoli otrząsa się także z lęku, który administracja podsycała przez ostatnie dwa lata żółtymi i pomarańczowymi alarmami antyterrorystycznymi. Bardziej niż walka z terroryzmem martwi mieszkańców USA bezrobocie.

Clinton, czyli “adaptacja"

Republikanie mają nadzieję, że jeśli gospodarka się ożywi, a w Iraku zapanuje względny spokój lub obowiązki Stanów Zjednoczonych przejmą inne kraje, Bush nie pójdzie w ślady ojca, który wygrał wojnę z Husajnem, lecz przegrał wybory. Niektórzy eksperci twierdzą jednak, że będzie coraz gorzej. Demokraci, którzy przez dwa lata bali się przeciwstawić “wojennemu" prezydentowi, by nie oskarżono ich o brak patriotyzmu, odzyskali własny głos. Co ważniejsze - oferują alternatywny program polityczny i gospodarczy (choć żadnemu z nich nie udało się jeszcze przebić ze swoimi propozycjami do szerokich mas). “Jestem pewien, że demokraci mają jakiś plan - stwierdził jeden z ankietowanych, 34-letni Laurel Halsey. - Tylko nie wiem jaki". W myśl badań przeprowadzonych na zlecenie “The New York Times" i sieci CBS gospodarcze talenty Busha docenia zaledwie 40 proc. mieszkańców USA. 56 proc. ocenia je negatywnie.

Poprzedni prezydent USA przyzwyczaił obywateli do elastycznego reagowania na procesy ekonomiczne oraz do aktywnego kształtowania tych procesów. Rozumiał charakter i znaczenie przemian gospodarczych nie tylko lepiej od poprzedników, ale i od większości kolegów po fachu urzędujących w innych światowych stolicach.

Współcześni politycy, po uszy wciągnięci w doraźne rozgrywki międzypartyjne, nie nadążają z reguły za rzeczywistością “globalnej wioski": oferują wyborcom szumne slogany i ideologie tkwiące korzeniami w czasach, gdy narody mogły same decydować o swych losach. Tymczasem eksplozja międzynarodowej wymiany towarowej i informacyjnej sprawia, że nobliwi mężowie stanu są w gruncie rzeczy pionkami światowej gry rynkowej. Bill Clinton próbował adaptować się do tych nowych warunków - wiedział, że wszystko jest płynne i doktryna nie jest w stanie przewidzieć postępów technologii, która zmienia sposoby porozumiewania się i myślenia niemal z dnia na dzień. Zdawał sobie również sprawę, że globalizacji gospodarki nie da się powstrzymać. Próbował zatem proces ten wykorzystać. Amerykanie mają w świecie mówiącym po angielsku, jedzącym big mack’i i przeglądającym internetowe strony, naturalną przewagę nad rywalami. Dlatego właśnie demokratyczny lokator Białego Domu tak uporczywie próbował obalać bariery blokujące swobodę konkurencji a waszyngtońskim dyplomatom, którzy nie mają już z kim prowadzić zimnej wojny, kazał przyuczać się do zawodu komiwojażera.

Bush: znikające miejsca pracy

Co prawda Bush pojechał niedawno na szczyt gospodarczy krajów Azji i Pacyfiku w Tajlandii, ale globalizacja brzmi zbyt po clintonowsku, by stanowić ulubiony temat zajęć obecnej administracji. Zamiast fabryk sprzętu elektronicznego i samochodów, które przed azjatyckim kryzysem (1998) rozpleniły się jak pędy bambusa, prezydent odwiedził tajskie oddziały, które wróciły z Afganistanu. Główna teza gościa brzmiała, że to terroryzm stanowi największe zagrożenie dla wolnego handlu.

Wojujący z Al-Kaidą Bush jest pierwszym od czasów Herberta Hoovera przywódcą USA, za rządów którego liczba miejsc pracy zamiast wzrosnąć - zmalała. I to o trzy miliony. Bezrobocie sięgnęło 6,2 proc., co oznacza, że z zasiłków żyje 8,8 miliona Amerykanów. Niektórzy ekonomiści twierdzą, że realny odsetek bezrobotnych sięga 10 proc., ponieważ wiele ofiar gospodarczej stagnacji nie ma prawa do pobierania zasiłku lub prawo to straciło: jako bezrobotnych ujmuje się w statystykach tylko tych, którzy co tydzień dostają czeki z budżetu stanowego.

O ile podczas kadencji Clintona miesięcznie przybywało przeciętnie 239 tys. miejsc pracy, o tyle za Busha znika 69 tysięcy. Branża komputerowa, na przykład, przed końcem 2004 r. straci jedną dziesiątą etatów, które zostaną przeniesione do krajów oferujących tańszą siłę roboczą, jak Indie czy Rosja. Wartość kapitałowa spółek akcyjnych spadła o jedną czwartą. Wartość dolara w stosunku do euro - aż o 20 proc. Wzrosła za to o 18 proc. cena benzyny, a amerykańskie zapasy ropy naftowej są najniższe od 26 lat. Deficyt budżetowy ma sięgnąć w bieżącym roku fiskalnym 455 miliardów dolarów. Bank Centralny (Fed) zaczyna przebąkiwać o groźbie deflacji, zjawisku nieznanym w USA od lat 30. ubiegłego wieku, gdy kraj przeżywał Wielki Kryzys.

Zadłużenie skarbu państwa zwiększyły cięcia podatkowe dla najbogatszych, które Bush reklamował jako lekarstwo na zastój gospodarczy twierdząc, że zachęcą ich do inwestycji. Oczywiście, najbogatsi to również elektorat i kampanijni sponsorzy prezydenta. Dlatego ustawa o podatkach została tak skonstruowana, że 78 proc. korzyści przypadnie Amerykanom zarabiającym powyżej 100 tys. dolarów rocznie. Prezydent, na przykład, zaoszczędzi 26 739 dolarów.

Tyle że współczesną gospodarkę z rozwiniętą sferą usług i handlu napędzają konsumenci, a tym Bush zaoferował niewiele: około tysiąca dodatkowych dolarów w kieszeni na rodzinę poprzez ulgi fiskalne dla małżeństw i rodziców z dziećmi. Jako “lukier na powierzchni ciastka podzielonego między milionerów" określiła opozycja zachęty inwestycyjne dla drobnych przedsiębiorców. Wszyscy natomiast, niezależnie od wyznawanej filozofii, zgadzają się, że bogaci wcale nie wydają dodatkowych pieniędzy. Nie wydają, bo nie muszą. Pozytywne efekty cięć, jeśli w ogóle dadzą się odczuć, to dopiero po pewnym czasie. W bliższej perspektywie gospodarki nie ożywią. Wśród widzów CNN zapytanych, w czyim interesie leży przyjęcie fiskalnych inicjatyw Busha, 83 proc. odpowiedziało, że w interesie najbogatszych, 14 proc., że klasy średniej, 3 proc., że najbiedniejszych.

11 września potrzebny od zaraz

Rosnące bezrobocie to w dużej mierze efekt globalnych procesów gospodarczych: stopniowego zanikania tradycyjnych sektorów przemysłu konsumpcyjnego. Przenoszenia produkcji do krajów dysponujących dużymi zasobami taniej siły roboczej (tzw. outsourcing). W gospodarkach postindustrialnych, zwłaszcza w amerykańskiej, nastąpił gwałtowny rozwój sfery usług. Najważniejszym towarem, również eksportowym, stały się dobra niematerialne. W ten sposób zwiększa się mobilność na rynku pracy.

Bezpowrotnie mijają czasy jednej życiowej kariery w konkretnym zawodzie. Pojawią się dziesiątki nowych profesji, a fachowa wiedza zaczyna się dezaktualizować w ciągu kilku lat. Postęp techniczny, demonopolizacja i stopniowe likwidowanie barier celnych, prowadzące w perspektywie do powstania zhomogenizowanej gospodarki ogólnoświatowej, zmuszają menadżerów do podejmowania drastycznych decyzji. Cykle produkcyjne stają się coraz krótsze i za błędy trzeba płacić szybciej niż kiedyś. Jeśli szefowie dużych firm nie zdołają wyśrubować zysków do maksimum, giełda zdewaluuje akcje ich przedsiębiorstw. Inwestorzy rzucą się do ucieczki i zalewając rynek swoimi udziałami, zbiją cenę o kolejne punkty. Konkurencja przejmie pakiet kontrolny i pożre marudera. Innymi słowy, jeśli dyrektor nie zwolni pracowników, bez których może się obejść, przyjdzie nowy właściciel i zwolni wszystkich - włącznie z dyrektorem.

Clinton choć był “nowym demokratą" nie zamierzał puścić mechanizmów wolnej konkurencji na żywioł. Jego sekretarz pracy Robert Reich stymulował “korporacyjne poczucie odpowiedzialności", wprowadzając zmiany w systemie podatkowym: obniżając stopy opodatkowania firm, które zamrażały poziom zatrudnienia, przekazywały pracownikom część udziałów, zapewniały im przyzwoite ubezpieczenia lekarskie oraz stwarzały możliwość doskonalenia umiejętności. Bush, poza cudownym lekarstwem na wszystkie gospodarcze bolączki w postaci wspomnianych ulg podatkowych, nie zaproponował nic.

Choć trudno w tej chwili snuć sensowne spekulacje na temat przyszłorocznych wyborów, symptomatyczne wydają się wyniki sondażu przeprowadzonego po przystąpieniu do kampanijnego wyścigu emerytowanego generała Wesleya Clarka. Wyniki badań Gallupa przeprowadzonych na zlecenie CNN i “USA Today", w myśl których na Clarka głosowałoby 49 proc. Amerykanów podczas gdy na Busha tylko 46 proc., nie świadczą o politycznej sile tego pierwszego. Świadczą o słabości prezydenta. I coraz więcej obserwatorów skłania się ku tezie, że jeśli nie nastąpi jakieś nadzwyczajne wydarzenie, które - podobnie jak zamachy z 11 września - skupi naród wokół Wodza Naczelnego, George Bush junior opuści Biały Dom po czterech latach urzędowania.

PIOTR MILEWSKI jest dziennikarzem Radia Zet. Stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2003