Be jak bezrobotny

Firmy w Polsce znów zaczynają zwalniać pracowników. To zła wiadomość – także dlatego, że przez ostatnie trzydzieści lat walkę z bezrobociem sprowadziliśmy do walki z bezrobotnymi.

25.05.2020

Czyta się kilka minut

 / LECH MAZURCZYK
/ LECH MAZURCZYK

Przez aż dwie z trzech dekad wolnego rynku w Polsce bezrobotny był jedną z najważniejszych postaci życia publicznego. W jego obronie zrodził się ruch polityczny. Kandydaci w kolejnych wyborach parlamentarnych poświęcali mu wiele uwagi w swoich programach. Dla autorów kabaretowych stał się figurą właściwie obowiązkową, pokazywaną zwykle w znoszonym dresie, czapce bejsbolówce i z niepełnym uzębieniem.

Doczekał się nawet odmian regionalnych. Wiejska przesiadywała zrezygnowana na ławeczce przed sklepem, jak bohaterowie popularnego swego czasu serialu. Miejska, zdecydowanie młodsza i bardziej agresywna, w powszechnym wyobrażeniu spędzała całe dnie na wyścigach zdezelowanymi golfami, słuchaniu rapu i organizowaniu się w osiedlowe gangi.

Bezrobotny zszedł nam z oczu niepostrzeżenie. Jego miejsce w politycznej agendzie najpierw zajął emigrant zarobkowy, a potem odbiorca 500 plus i innych programów. W końcu – ktoś, kto po kilkunastu latach wysokiego bezrobocia bierze wreszcie na pracodawcach sprawiedliwy odwet na tzw. rynku pracownika. Gdy 4 marca minister Łukasz Szumowski ogłaszał na konferencji prasowej wykrycie pierwszego polskiego przypadku COVID-19, w urzędach pracy zarejestrowanych było 909 400 bezrobotnych, czyli zaledwie 5,4 proc. Polaków w wieku produkcyjnym. Bardzo blisko pułapu 4,4 proc. uznawanego w naszym kraju przez część ekonomistów za tzw. naturalną stopę bezrobocia, niezależną od sytuacji ekonomicznej.

Kryzys ex machina

W kwietniu, jak wynika z danych opublikowanych przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, liczba zarejestrowanych bezrobotnych wzrosła już o około 58 tys. osób. W kolejnych miesiącach będzie znacznie gorzej. Pierwszego uderzenia bezrobocia eksperci rynku pracy spodziewają się pod koniec czerwca, gdy na zwykły o tej porze skok liczby osób rejestrujących się w pośredniakach (koniec roku szkolnego) nałożą się efekty pierwszych zwolnień grupowych z końca marca i kwietnia.

Co dalej? To w głównej mierze zależy od tempa odmrażania polskiej gospodarki. Minister rozwoju Jadwiga Emilewicz zasugerowała, że ostatnie epidemiczne zaostrzenia mogłyby zniknąć do połowy lipca, co pozwoliłoby wykorzystać w pełni przynajmniej drugą połowę wakacji. Epidemii w Polsce nadal daleko do wygaśnięcia, trudno więc potraktować takie zapowiedzi jako coś więcej niż pobożne życzenia. Dlatego większość ekspertów rynku pracy uważa, że na koniec roku odsetek bezrobotnych Polaków może się zbliżyć do 10 proc., czyli do poziomu odnotowanego ostatni raz na początku 2016 r. Dla pełnego obrazu trzeba więc od razu dodać, że od tamtej pory polski system wspomagania osób pozbawionych zatrudnienia padł ofiarą niemal całkowitego demontażu, przeprowadzonego z premedytacją przez egzotyczną koalicję kolejnych rządów PiS i samorządowców.

Toruń, Kielce, Gniezno, Pleszew, Sandomierz, Żywiec – to tylko kilka z kilkunastu polskich powiatów, gdzie w ostatnich miesiącach „dostosowano wielkość zatrudnienia” w powiatowych urzędach pracy do aktualnej stopy bezrobocia, najczęściej po prostu zwalniając doświadczonych urzędników albo przesuwając ich do innych zadań. W małych miejscowościach dochodziło nawet z tego powodu do komicznych sytuacji: zwolnieni urzędnicy rejestrowali się w byłym miejscu pracy, przez co stopa bezrobocia szła nagle w górę i dyrekcja urzędu musiała dokonywać kolejnego „dostosowania”, przyjmując zwolnionych ponownie do pracy.

Brak pieniędzy – to najczęstszy powód. W 2016 r. Fundusz Pracy przeznaczył na aktywne formy przeciwdziałania bezrobociu 6,2 mld zł. Rok później już 5,77 mld zł. W zeszłym roku wydatki na ten cel spadły do 2,76 mld zł. Spadek nakładów wydaje się zrozumiały w obliczu malejącego bezrobocia. Problem w tym, że wiosny na rynku pracy rząd nie wykorzystał na przygotowania do czegoś, co w gospodarce wolnorynkowej jest nieuniknione, czyli dekoniunktury. Przeciwnie, potraktowano to jak okazję do doraźnych budżetowych oszczędności i przesunięć. Po protestach lekarzy stażystów Sejm pospiesznie znowelizował budżet, obciążając Fundusz Pracy dofinansowaniem zarobków młodych medyków. W tej sytuacji za sukces trzeba uznać odrzucenie przez rząd postulatów organizacji przedsiębiorców, które domagały się obniżenia składki na FP z 2,45 do 1,45 proc. wynagrodzenia „w obliczu sukcesywnie malejącej stopy bezrobocia”. Rząd PiS zdawał się podzielać przekonanie przedsiębiorców, że jedynym problemem polskiego rynku pracy po wsze czasy będzie odtąd tylko brak pracowników.

– Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej ma dziś długą nazwę, ale to urząd wydmuszka – mówi jeden z byłych wiceministrów tego resortu, prosząc o niepodawanie nazwiska. – Zwolniono doświadczonych dyrektorów i kierowników, którzy pracowali na tych stanowiskach czasem i po kilkanaście lat. Ich miejsce pozajmowali głównie ludzie związani z politykami partii rządzącej, czasem w ogóle niezwiązani zawodowo z problematyką społeczną.

Obywatel kategorii B

Epidemia COVID-19 stawia więc polskie państwo w obliczu zagrożenia, na jakie nie jest ono kompletnie przygotowane. Tym razem nie chodzi jednak o samą chorobę, lecz o gwałtowny skok bezrobocia, którego nikt nie mógł wyczytać z prognoz makroekonomicznych.

– Kiedy przejrzałem pierwszą wersję ustawy o tarczy antykryzysowej i nie znalazłem w niej ani jednej wzmianki o bezrobotnych, byłem zdziwiony – mówi prof. Ryszard Szarfenberg, badacz polityki społecznej. – Gdy nie wyszukałem ich także w dwóch kolejnych, zdziwienie zamieniło się w rozgoryczenie. To niestety wygląda tak, jakby zdaniem rządzących obywatel zasługiwał na pomoc tylko wtedy, kiedy pracuje, płaci podatki i zwiększa PKB.

Zaniedbania Polski w sferze pomocy dla bezrobotnych są, jak mówi Szarfenberg, wieloletnie. Winny jest nie tylko PiS. Eksperci rynku pracy i część ekonomistów od lat przypominają politykom, że Polska ma najniższą wśród wszystkich krajów OECD wysokość zasiłku dla bezrobotnych w relacji do ostatniej wypłaconej pensji. Podstawowa stawka na rękę wynosi obecnie 741,87 zł przez pierwsze 3 miesiące prawa do zasiłku, a przez kolejne – 592,52 zł. Kwoty te ulegają podwyższeniu lub obniżeniu w zależności od stażu pracy. Realnie zasiłki w Polsce stanowią jednak około 30 proc. pensji minimalnej. Tymczasem Międzynarodowa Organizacja Pracy już w latach 50. ubiegłego stulecia zarekomendowała stawkę zasiłku na poziomie co najmniej 50 proc. minimalnego wynagrodzenia.

Rząd w połowie maja zapowiedział podwyżkę świadczenia do 1,2 tys. zł i trzymiesięczny dodatek antyrecesyjny w wysokości 1300 zł. Prawa do zasiłku nadal nie będą jednak mieć osoby pracujące na posadach sezonowych albo zatrudnione na umowach cywilnoprawnych.

– Obawiam się, że statystyki bezrobocia już nie oddają jego prawdziwej skali, a będzie z tym tylko gorzej – mówi prof. Szarfenberg. – Niski zasiłek i ograniczenia w prawie do tego świadczenia sprawiają, że wiele osób będących de facto bezrobotnymi nie rejestruje się w urzędach. Ministerstwo pracy mówi o niespełna 60 tys. nowych bezrobotnych w kwietniu. Tymczasem badania niezależnych instytucji pokazują już opinie ponad 50 proc. Polaków o gwałtownym pogorszeniu sytuacji bytowej. Z danych ZUS, do których dotarły media, wynika, że tylko w kwietniu z listy płatników wyrejestrowano aż 165,5 tys. osób.

Bezrobocie i zasiłki od zawsze były ulubionym tematem do politycznych harców. Już pierwszy projekt tego typu, wprowadzony na rządową wokandę w 1911 r. przez gabinet brytyjskiego premiera Herberta Henry’ego Asquitha, zebrał baty zarówno ze strony torysów, obawiających się o stabilność budżetu, jak i brytyjskich komunistów, którzy w zasiłkach upatrywali środek przeciwbólowy mający powstrzymać masy przed rewolucją. Do złudzenia podobną rozpiętość ma także współczesna polska debata o wysokości zasiłków dla bezrobotnych. Z jednej strony słychać obawy części pracodawców, że dodatkowe 5 mld zł, które budżet będzie musiał wydać na wyższe zasiłki, rozhuśta finanse publiczne. Z drugiej zaś dobiegają głosy polityków, że wyższe zasiłki doprowadzą do wzrostu bezrobocia, bo pracodawcom łatwiej będzie skreślać kolejne nazwiska z listy płac.

Nad pierwszym argumentem nie warto się nawet pochylać w sytuacji, kiedy rząd uruchamia dziś pakiety antykryzysowe idące w dziesiątki miliardów złotych. Mit wysokich zasiłków utrwalających rzekomo bezrobocie jest o wiele groźniejszy – także dlatego, że towarzyszy polskiej debacie publicznej praktycznie od końca lat 90. Przeciwnicy podnoszenia świadczeń powołują się na wyniki ówczesnych badań OECD.

Szkopuł w tym, że – jak zauważa Ryszard Szarfenberg – ich autorzy doszli do takich wniosków jedynie w odniesieniu do bogatych państw opiekuńczych, które w tamtym czasie oferowały bezrobotnym bardzo wysokie zasiłki, do tego wypłacane przed długi czas.

– Rozciąganie tamtych konkluzji na współczesne polskie realia jest zwykłą manipulacją – kwituje badacz.

Siła stereotypów

Skąd więc to niemal powszechne przekonanie, że wydatki na walkę z bezrobociem to pieniądze, które można wydać mądrzej? Przez pierwsze dwie dekady wolnego rynku pracodawcom i części ekonomistów udało się namalować wizerunek bezrobotnych jako hamulcowych transformacji. Walkę ze zjawiskiem bezrobocia sprowadzono praktycznie do walki z samymi bezrobotnymi. W 2004 r. społecznie wrażliwy tygodnik „Polityka” w raporcie zatytułowanym „Bezrobotni nierobotni” opisywał problem, jaki walcząca o cywilizacyjny awans Polska ma z bezrobotnymi. Jeden z bohaterów materiału na pytanie, dlaczego nie pracuje, odpowiadał: „Nie robim, bo się ujebiem”. Nawet autorzy „Diagnozy Społecznej”, największego cyklicznego badania socjologicznego w Polsce, nie uchronili się przed krzywdzącymi uproszczeniami, pisząc w 2009 r. o bezrobotnych kobietach, które „z pewnością nie podjęłyby pracy, nawet gdyby rynek je wzywał; dzięki zaś zarejestrowaniu w urzędzie otrzymują, podobnie jak pracujący na czarno, »ekstra-prezent« od państwa – bezpłatne ubezpieczenie zdrowotne i przez pewien czas comiesięczny zastrzyk finansowy”.

Znamienne, że skrzywionego wizerunku bezrobotnych media i badacze nie wypatrzyli raczej na ulicy. Irena Reszke, autorka książki „Wobec bezrobocia. Opinie, stereotypy”, pod koniec lat 90. precyzyjnie oszacowała uczucia Polaków do osób bez pracy. Okazało się, że określenie „bezrobotny” aż u 55,7 proc. ankietowanych budziło skojarzenia pozytywne lub neutralne, zbudowane na osobistych doświadczeniach utraty pracy lub kontaktach ze znajomymi czy krewnymi, którzy także doświadczyli bezrobocia. Dominowało tu przekonanie, że utrata etatu jest jednym z wielu zdarzeń losowych, na które nie ma się większego wpływu. Kolportowany w mediach wizerunek bezrobotnego, który „jest sam sobie winien” lub z wyrachowania woli pozostawać na państwowym garnuszku, podzielało natomiast tylko 10,2 proc. badanych.

Siła medialnego stygmatyzowania grupy, którą w pewnym momencie uznano za hamulcowych polskiej transformacji gospodarczej, była jednak bardzo duża. Badanie CBOS z 2001 r. na temat źródeł utrzymania osób bez pracy pokazało przepaść, jaka dzieliła już codzienność polskich bezrobotnych od wyobrażeń reszty społeczeństwa. 47 proc. wszystkich zapytanych o źródła utrzymania osób bez pracy wskazało na pomoc społeczną, instytucje charytatywne i Kościół. Wśród samych bezrobotnych odsetek takich samych odpowiedzi wyniósł tymczasem 12. Odwrotne proporcje badacze uzyskali przy pytaniu o oszczędności: 20 proc. ankietowanych bezrobotnych wskazało właśnie na nie jako na dodatkowe źródło utrzymania w trakcie poszukiwania pracy. Wśród wszystkich uczestników badania takiego zdania było tymczasem tylko 3 proc.

Miary normalności

Przez 26 z 30 lat wolnego rynku w Polsce wskaźnik bezrobocia utrzymywał się powyżej 10 proc., chwilami przekraczając nawet 20 proc. W rezultacie wielu przedsiębiorców nabrało przeświadczenia, że olbrzymia przewaga popytu nad podażą jest naturalnym stanem polskiego rynku pracy. W obecnym kryzysie widzą natomiast „powrót do normalności”. Z ich punktu widzenia kluczowa wydaje się więc również odpowiedź na pytanie o tempo powrotu „rynku pracodawcy”.

Wiele wskazuje bowiem na to, że załamanie rodzimej gospodarki nie będzie tak dotkliwe, jak w zamożniejszych od Polski krajach Europy Zachodniej, którym Komisja Europejska w prognozie sprzed kilkunastu dni wieszczy wprost katastrofę. Przy zapowiedziach spadku PKB Włoch, Hiszpanii, które stracą w tym roku ponad 9 proc., czy nawet na tle Niemiec, których gospodarka skurczy się o 6,5 proc., spadek polskiego PKB o 4,3 proc. rzeczywiście wygląda jak najniższy wymiar kary.

Optymizm autorów prognozy opiera się na porównaniu prostych parametrów poszczególnych gospodarek, w którym wyraźnie rysuje się tymczasowa przewaga polskiej: niski w odniesieniu do unijnej średniej odsetek mieszkańców zatrudnionych w sektorze usług, zwłaszcza turystyki, w którą pandemia uderzyła z największą siłą; niewielki udział tejże turystyki w polskim PKB; wciąż duża liczba zakładów przemysłowych, które produkują na eksport. I to dla różnych branż. Słowacja, która kilkanaście lat temu związała się na dobre i na złe z przeżywającym obecnie wielkie trudności sektorem motoryzacyjnym, w tym roku wyhamuje o 6,7 proc.

Jej sytuację komplikuje dodatkowo obecność w strefie euro, a tym samym brak swoistego zderzaka, jakim dla każdej gospodarki jest różnica kursowa. Przez ostatnie 12 miesięcy euro podrożało do złotego o ponad 5 proc. i o tyle polscy eksporterzy mogą dziś obniżyć ceny dostaw dla kontrahentów płacących w unijnej walucie, nie tracąc przy tym na rentowności. Słowackie montownie samochodów czy centra usług dla biznesu w Wilnie czy w Tallinie, gdzie również płaci się już w euro, w walce o zagraniczne zlecenia będą zatem musiały sięgnąć do kieszeni o wiele głębiej niż ich polscy rywale.

W powtarzanej przez ekonomistów litanii przewag naszej gospodarki poczesne miejsce nadal zajmują także niskie koszty zatrudnienia. Z szacunków Eurostatu wynika, że godzina pracy Polaka w 2018 r. (nowszych opracowań na razie brak) kosztowała średnio 10,1 euro i taniej można było ją zlecić tylko w Bułgarii (5,4 euro), Rumunii (6,9 euro), na Litwie (9 euro), Węgrzech (9,2 euro) i na Łotwie (9,3 euro). W porównaniu z 2017 r. koszty polskiej pracy wzrosły wprawdzie o 6,8 proc., ale nadal są niezwykle atrakcyjne – zwłaszcza w zestawieniu z duńskimi (43,5 euro za godzinę), belgijskimi (39,7 euro), szwedzkimi (36,6 euro), holenderskimi (35,9 euro), francuskimi (35,8 euro) czy niemieckimi (34,6 euro). Jeśli potwierdzą się prognozy ekonomistów i po głębokiej tegorocznej recesji gospodarki odbiją w przyszłym roku w górę (Bruksela szacuje, że w tym roku PKB UE skurczy się o 7,4 proc., ale w 2021 r. odnotuje aż 6,1 proc. wzrostu), dla firm w najlepszej kondycji nastanie wówczas okres żniw.

Dlatego trudno nie mieć wrażenia, że część przedsiębiorców i wspomagających ich ekonomistów w debacie publicznej z premedytacją przerysowuje zagrożenie bezrobociem w najbliższych miesiącach. Cel? Przygotować podatny grunt pod rozmowy o ponownej deregulacji rynku pracy i pod dalsze obniżki wynagrodzeń, które jeszcze bardziej zwiększą konkurencyjność ich firm w nowej, postpandemicznej rzeczywistości wspólnego unijnego rynku. Jeszcze kilka miesięcy temu środowisko uskarżało się na brak około dwóch milionów rąk do pracy. W marcu, tuż przed zamknięciem granic, Rzeczpospolitą opuściło w pośpiechu kilkadziesiąt tysięcy obywateli Ukrainy, pogłębiając jeszcze bardziej tę lukę. W kontekście tych informacji zapowiedzi 14-procentowej stopy bezrobocia w Polsce na koniec roku wydają się zatem, delikatnie mówiąc, zbyt pesymistyczne.

Jak mówi dr hab. Agnieszka Chłoń-Domińczak, ekonomistka zajmująca się polityką społeczną, w odpowiedzialny sposób można dziś prognozować zagrożenie bezrobociem w przedziale 8-9 proc. na koniec roku. To oznacza, że do sylwestra pracę straci około 700 tysięcy osób. Straszenie dwukrotnie wyższym wskaźnikiem będzie jednak w tej sytuacji takim samym nadużyciem jak mówienie, że te 700 tys. Polaków nieodpowiedzialni kapitaliści składają właśnie na ołtarzu zysków. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2020