Głośno wszędzie, głucho wszędzie

Równo przed rokiem pióro wypadło mi z ręki. Obok leżał już na ziemi winowajca, numer Polityki ze wstrząsającym raportem Doroty Szwarcman o głuchocie Polaków. Od lat obserwowałem to sam, z rosnącym przygnębieniem. Ale to był gwóźdź do trumny z resztkami złudzeń.

13.03.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Ze wszystkich Sztuk Pięknych to muzyka najsilniej wpływa na emocje i to ją prawodawca najkonsekwentniej winien wspierać. (Napoleon Bonaparte)

Po co jeszcze pisać o muzyce i dla kogo? - pytam siebie i Szwarcman, gdy spotykam ją przelotnie w Nantes na tegorocznych Szalonych Dniach Muzyki. Wydała się moim pytaniem zmartwiona. A że Nantes to miejsce, w którym raz do roku przetykają się uszy i przeciera horyzont nadziei, zdecydowałem się pióro z ziemi podnieść. Będę je odtąd maczał (podjąłem postanowienie) w atramencie wyłącznie sympatycznym. Ale dopiero od jutra: najprzód muszę opróżnić do dna mój kałamarz z żółcią.

Wołam na pustyni

“Wystarczy na Saharze zaprowadzić komunizm, by po roku zabrakło piasku" - śmialiśmy się gorzko przed laty. Po odwróceniu znaków wcale nie jest śmieszniej. Wystarczyło bowiem zaprowadzić w Polsce dziki kapitalizm, aby w parę lat ów piękny, choć z dziada pradziada z lekka przygłuchy kraj przemienił się w muzyczną pustynię. Kiedyś zapewne odzyska słuch, ale nie będzie to łatwe: każde nowe pokolenie, wyrastające na pustyni, nie wie już nawet o tym, że może się ona zazielenić. I nade wszystko: kto mu o tym przypomni, skoro ci starsi, predestynowani na jego nauczycieli, są już również dziećmi pustyni?

Zaczęło się od zjawiska pokoleniowego, właściwego całemu światu (Polska nie jest tu wyjątkiem): do władzy dorwała się generacja polityków, dla których “klasyka" nie znaczyła nic - ich muzyką był rock, techno, disco polo... Muzyka w ogólności - najtrudniejsze z rzemiosł, najwznioślejsza ze sztuk, jedno z najskuteczniejszych narzędzi socjalizacji - postrzegana jest odtąd jako coś nieistotnego, przyjemny lub irytujący hałas, jedna z wielu multimedialnych błahostek, które zewsząd nas osaczają. W milczącej zmowie z komercją, interesownie obniżającą poprzeczkę, politycy zawiadujący subsydiami wpoili swym podwładnym przeświadczenie, że nie warto łożyć na coś, co nikomu do szczęścia nie jest potrzebne.

Nasłuchuję echa

To zjawisko, jako się rzekło, powszechne, ale wszędzie niemal wzbudziło ruch oporu: podczas gdy Polska nieodwołalnie głuchła, tradycyjnie przygłucha i niemuzykalna Francja - by już nie wspomnieć o Niemczech, Japonii, krajach skandynawskich uprawiających muzykę od zawsze, jak chłop uprawia swój życiodajny ogródek - waliła drzwiami i oknami do konserwatoriów, ognisk muzycznych, chórów i kapeli, wskrzeszając z niczego wielomilionowy ruch amatorski.

Z Krakowa wróciłem tej zimy zgnębiony: Festiwal Beethovenowski uciekł do Warszawy, festiwal muzyki dawnej zszedł na psy, nie wykluwa się nic nowego, pięknych starych murów nikt nie chce natchnąć duchem barokowego fermentu, w kościołach - miast chórów i organów - co najwyżej religijne disco polo... Nie sądzę, by w innych miastach było wiele lepiej: nawet rosnąca frekwencja na Warszawskiej Jesieni nie świadczy, moim zdaniem, o “odzyskiwaniu słuchu" - to jedynie fascynacja nowością, skądinąd zdrowa, lecz maskująca stan ogólnej muzycznej zapaści.

W wierzchniej warstwie przegląda się ona w mediach, rynku płytowym i muzycznej prasie, wegetującej wciąż na pograniczu agonii. Jeśli nie liczyć środowiskowego dazibao, jakim jest nieśmiertelny “Ruch Muzyczny", pozostałe dwa chude pisemka, które jeszcze nie padły (jak wcześniej “Studio", znakomita “Klasyka" lub “Fuga"), przerażają swą siermiężnością i prowincjonalizmem. Ot, wywiadzik z artystą, jakiś portret i eseik, plus garść recenzji najzupełniej przypadkowych płyt - jedno arcydzieło i trzy kosmiczne bzdury - wszystkie zaś z grubsza na jedno kopyto, w stylu “perfekcyjne wykonanie i pełna wyrazu ekspresja". A czemu nie “pełen wyrazu wyraz"? Mój Boże, kraj europejski, 40 milionów mieszkańców, w genach Chopin i Szymanowski!

Drażnię kontrprzykładem

Wracam do Francji, też przygłuchej i niewiele ludniejszej. Otwieram “Diapason": 180 stron, ponad 160 płyt zrecenzowanych kompetentnymi, wirtuozowskimi piórami, kilkadziesiąt stron poważnych esejów i analiz. Równie pokaźne miesięczniki są jeszcze dwa: “Le Monde de la musique" i “Classica". A nie wspominam o pismach specjalistycznych, poświęconych operze, muzyce dawnej, pianistyce... Ani o Radio Classique, France Musiques czy telewizji Mezzo. A tysiąc festiwali, siedem tysięcy amatorskich chórów, co dzień kilkaset koncertów?...

Francja była bardzo w tyle, lecz przed mniej więcej 20 laty nagle się przebudziła. Poza estetyczną kuracją wstrząsową, jaką był film “Wszystkie poranki świata" (a której przedłużeniem jest dziś niewiarygodny sukces “Pana od muzyki"), niemała w tym zasługa tutejszego systemu muzycznej edukacji, który ma tyleż zalet, co wad. Zalety są takie mianowicie, że masowo kształci on amatorów: zawodowcy to minimalny procent uczniów konserwatoriów. Wadą jest może jakość i wielce dyskusyjne metody (wyłączając teorię i solfeż, na najwyższym poziomie), ale po części kompensuje to właśnie masowość, gdyż powstaje nie tylko armia domorosłych muzykantów - wyrasta młode pokolenie melomanów, zdolnych coś usłyszeć, pójść na koncert, kupić płytę, przeczytać artykuł o muzyce...

Celuję w słabiznę i wbijam szpilę

Polskie szkolnictwo muzyczne, nastawione wyłącznie na profesjonalizm, produkuje garść wielkich talentów, przemieniając resztę kraju w muzyczny ugór. Nikomu nie chce się “wyjść do ludu", bo to źle się kojarzy. Zapomniano już, że pracy od podstaw nie wymyślili komuniści, lecz Żeromski z Prusem, a znicz poniosła dalej międzywojenna, postępowa inteligencja.

I tu może właśnie, by wrócić do raportu Doroty Szwarcman, pies jest pogrzebany. Nie zwalajmy bowiem wszystkiego na “dziki kapitalizm", który przemienił sklepy płytowe w witryny komercyjnej tandety, a rozgłośnie radiowe w szafy grające, formatujące uszy jazgotem non stop lejącym się z głośników w windach, barach i supermarketach. Za komunizmu - choć jego ambicją było wystawianie się do świata postępowym, humanistycznym obliczem - nie było wiele lepiej. Niewykluczone zgoła, że jedną z głównych przyczyn dzisiejszej zapaści jest arogancja elit wykarmionych, nolens volens, cyckiem komunistycznej propagandy.

Tej wzbudzającej zrozumiałe opory tezy broni (cytowany przez Szwarcman) profesor Andrzej Rakowski, były rektor warszawskiej Akademii Muzycznej, którego zdaniem źródeł dzisiejszej degrengolady należy szukać w latach powojennych, kiedy to komunistyczna władza, potrzebująca kulturalnego listka figowego zdolnego zakryć nagość brutalnego despotyzmu, udzieliła namaszczenia i kartek na mięso środowisku muzycznych profesjonalistów, które odtąd - zamknięte w wieży z kości słoniowej nędznych przywilejów i dwuznacznego prestiżu - odcięło się hermetycznie od zewnętrznego świata, czyli pospólstwa niegodnego wybić się na obcowanie z wielką sztuką. A już największym oszustwem - zdaniem profesora Rakowskiego - były tak zwane “wydziały wychowania muzycznego" w akademiach muzycznych, które służyć miały w założeniu kształceniu nauczycieli muzyki. Tymczasem, mówi Rakowski, “do szkolnictwa ogólnego szło po tych studiach zaledwie parę procent, reszta to ci, którzy próbowali zaspokoić ambicje artystyczne, nie dostali się na wydział instrumentalny, tu zaś zdobywają papierek i już są ważnymi magistrami sztuki".

Innymi słowy, jedynie garstka nieudaczników, niezdolnych wybić się twórczo w środowisku, poświęcała się chcąc nie chcąc pracy u podstaw. Dzielenie się zdobytymi w pocie czoła kompetencjami z niewdzięcznym, głuchym audytorium, stało się synonimem zawodowej porażki. W tym czasie żyjące w swej wieży z kości słoniowej elity chełpiły się “twórczą oryginalnością", śląc w świat mylące sygnały artystycznej witalności owego społeczeństwa, które z mlekiem matki wypiło Chopina, muzykę ma we krwi i w każdej chwili przytupuje nóżką na trzy czwarte.

Romantyczny stereotyp prysnął w zderzeniu ze smutną prawdą, znaną co najmniej od “Wesela" Wyspiańskiego: elity polskie, mimo snobizmu i chciejstwa, pospólstwem gardzą i nigdy się nie zniżą do tego, by k’sobie mu pomóc się dźwignąć (dziś zresztą i nie ma k’czemu, gdyż one jak i ono równie głuche). Lecz przecie jeszcze w latach przedwojennych postępowa inteligencja rozumiała “wychowawczą rolę kultury muzycznej w społeczeństwie", którą podkreślał w rozprawce pod tym tytułem Karol Szymanowski (wówczas rektor Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie), pisząc o muzyce, że “jest dobrem i własnością ogółu", a także “sztuką powszechną, która winna objąć wszystkie warstwy społeczne". Dorota Szwarcman przypomina, że “Szymanowski i inni wybitni muzycy starali się wcielać te poglądy w czyn, jeżdżąc po prowincji z koncertami i akcjami popularyzującymi muzykę". Ale to było przed wojną...

Narażam się wszystkim

Gdy pytam Antoniego Wita, oszołomionego jeszcze tym, co zobaczył w Nantes, o polską zapaść muzyczną, szef Filharmonii Narodowej niemrawo protestuje: “Z muzyką jeszcze nie jest najgorzej, niech pan spojrzy na naszych polityków, na morale wielu środowisk - to jest dopiero katastrofa!". Zgadzam się, lecz nie przestaję myśleć, że jedno z drugim i trzecim jakoś tam się łączy. I w innym nieco świetle widzę też odtąd burzę, jaką wywołałem swego czasu na tych łamach tekstami, powątpiewającymi w uwodzicielską moc muzyki XX wieku, a nawet oskarżającymi jej twórców o “zdradę".

Rozszarpali mnie wówczas na strzępy Kompozytor, Muzykolog i Student, a na resztki padliny rzucili się Krytycy, z których jeden obwołał mnie na wyrost “trupem cywilnym". Czyż nie był to odruch obronny Środowiska, które nawet przestało już widzieć, że żyje w kurczącym się stale getcie i zamiast obmyślać sposoby wydostania się na zewnątrz, broni jak lew swego “towaru na eksport", omalże jedynego, jaki przysparza Polsce dumy? Pewnie i z tej przyczyny nikt nie chciał dostrzec, że esej o “zdradzonej muzyce" - choć odzwierciedlał też moje osobiste przekonania estetyczne i filozoficzne (do jakich każdy ma prawo) - w żadnej mierze nie kwestionował geniuszu niejednego ze współczesnych twórców, a jedynie funkcję społeczną - czy jak kto woli “kulturotwórczą" - ich muzyki. Jestem bowiem głęboko przekonany o tym, że Boulez czy Ligeti (którzy wtajemniczonym dostarczyć mogą wielu intelektualnych dreszczy) nie przetkają dzieciom uszu, tak jak nie przetka ich nauczycielka od plastyki, którą po krótkim “kursie pośpiesznie dokształcającym" (co dzisiaj ponoć jest nagminne) rzuca się na front muzycznej edukacji, z wiadomym skutkiem: ostateczne zatkanie dzieciom uszu, czyli obrzydzenie im muzyki.

Biorę na wzruszenie

Nie chciałbym być bowiem, raz jeszcze, opacznie zrozumiany. Polacy nie rodzą się głusi, to nie jest dziedziczne. Polskie noworodki są równie muzykalne jak inne. Dopiero potem - w podstawówce i liceum, w radiu i telewizji, w rodzinie i z ambony - padają ofiarą spisku głuchego (lub obojętnego) otoczenia. Gdy widzę w Nantes tysiące maluchów, słuchających z rozdziawioną buzią Beethovena lub Cherubiniego, podpatrujących z wypiekami na twarzach lutników, którzy demonstrują im swą sztukę, przeprowadzających wywiady z twórcą festiwalu René Martinem - myślę ze smutkiem o ich rówieśnikach znad Wisły, którym takiej szansy nie dano.

Ci, którzy obejrzeli “Pana od muzyki", zrozumieją zapewne, o czym mówię. Ten film i jego niespodziewana kariera najlepiej ilustrują święte słowa Alberta Savinio, które cytuję, jak Pan Jowialski opowiadał kawały: “Muzyka to podstawowy element edukacji. Nie może być cywilizacji bez muzyki. Muzyka uczy nas być: być w towarzystwie i być samemu. Muzyka uczy nas jak chodzić, jak się ruszać, jak nie wpadać na kredens zastawiony porcelaną i nie nadeptywać na odciski starszej pani. Dzięki muzyce możemy oduczyć się jąkania: słownego i duchowego. (...) Wejść w rezonans z ruchem wszechświata i naszym wewnętrznym ruchem. Muzyka uczy nas żyć, w najgłębszym, najbardziej metafizycznym sensie".

***

A teraz proszę spuścić psy. Rozszarpią mnie wszyscy: nie tylko Środowisko - cały Naród. Polacy najbardziej nie lubią, gdy wytykać im prowincjonalizm i zacofanie. Interesuje ich tylko “co tam o nas dobrze piszą". No więc napiszę: macie bajecznego Kuczoka, czyli prozę, jakiej nie było od Gombrowicza; macie “Pręgi" Magdy Piekorz, arcyważne arcydzieło, jakiego nie było co najmniej od Kieślowskiego, arcyniedoceniane przez Polaka-szaraka, podobnie jak kiedyś Kieślowski. Macie jeszcze Lutosławskich i Pendereckich, Makowiczów i Możdżerów, Podleś i Zimermana, takich i owakich - lecz to, w czym wyraża się ich talent, przestało być treścią Waszego życia i między Nimi a Wami przepaść nie przestaje się pogłębiać.

Bardzo proszę wtajemniczonych i wrażliwych, by nie brali tego do siebie. Jeśli kogoś uraziłem z pozoru aroganckim tonem, najszczerzej przepraszam. Teraz już zakopuję topór wojenny, na kilka następnych pokoleń. Jako dobrze zakonserwowany trup cywilny mogę się jednak jeszcze, całkiem bezinteresownie, odezwać zza grobu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2005