Gem, set, film

Jerzy Skolimowski: Chciałem odzyskać w sobie artystę. Tylko z takim przekonaniem mogłem wrócić do robienia kina. Postawiłem sobie jeden warunek: nigdy więcej nie splamię się filmem przeciętnym. Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska

02.11.2010

Czyta się kilka minut

Katarzyna Kubisiowska: Mieszka Pan na mazurskim odludziu, wokół tylko las.

Jerzy Skolimowski: Za komuny z ziemią zrównano tu kilkanaście wsi, by powstały poligony wojskowe. Dlatego można godzinami iść przed siebie i nie napotkać żywej duszy, tylko dziki las. Tego właśnie potrzebuję: spokoju i ciszy.

Stałem się kompletnym odludkiem, w mieście czuję się źle. Kilka dni temu musiałem polecieć do Londynu, żeby zaakceptować kopię wzorcową "Essential Killing". I mimo że Londyn znam dobrze, mieszkałem w nim kilkanaście lat, to teraz chodzenie jego ulicami jest dla mnie torturą.

Nie mogłem się skupić, nie miałem pojęcia, czy mam wybrać z tłumu jakąś osobę, za którą mam wodzić wzrokiem, czy śledzić pędzący autobus. Odrzuciło mnie całkiem od tego miejskiego spektaklu.

Długo dojrzewa się do tego, aby zaszyć się w głuszy?

Ostatnich kilkanaście lat spędziłem w Malibu, gdzie też żyłem nieomal w samotni. Kupiłem tam dom wiszący nad oceanem. Z tyłu wyrastały góry. Ten dom był tak ryzykownie położony, że nie udało mi się go ubezpieczyć w Kalifornii. Zrobiłem to dopiero korespondencyjnie przez nowojorską firmę, która nie miała pojęcia, jak jest położony. I w Malibu nie miałem sąsiadów, blisko był tylko dziki kanion, do którego schodziłem, by pospacerować z psem.

***

Przy takim trybie życia praca na planie filmowym musi być dla Pana sytuacją niełatwą.

"Cztery noce z Anną", film sprzed dwóch lat, udało mi się zrobić w okolicach mazurskiego domu. Nie musiałem wstawać o piątej rano i jechać na lokację, i nie mieszkałem w obskurnym hotelu, bo byłem u siebie. Pomyślałem wtedy, że gdybym ponownie znalazł tak wygodną formułę, to byłbym w stanie jeszcze zrobić film.

Od dawna interesowało mnie pobliskie lotnisko w Szymanach, gdzie lądowały samoloty czarterowane przez CIA. Podobno przewożono nimi terrorystów. Temat ważny, prowokujący, niosący w sobie wielki dramat, ale związany z polityką, więc wolałem się za niego nie brać. Tak było do pewnego zdarzenia: jechałem drogą wiodącą do Szyman. Moje auto, mimo że sprawne, zaczęło zsuwać się ze zbocza. Na szczęście nic się nie stało, ale to było jak olśnienie. Pomyślałem, że samochód konwojujący więźniów też mógłby znaleźć się w takim potrzasku. Dajmy na to wybiega z lasu stado saren. Pierwsze auto przyhamowuje ledwo, ledwo, a drugie, którego kierowca nie widzi, co się dzieje za zakrętem, lekko trąca to pierwsze w zderzak, niechybnie się stacza. Jeśli to więźniarka, po kilku obrotach rozwala się i więzień ma szansę uciec.

Bardzo chciałem opowiedzieć historię faceta, który nagle, boso, na śniegu, w kajdanach, w drelichu, nie wiedząc, gdzie jest, nie znając języka, zaczyna rozpaczliwą walkę o to, by się uratować. Dlatego złamałem się i nakręciłem "Essential Killing", choć nie na Mazurach, tylko w Izraelu i Norwegii.

"Essential Killing" nieuchronnie będzie interpretowany przez pryzmat polityki. Sygnały są czytelne: po jednej stronie konfliktu jest armia amerykańska, po drugiej człowiek z turbanem na głowie.

Turban nie jest czarny, więc bohatera nie można uznać za taliba. Nie ma przy sobie broni, nie wiemy, czy to przypadkowy facet, który znalazł się w złym miejscu i w złym czasie, czy bierze udział w zasadzce. Z pełną świadomością i konsekwencją całą tę sytuację wyjściową zrobiłem jak najbardziej enigmatycznie, nie używając konkretnych nazw. Gdzieś to się dzieje, ale nie mamy pojęcia gdzie: może w Afganistanie, a może w Iraku lub na granicy z Pakistanem.

Dla mnie nie ma żadnego znaczenia, czy ten człowiek jest winny, czy nie jest. Chodzi o jego los, kiedy po raz pierwszy w życiu styka się ze śniegiem, całkowicie bezbronny, ścigany przez armię ludzi, sprowadzony do roli dzikiego zwierzęcia walczącego o życie zębami.

Dlaczego Pan tak się odżegnuje od polityki?

Bo polityka przypomina wielką śnieżną kulę, która się toczy i do której przyklejają się różne rzeczy, czasem tylko wychodzące na jej wierzch. Próba interwencji w ten proces jest bezsensowna, bo na politykę my, przeciętni ludzie, nie mamy żadnego wpływu...

Oto przykład sprzed kilku dni, kiedy okazało się, że Chińczycy kontrolują 95 procent rynku metali rzadkich, które są niezbędne do produkcji wielu nowoczesnych produktów, m.in. elementów samolotów, samochodów, sprzętu RTV i AGD. Czymś poważanym stało się coś, czego nie braliśmy parę miesięcy temu w ogóle pod uwagę, może z wyjątkiem fachowców. Więc do tej śnieżnej kuli przylepiają się teraz metale rzadkie. Zobaczymy, jak to zmieni kierunek polityki światowej...

***

Pytam o politykę także dlatego, że Pana filmy kręcone w Polsce jeszcze w latach 60. - "Rysopis", "Walkower", "Ręce do góry" - były mocno z nią związane. Demaskowały upiorność systemu komunistycznego m.in. poprzez postać Andrzeja Leszczyca, ich głównego bohatera - Pańskie alter ego.

Od polityki nie można było wtedy uciec, jeśli było się uczciwym. Ale to dla mnie historia zakończona w 1967 r.: z Andrzejem Leszczycem pożegnałem się "Rękami do góry". Zatrzymanie tego filmu przez cenzurę zmusiło mnie do emigracji. Straciłem też ochotę na opowiadanie o samym sobie wprost. Kolejne postacie outsiderów z późniejszych moich filmów mają jakieś rysy charakterologiczne reżysera, ale są one tak dyskretne, że niemal niezauważalne.

Nigdy Pan nie uwierzył w komunizm? Mógł Pan, bo przecież urodził się Pan rok przed wojną i nie zaznał innego ustroju.

Moi rodzice byli mocno zaangażowani w konspirację. Ojciec był dowódcą jednego z warszawskich oddziałów ZWZ. Kilkakrotnie zdarzało się, że gestapo, waląc kolbami w drzwi mieszkania, wdzierało się do środka, a ja, czteroletni, doskonale wiedziałem, co mam robić. Miałem trzymać się poręczy łóżeczka i skakać z uśmiechniętą twarzą, cokolwiek się dzieje, tak tresowali mnie rodzice. Odwracało to uwagę od tego materacyka, feralnej rzeczy w domu, bo pod nim schowany był powielacz.

Do dziś przed oczami mam uśmiechniętą mordę gestapowca dającego mi cukierka, którego ja z wdzięcznością przyjmuję i cieszymy się obaj, gdy pozostali gestapowcy plądrują resztę mieszkania. Co więcej, w spiżarni, za wejściem od kuchni zasuniętym kredensem, ukrywała się rodzina żydowska, matka z dwiema córkami, kilka lat starszymi ode mnie. Wiem, że udało im się przeżyć wojnę. Natomiast mojego ojca gestapo aresztowało w 1943 r.

Wzięli go z domu?

Z ulicy, stamtąd został przewieziony na Majdanek, wcześniej był jeszcze Pawiak.

Z moją matką dwukrotnie byliśmy w gmachu gestapo przy Szucha, tam, gdzie teraz mieści się Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Dokładnie pamiętam topografię tego budynku: od wejścia trzeba było skręcić w lewo, tam się czekało. Matka mnie ciągnęła za rękę, żeby wzbudzić litość. Beznadziejny pomysł, ale chwytała się każdej szansy.

Ojciec został zagazowany w obozie koncentracyjnym w Flossenbürgu. Pojechał Pan tam po wojnie?

Nie chciałem. O tym zdarzeniu opowiedziałem kilkoma scenami w "Rękach do góry".

A mama przejęła pewnie pracę ojca po jego śmierci.

Przejęła, a dla mnie nie miała czasu. W 1944 r. oddała mnie do sierocińca, aczkolwiek szczycił się on elegancką nazwą: "Prewentorium dla dzieci zagrożonych gruźlicą w Otwocku pod Warszawą". Mówiło się o nim Olinek - od imienia jego założycielki Aleksandry Piłsudskiej. Tam były straszne warunki, kupa dzieci chorych, zawszonych, jedzących zupę z trawy, bo taki panował głód. Makabra, co tu gadać.

Spore koszty Pan poniósł za postawę patriotyczną rodziców.

Przynajmniej zawsze wiedziałem, że od obowiązującej ideologii trzeba się trzymać z daleka. Cała klasa maturalna należała do ZMP, z wyjątkiem mnie. A udało mi się dlatego, że kilka lat spędziłem z matką w Czechosłowacji: za zasługi dla szkolnictwa polskiego została wydelegowana do Pragi jako attaché kulturalny.

Wytrwała tam tylko do 1952 r., wtedy nastąpiła czystka, zostały usunięte wszystkie osoby w dyplomacji, które nie były w partii. Więc gdy wróciłem po tych kilku latach do Polski i przymuszano mnie to wstąpienia do ZMP, wymigiwałem się, mówiąc, że jestem w czeskim odpowiedniku ZMP, do którego rzecz jasna nie należałem.

Dobrze się Pan czuł w tej czeskiej szkole?

Nie. Jako jedyny cudzoziemiec stałem się obiektem docinków i szykan.

A to była bardzo elitarna szkoła.

Zorganizowana na wzór angielskich szkół z internatem. Mieściła się 50 km od Pragi, w miejscowości Poděbrady Lázně. Uczyło się w niej 93 chłopców, rozpiętość wieku od 11. do 19. roku życia, a więc razem przebywały jeszcze dzieci i prawie dorośli. I innymi prawami rządziły się klasy, a innymi sypialnie. Jednak tortury były wspólne: dzień w dzień trzeba było wstawać o wpół do siódmej rano bez względu na porę roku oraz pogodę i w krótkich spodenkach na dworze uczestniczyć w 20-minutowej gimnastyce.

23 kwietnia wszystkich obowiązywała kąpiel w lodowatej rzece na cześć króla Jerzego, bo jego imienia było gimnazjum. Komunistyczne władze nie znosiły tej szkoły, rozbiły ją perfidnie. Zaczęło się od tego, że zmusiły dyrektora, aby przyjął do niej pierwszą dziewczynę. I przyjęto taką o kształtach Marilyn Monroe. Dostała oddzielną sypialnię na szczycie wieży. Cała szkoła zwariowała: 93 chłopców gapiło się tylko w tę wieżę... Zaczęło zmieniać się na gorsze, zresztą szybko mnie stamtąd wyrzucono.

Za co?

Byle pretekst. Wyleciał też Václav Havel, z którym siedziałem w ławce.

***

Po powrocie do Polski zaczął Pan studiować etnografię.

Najpierw zdawałem na Akademię Sztuk Pięknych. Tyle że to był fatalny rok 1953 - na egzaminie kazano narysować coś ? la agitkę polityczną. Wrzuciłem w moją pracę trochę kpiny, więc werdykt komisji był jednoznaczny: "brak talentu". Postanowiłem zdawać na historię sztuki. Nie zostałem jednak przyjęty, oficjalnie z powodu braku miejsc, a nieoficjalnie ze względu na złe pochodzenie społeczne. Ponieważ zdałem jednak dobrze, mogłem załapać się na wolne miejsca na pokrewnym wydziale - historii kultury materialnej - łączącym dwa kierunki: archeologię i etnografię.

Nie dostał się Pan na ASP, ale obrazy malował Pan i maluje nadal. Na ścianie Pana pokoju widzę ogromne formaty z abstrakcjami.

One są najmniejsze z tych, które mam. Maluję wyłącznie dla siebie, kiedy chcę i co chcę, nigdy żeby sprzedać.

Sprzedaje Pan przecież.

Z żalem. Malowanie to przyjemność. I satysfakcja, że w pełni odpowiadam za każdy centymetr kwadratowy płótna.

A robienie filmów to przyjemność?

To często mordęga. Trzeba wstać o 5 rano, a nawet wcześniej. I te wszystkie układy, konflikty, zależności, poskramianie czy sprowadzanie do właściwych proporcji ludzkiego ego. Trzeba nad tym zapanować. Konieczność egzekwowania swojej woli. Wolałbym odpuścić, ale nie można, więc się męczę.

Rzeczywiście mordęga.

Dlatego tak mi było potrzebne 17 lat przerwy w robieniu filmów. Kolejne produkcje były coraz dalej idącym kompromisem. Zatraciłem w sobie artystę, stałem się zwykłym rzemieślnikiem. Wróciłem do malarstwa, a nawet nie tyle wróciłem, co po raz pierwszy zająłem się nim na serio. Chciałem odzyskać w sobie artystę. Udało się. Tylko z takim przekonaniem mogłem wrócić do robienia kina. Postawiłem sobie jeden warunek: nigdy więcej nie splamię się filmem przeciętnym.

***

Bardzo lubię Pana zachodni film "Moonlighting", w Polsce na ekrany kin wszedł jako "Fucha". Ten obraz kapitalnie pokazuje strukturę psychiczną homo sovieticusa. Bohaterem jest szef polskiej grupy remontowej na obczyźnie, niezły krętacz.

Wszystko zaczęło się w 1980 r. od autentycznego remontu mojego domu w Londynie. Polscy robotnicy, którzy go robili, wyglądali mniej więcej jak ci z filmu... Mija rok i w tym samym domu, już dawno wyremontowanym, rano 13 grudnia wychodzę, aby sięgnąć po gazetę, którą rzucano pod próg. Na pierwszej stronie nagłówek o stanie wojennym. Chcę o tym przeczytać na ławeczce w pobliskim parku, przechodzę więc przez jezdnię, a na rogu widzę grupę kilkudziesięciu osób, walizki mają przy nogach i gorączkowo o czymś rozmawiają, niektórzy nawet płaczą. Przystaję i słyszę język polski. Okazuje się, że to wycieczka Orbisu, którą wyrzucono z hotelu, bo tego ranka mieli wracać do kraju. A loty odwołane, oni nie mają przy sobie ani grosza, bo, jak to nasi, wszystko wydali. Powiedziałem im, że mieszkam obok i zapraszam na herbatę.

W domu zacząłem dzwonić po znajomych, pytając, czy mogą przyjąć do siebie jedną czy dwie osoby. Gdy wyczerpała się lista znajomych, sięgnąłem po książkę telefoniczną i wyszukiwałem nazwiska polskobrzmiące. Wykręcałem numer i przedstawiałem się: "Państwo mnie nie znacie, ale sprawa jest taka i taka...".

Po wielu godzinach każda z tych osób znalazła dach nad głową, a pan Gienio Haczkiewicz został u mnie. Zamieszkał w gościnnym pokoju na strychu. Codziennie wieczorem zbiegał na wiadomości, a ponieważ nie rozumiał słowa po angielsku, tłumaczyłem mu wieści z Polski. Ale co przetłumaczyłem, to on w ryk, łzy leją się obficie. Zacząłem więc w naturalny sposób te wiadomości łagodzić. Już nie mówiłem, że zginęli górnicy w kopalni Wujek, tylko: "Były jakieś strzały, być może ktoś jest ranny".

I nagle zdałem sobie sprawę z roli, jaką pełnię; zamiast flaki sobie wypruwać z bezsilności, po prostu nakręcę o tym film. Natychmiast wynająłem kilka osób, porozmieszczałem je na różnych piętrach swojego domu i chodząc między nimi mówiłem kto, o czym i którą scenę pisze. W ten sposób w ciągu czterech dni miałem gotowy scenariusz, który zaniosłem do nowo powstałego wtedy Kanału 4. Od ręki dostałem na film pół budżetu.

A drugie pół?

Zdobywanie drugiej połowy wygląda na fantazję. Najpierw musiałem jednak pozyskać jakąś gwiazdę, aby to pierwsze pół stało się realne. Bardzo chciałem, żeby wystąpił Jeremy Irons, którego widziałem w brytyjskim serialu emitowanym właśnie w telewizji, podobała mi się jego powściągliwa gra. Udało mi się zdobyć jego numer telefonu, zadzwoniłem, przedstawiłem się, on wiedział, kim jestem, co ułatwiło sprawę. Zacząłem opowiadać o tym, co się dzieje w Polsce. Nie było to jednak potrzebne, Irons orientował się doskonale. Kiedy przedstawiłem mu swój filmowy pomysł, zapytał tylko, gdzie mieszkam. I za kwadrans siedzieliśmy już przy moim stole, na którym postawiłem pół litra wódki.

Później okazało się, że ani on, ani ja nie przepadamy za wódką, ale piliśmy, bo ja gadałem i gadałem. Po godzinie Irons złapał za telefon, dzwoni do agenta i mówi: "Ja robię tutaj taki film...". Ten agent oczywiście wrzeszczy strasznie, Irons słucha ponuro i mówi do mnie: "Na twój film mam 18 dni, później jestem na planie, z którego nie puszczą mnie ani na chwilę".

Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, skąd wytrzasnąć to drugie pół. Przypomniałem sobie o takim dosyć ekstrawaganckim londyńskim producencie. Michael White wystawiał duże spektakle teatralne, ale parę razy miał też do czynienia z filmem. Kilkakrotnie grałem z nim w tenisa. On to lubił, bo zawsze mnie ogrywał. Wziąłem rakietę pod pachę, jadę do najbardziej ekskluzywnego klubu tenisowego w Londynie, od razu widzę go na centralnym korcie. Gdy skończył grać, pytam, czy zagra jeszcze ze mną seta. On na to, że chętnie. Więc gramy. On mnie bije oczywiście 1:0. Zmiana stron. Ja mówię: "Będę robił film wkrótce". On: "Tak? Świetnie". Kolejna zmiana stron, jest 3:0. On się pyta, skąd mam kasę. Więc opowiadam mu historię. On na to: "Masz szczęście". Jest 5:0. I kolejna zmiana. Więc pyta dalej, kto w moim filmie zagra. Pada nazwisko Ironsa, a on na to, że mam już duże kino. Od tego momentu zacząłem grać jak nigdy w życiu i doprowadziłem do stanu 6:6. Co poirytowało Michaela, bo przegrywać to on nie lubił. W pewnym momencie powiedział tylko, żebyśmy dali spokój tej głupiej grze i zajęli się interesami. 20 minut później miałem w ręku czek na pół miliona funtów z jego podpisem.

Wróćmy jeszcze do "Essential Killing", który jest przypowieścią o spirali przemocy nie do zatrzymania. Ciekawi mnie, jak Pan sam reaguje na przemoc, gdy się z nią bezpośrednio styka.

W okolicznych wsiach spotykam się z okrutnym traktowaniem psów, które są trzymane na łańcuchach. Próbuję tym psom pomagać.

Jerzy Skolimowski (ur. w 1938 r.) jest reżyserem, poetą, malarzem. Współscenarzysta "Niewinnych czarodziei" Andrzeja Wajdy i "Noża w wodzie" Romana Polańskiego. Po debiutanckim "Rysopisie" (1964) stał się obiecującą postacią europejskiej nowej fali. Gdy odłożono na półki jego czwarty film "Ręce do góry" (1967), wyjechał na Zachód. Mieszkał w Londynie, później w Malibu (Kalifornia). Realizował na Zachodzie filmy autorskie i komercyjne. Najbardziej znane i nagradzane to: "Start", "Na samym dnie", "Wrzask", "Fucha", "Latarniowiec". Ma także na koncie wiele ról filmowych, m.in. w "Fałszerstwie" Volkera Schlöndorffa, "Białych nocach" Taylora Hackforda obok Michaiła Barysznikowa, "Marsjanie atakują!" Tima Burtona, "Zanim zapadnie noc" Juliana Schnabla. Podczas 17-letniej przerwy po filmie "Ferdydurke" (1991) skupił się na malarstwie, które uprawia od lat. W  2008 roku nakręcił "Cztery noce z Anną", a kilka dni temu na ekrany kin wszedł jego nowy film "Essential Killing", nagrodzony na Festiwalu Filmowym w Wenecji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2010