Gdy słońce stoi nisko

Nie interesuje mnie człowiek silny, któremu się wszystko udaje. Z tłumu wybieram ludzi niedopasowanych, innych, którzy utykają na jedną nogę i są pokazywani palcami. Bardziej niż centrum interesuje mnie margines.

ŁUKASZ MACIEJEWSKI: - Pani droga do reżyserii była skomplikowana: zaczęła Pani naukę w słynnym moskiewskim Wsiesojuznym Gosudarstwiennym Institutie Kinematografii.

DOROTA KĘDZIERZAWSKA: - Chciałam zdawać na reżyserię, ale panicznie bałam się łódzkiej Szkoły. Drżałam, ilekroć przechodziłam ulicą Targową. Po skończeniu liceum zdawałam po raz pierwszy i nawet przeszłam przez te wszystkie koszmarne egzaminy, odpadłam dopiero w końcówce. Po dwu latach spróbowałam znowu, z góry decydując się na studia w Moskwie.

  • Czas na kasetach

- Czego szukała Pani we WGIK-u; przecież nie swobody twórczej?

- Dobrego kina i przyjaciół. Męczyła mnie królująca wówczas na naszych ekranach estetyka kina moralnego niepokoju. Wydawało się, że wszystkie filmy powstają według tej samej, natrętnie publicystycznej matrycy. W tym samym czasie trafiały do Polski filmy radzieckie, które były przez widzów - z wiadomych powodów - automatycznie odrzucane. Niektóre były rzeczywiście okropne, ale to, co wtedy robili Szukszyn, Ioseliani, Michałkow, Tarkowski, Muratowa czy Szepitko - było dla mnie objawieniem. W ich filmach odnalazłam wymiar ludzki. Poza tym ciekawa byłam kraju, ludzi, obyczajów.

- W Moskwie wytrzymała Pani jednak zaledwie półtora roku.

- Naszą grupą opiekował się wybitny reżyser Marlen Chucyjew. Pierwszy rok ćwiczeń literackich, aktorskich, teatralnych, pracy nad scenariuszami, był wspaniały. Problemy zaczęły się, kiedy od pomysłów trzeba było przejść do ich realizacji. Każdy projekt, zdaniem Chucyjewa, był dwuznaczny, podejrzany, politycznie niebezpieczny. Po pierwszej euforii zrozumiałam, że zaczynam być kształtowana nie tylko jako reżyser, ale także jako człowiek. Cokolwiek przynosiłam, było złe, a Chucyjew ciągle miał podejrzenia, że skoro jestem z Polski, na pewno spróbuję zrobić film wywrotowy. W końcu powiedział mi wprost, że nauczy mnie myśleć po radziecku. Czułam, że ktoś ukręca mi głowę w białych rękawiczkach. Wiedziałam, że muszę uciekać.

- Chucyjew na początku lat 80. wracał z długiej, przymusowej emigracji wewnętrznej.

- W jego pięknym filmie “Mam dwadzieścia lat" główny bohater pyta ducha swojego ojca, co ma zrobić z życiem. To wystarczyło, żeby Chucyjew przestał robić filmy; w Związku Radzieckim każdy przecież wiedział doskonale, jak ma żyć. Kurs reżyserski we WGIK-u był dla niego powrotem do zawodu po ponad dziesięcioletniej przerwie. Chyba zwyczajnie się bał, że jeżeli my, jego studenci, powiemy w swoich filmach coś politycznie nieprawomyślnego, to zostanie ponownie odstawiony na boczny tor.

- Zostały Pani jakieś pamiątki z okresu moskiewskiego?

- Zupełnie niedawno trafiłam na stare kasety magnetofonowe. Na pierwszym roku robiliśmy teatralne scenki, potrzebny był do tego podkład muzyczny - a ponieważ tylko ja miałam magnetofon kasetowy, wszyscy go używali.

- Co tam jest nagrane?

- Piosenki - np. fantastyczna “błatnaja" pieśń “Siem sorok" (Siódma czterdzieści) Arkadija Siewiernego, fragmenty muzyki klasycznej, nasze pogaduchy, komentarze, fragmenty prób. To wszystko jest bardzo wzruszające, bo czuje się autentyczny zapał, który panował w naszej grupie, bezgraniczne oddanie temu, co robiliśmy.

  • Małe dramaty

- Po rosyjskich doświadczeniach Szkoła w Łodzi musiała być dla Pani sielanką. Zdobyła Pani uznanie Hasa i innych profesorów, liczne nagrody, a nawet nominację do studenckiego Oscara za film "Jajko".

- Spokojnie, swoje przecierpiałam. Na pierwszym roku byłam nieustającym obiektem żartów. Podczas kiedy Chucyjew dobrotliwie się śmiał, że kiedy mówię “dzień dobry" - dygam nóżką i się kłaniam, dziekan Kluba całkiem poważnie krzyczał, że prawdziwy reżyser nie czerwieni się, mówi głośno i wyraźnie i nie zawiązuje butów, kiedy odpowiada na pytanie. Parę razy usłyszałam, że powinnam wrócić do Moskwy.

- Jak Pani na to reagowała?

- Czerwieniłam się jeszcze bardziej. Może Dziekan miał rację, że na mnie pokrzykiwał? W każdym razie od tej pory staram się kupować buty bez sznurowadeł. Mogłam bronić się jedynie filmami. Na szczęście się podobały. Najpierw była “Agnieszka", potem “Jajko". Jeździły na różne zagraniczne festiwale samotnie, mnie odmawiano paszportu. Moją pierwszą w życiu poważną nagrodę na festiwalu w Monachium odebrali koledzy ze Szkoły.

- Już w Pani szkolnych etiudach występowały dzieci. To Pani stempel i znak rozpoznawczy. Ciągle ktoś pewnie Panią pytał - dlaczego akurat dzieci?

- Odpowiadałam rozmaicie. Mówiłam, że całe dzieciństwo przyglądałam się dziecięcym filmom mojej mamy, że rozumiem, na czym polega praca z małymi aktorami. Ale to tylko część prawdy - szczerze mówiąc, całe lata wstydziłam się zadzwonić do aktora, którego dobrze nie znałam, miałam trudny kontakt z dorosłymi, natomiast z dziećmi porozumiewałam się w pół słowa.

- Jest takie piękne zdanie Hofmannsthala: "Gdy słońce stoi nisko, żyjemy bardziej w naszym cieniu niż w nas samych". Pani dziecięce filmy są intrygującą, osobistą próbą zrozumienia tego cienia. Dorośli chowają się za przesłoną, dziecko - przeciwnie, podnosi główkę do samego słońca.

- Dziecko jest szczere: jeśli jest złe, to krzyczy, płacze i tupie nogami, jeśli jest głodne - mówi, że chce mu się jeść. Film dotykający dzieciństwa uruchamia tęsknotę za czasem, kiedy wystarczyło chłonąć życie takim, jakie jest, przyszłość nie była ciekawa.

- Mądre filmy o dzieciach robił u nas Janusz Nasfeter. Jego najpiękniejszy film nosił tytuł "Małe dramaty"; ten tytuł jest też symptomatyczny dla Pani twórczości.

- W dzieciństwie obejrzałam wspaniałe filmy Alberta Lamorisse’a “Czerwony balonik" i “Białą grzywę" i było to dla mnie tak wielkie przeżycie, że ciągle je pamiętam. To były poważne, piękne filmy dla dużych i małych. Być może coś z ich klimatu krąży do tej pory wokół mnie. Tak jak na pewno krąży ukochany, krótki, leżący gdzieś w archiwum, film mojej mamy “Małe smutki". Małe smutki, małe dramaty... Są naprawdę wielkie, tylko skala czasami się zmienia.

- Dzieci grające w polskich filmach z reguły są sztuczne i nienaturalne. Z wyjątkiem obrazów Doroty Kędzierzawskiej. Jak Pani to robi?

- Może po prostu ja nie muszę, ale lubię pracować z dziećmi? Nigdy nie szukam łatwych, gładkich wykonawców, nigdy nie wybieram dziecka pewnego siebie, pozornie otwartego. Matki przyprowadzają często na castingi dzieci-małpki, które niczego się nie wstydzą, zrobią wszystko, czego się od nich oczekuje, za to są już bardzo zmanierowane. Kiedy słyszę, że dziecko ma doświadczenie w amatorskich teatrzykach i reklamach: śpiewa, tańczy i recytuje, uciekam w popłochu. Staram się odkrywać w dziecku osobowość, przełamywać jego opory, doszukiwać się jego wrażliwości, często głęboko ukrytej. Nienawidzę tych wszystkich filmów i programów telewizyjnych traktujących dziecko jak istotę upośledzoną, do której trzeba się mizdrzyć.

  • Nierówna walka

- W filmie "Koniec świata" pokazała Pani okrucieństwo starości - w geście, w drżeniu dłoni, w drżeniu serca.

- Poraża mnie bezbronność człowieka, a zwłaszcza bezbronność starego człowieka. Nie interesuje mnie człowiek silny, któremu się wszystko udaje. Z tłumu wybieram ludzi niedopasowanych, innych, którzy utykają na jedną nogę i są pokazywani palcami. Bardziej niż centrum interesuje mnie margines. Ludziom spoza zaczarowanego kręgu finansowej niezależności i życiowego sukcesu jest o wiele trudniej. Muszą włożyć naprawdę wielki wysiłek, żeby obronić własną godność nie zatracając się w biedzie, w codzienności, w zmartwieniach. Mam przy tym wrażenie, że jakoś paradoksalnie oni żyją lepiej i prawdziwiej, czują, co w życiu jest naprawdę ważne.

- Siedzimy pijąc kawę w kawiarni na Marszałkowskiej, ale za szybą rozgrywa się inny film: szarzy ludzie, w szarych ubraniach, bezradni. To Pani bohaterowie, którzy w potyczkach z życiem najczęściej przegrywają.

- Bo to nierówna walka. Są wyposażeni w pewnego rodzaju intuicję, która każe im się bronić przed światem, ale najczęściej nie jest to siła wystarczająca, żeby uratować ich przed zidiociałym, bezwzględnym strumieniem życia. Czasami mam ochotę zrobić wreszcie film, który by się dobrze skończył. A potem przypominam sobie słowa Singera - że historie, które dobrze się kończą, nie są interesujące.

- Pani filmy często biorą swój początek z zasłyszanych historii.

- “Diabły, diabły" wzięły się z rozmowy podsłuchanej w pociągu: ksiądz z zadowoleniem opowiadał, jak wypędzał Cyganów ze wsi. Scenariusz “Końca świata" napisałam pod wpływem wstrząsającego reportażu radiowego - historii dwóch chłopców, którzy obrabowali starych, zniedołężniałych sąsiadów. “Jajko" zrobiłam, kiedy zobaczyłam chłopca pasącego na sznurku kurę w samym centrum Łodzi, temat “Nic" wzięłam z poruszającego artykułu z “Gazety Wyborczej".

- Ale Pani najgłośniejszy film, "Wrony", to był już pomysł w pełni oryginalny.

- Chciałam nakręcić film, którego główną bohaterką będzie mała dziewczynka. Scenariusz pisałam z myślą o córce. Miała zagrać Maleństwo, ale zanim doszło do realizacji, Anielka zdążyła urosnąć. Historia była rzeczywiście wymyślona przeze mnie, obawiałam się nawet, czy nie jest za bardzo “wymyślona". Ale tuż po skończeniu zdjęć pojawiła się w prasie notatka o podobnym wydarzeniu. Mała dziewuszka porwała jeszcze mniejszą sąsiadkę i zabrała ją “w świat". Znaleziono obydwie w pociągu, daleko od domu.

- We "Wronach", filmie o chorobliwej wręcz potrzebie miłości, konsekwentnie wyizolowała Pani swoje małoletnie bohaterki z otoczenia. Wiemy, kim jest matka dziewięciolatki, wiemy, że trzylatka ma kochającą, ciepłą rodzinę. I tyle.

- To był świadomy wybór, interesowało mnie przede wszystkim dziecko, jego tęsknoty, jego relacje z drugim dzieckiem. Dziewczynka z filmu pragnie być kochana i kochać, bo bez emocjonalnych związków z kimś bliskim czuje się samotna w najgłębszym, egzystencjalnym sensie tego słowa.

- Sceny z Pani dawnych filmów z latami rosną w mojej pamięci. Na przykład długa sekwencja z filmu "Diabły, diabły": główna bohaterka nazajutrz po wyjeździe taboru cygańskiego nie idzie do szkoły. Siedzi na łóżku i płacze. Koledzy już nie chcą się z nią bawić, zbliżając się do Cyganów złamała tabu. Kiedy tabor odjeżdża, dziewczynka idzie na wzgórza i samotnie tańczy. To jedna z najpiękniejszych, poetyckich scen w polskim kinie.

- Sama też tak mam: sceny z dawno obejrzanych filmów rosną w mojej pamięci, pęcznieją i żyją swoim życiem. Czasami lepiej nie wracać do mitologii pamięci. Chodzę teraz z córką do “Iluzjonu" - oglądamy klasykę kina i raz po raz uświadamiam sobie, że pamiętałam z różnych filmów kadry czy całe sceny, których tam nie ma. Na przykład zobaczyłam zupełnie inne zakończenie “Złodziei rowerów", czekałam na fragment “La Strady", który - jak się okazało - nigdy nie istniał. Nie mówiąc już o “Stalkerze" - wydaje mi się, że oglądałam dwa różne filmy, jeden siedząc na podłodze w zatłoczonej sali moskiewskiego WGIK-u, drugi w Polsce. Czasami zdarzają nam się w kinie takie narkotyczne niemal momenty, kiedy przeżywamy coś na kształt epifanii. Nie można tego opisać słowami, ale prawie każdy zna to uczucie. To wielkie szczęście widza.

- Ze swoimi filmami objechała Pani niemal cały świat. Tylko "Wrony" zostały pokazane na ponad trzydziestu międzynarodowych festiwalach.

- I - co najbardziej cieszy - wszędzie były zrozumiałe. Zawsze staram się kierować film w stronę uniwersalizującej opowieści. Lubię konfrontacje z zupełnie nieznanym widzem. Czasem oczywiście ktoś mnie atakuje. Jeśli mówi, że w Polsce nie ma ludzi tak żyjących, jak w moich filmach, od razu wiem, że to ktoś z Polonii, kto chciałby widzieć Polskę wyłącznie piękną i bogatą.

- Często pisze się o Pani jako czołowej autorce "kina kobiecego".

- A ja z uporem maniaka odpowiadam, że jeżeli Eskimos zrobi film, to prawdopodobnie będzie w nim coś eskimoskiego. Moje filmy mogą być “kobiece", bo to ja je robię, ale doprawdy nie to jest najważniejsze. Z dwojga złego wolę szufladę reżysera od “dzieci" niż reżysera-feministki. Nie mam nic przeciwko kinu feministycznemu, ale to nie jest moje kino.

- Powiedziała Pani, że "Nic" jest filmem o bezmiarze samotności. Dla Pani, nie tylko w tym filmie, samotność jest problemem egzystencjalnym.

- Zawsze jesteśmy sami. Najgorsza jest samotność w tłumie ludzi. Takiej samotności boję się najbardziej.

- Profesor Barbara Skarga pisała, że nigdy nie jesteśmy sami, ale zawsze jesteśmy samotni.

- Dążymy do tego, żeby przełamywać samotność, rezygnując z docenienia tych momentów, kiedy samotność nas konstruuje - dzięki niej stajemy się naprawdę sobą. Dopiero skrajna samotność wpuszcza nas w otchłań, prowadzi do rozpaczy.

- Co wtedy zostaje?

- Trzeba łapać się wszystkiego. Zostaje drugi człowiek, religia, rodzina, wiara, że jest coś ponad.

- Jak się czuje reżyser, który od pięciu lat nie może wyżebrać pieniędzy na kolejny film?

- Fatalnie. Scenariusz “Piekła nieba" leży w telewizji od czterech lat. “Jestem" (podobno najciekawszy projekt, jaki napisałam) obchodzi właśnie drugie urodziny. Jeśli do września nie uda nam się zebrać brakujących pieniędzy, stracimy dotację Ministra Kultury i Sztuki.

- Maciej Maniewski pisał: "Filmy Doroty Kędzierzawskiej nie pozwalają, by wraz z napisem »koniec« włączyć się w krąg codziennej krzątaniny (...) jeśli czujemy ból w sercu, to znak, że życie chce nas czegoś nauczyć".

- Czasami zastanawiam się, czy to wszystko ma jeszcze sens - może powinnam zacząć robić dokumenty albo w ogóle zająć się czymś innym? Właśnie skończyłam nowy scenariusz, ale boję się go gdziekolwiek zanieść. Nie chcę po raz kolejny usłyszeć: “popieramy artystycznie, nie popieramy finansowo".

DOROTA KĘDZIERZAWSKA, ur. w 1957 w Łodzi, córka Jadwigi Kędzierzawskiej, autorki filmów dla dzieci, studiowała najpierw w Moskwie, ukończyła łódzką “filmówkę". Jej szkolną etiudę “Jajko" nominowano w 1982 r. do studenckiego Oscara. W 1988 r. zrealizowała “Koniec świata" (nagrodzony na festiwalu w Mannheim), w 1991 - “Diabły, diabły" (nagroda za reżyserię w Gdyni, nagrody na MFF dla Młodzieży w Cannes i MFF dla Dzieci i Młodzieży w Bellinzonie), w 1994 - “Wrony" (Nagroda Specjalna Jury, Nagroda Dziennikarzy i Nagroda Publiczności w Gdyni; nagrodzony także w Bellinzonie, na MFF Komediowych w Vevey i MFF w Cannes), w 1998 - “Nic" (nagrody m. in. na festiwalach w Gdyni, Denver, Soczi, Łagowie). Już po przeprowadzeniu tej rozmowy, 6 sierpnia 2004 r. Telewizja Polska zdecydowała się dofinansować najnowszy projekt Kędzierzawskiej - film “Jestem". Zdjęcia mają się rozpocząć w tym roku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2004