Emigracyjne przewodniki

Nowa polska literatura emigracyjna nie zachwyca. A jednak jest w niej coś, co pozwala zrozumieć rodaków mieszkających na obczyźnie.

27.10.2009

Czyta się kilka minut

Żyjemy tu jak dwie bakterie we wnętrzu jakiegoś organizmu. Dwa obce ciała. Pasożyty, albo jeszcze coś gorszego" - pisał Sławomir Mrożek w "Emigrantach". Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że ta sentencja, jak żadna inna, utkwiła w pamięci autorom nowej fali polskiej prozy emigracyjnej. Ale po chwili przychodzi refleksja. Czy faktycznie powinno się doszukiwać w książkach Adama Miklasza, Urszuli Ledzewicz, Piotra Kępskiego czy Magdaleny Orzeł próby debaty z Mrożkiem albo nawet Mrożkowych inspiracji? Czy coś poza parafrazą tych kilku zdań znajdziemy w ich twórczości? Raczej nie. Lecz nie to jest najgorsze. Wszak wszystko wskazuje na to, że autorzy odrzucają spuściznę całej - także Miłosza czy Gombrowicza - polskiej literatury emigracyjnej. Ich książki zawieszone w literackiej próżni stają się czymś w rodzaju odpowiedników serialu "Londyńczycy". Nie są może aż tak nudne, banalne niestety już tak. To proza płytka i jednowymiarowa, przypominająca często nieudolnie spisane dzienniki - osobiste przeżycia wymieszane są tu z urywkowymi, wybiórczymi i najczęściej niezbyt istotnymi obserwacjami. Po co się więc w ogóle tymi książkami zajmować?

Bo mimo nieudolności jej twórców wydają się sporo nam mówić o stanie dzisiejszej emigracji. Głównie tej młodej. To oczywiście obraz uśredniony i być może nie zawsze prawdziwy. Jednak nie ma powodu, aby nie pozwolić sobie na założenie, że brak intelektualnej głębi tej literatury oddaje najlepiej stan polskiej diaspory. Stroniącej od kultury kraju, w którym żyje, dobrowolnie zamykającej się w gettach, lecz nie tworzącej w nich własnych ośrodków wymiany myśli. Skupionej na mieć, a nie być.

Jeśli tak spojrzeć na problem, można zrozumieć, czemu autorzy nie próbują mierzyć się z Mrożkiem. Tym bardziej że sami nie wyjechali do Anglii, Irlandii czy Stanów Zjednoczonych jako ukształtowani czy nawet początkujący pisarze. Zazwyczaj emigrowali tak samo, jak blisko dwa miliony Polaków, tylko po to, aby zarabiać pieniądze. Trudno się więc dziwić, że nie zamierzają dokonywać jakiejkolwiek konfrontacji ludzkich charakterów, postaw, oczekiwań. Inteligent czy robotnik - nieważne. Wszystko zlewa się w jedną, często bezbarwną masę.

Dresiarz z "Polskiej szkoły boksu" debiutującego 28-letniego Adama Miklasza potrafi stać się bohaterem w oczach młodych Polaków. Wystarczy, że bije się za rodaków, za ich krzywdę. Tożsamość sprowadzona jest do wspólnego picia piwa w przepełnionych, brudnych, przypominających noclegownie dla bezdomnych mieszkaniach. Rządzą stereotypy, te same, co lata temu. Albańczycy to mafiozi, Czesi są skąpi, a do Brytyjczyków lepiej się nie zbliżać, bo będą nami pogardzać. Tylko czy faktycznie za taki opis polskiej rzeczywistości powinniśmy winić pisarza? Miklasz mieszkał z opisywanym dresiarzem, wsiąkł w środowisko młodych emigrantów, niemal w całości podzielił los swojego bohatera. Co prawda, brakuje mu reporterskiego zmysłu, ale przyznać trzeba, że jak najrzetelniej próbuje przekazać swoje obserwacje. Są wąskie, bo sam rzadko wychodził poza społeczność, którą opisuje. Z tego samego względu jego głos wydaje się ważny i prawdziwy.

Świat imigrantów z Polski z "Polskiej szkoły boksu" przypomina nieco ten ze "Szczuropolaków" Edwarda Redlińskiego. Zresztą, jeśli nowi autorzy czytali kiedyś któregoś z polskich twórców piszących o emigracyjnych doświadczeniach, to najpewniej właśnie autora "Konopielki". Niemal karykaturalne postaci z powieści Miklasza czy zbioru opowiadań "Dublin. Moja polska karma" 35-letniej Magdaleny Orzeł przypominają tamte, kartoflane gęby z Greenpointu. Ale - niestety - na tym podobieństwa się kończą. Redliński - niewątpliwie przenikliwy obserwator, nieznoszący jednoznacznych ocen - zderzał nasze wybujałe wyobrażenie o Ameryce z jej rzeczywistością. Konfrontował polski, plebejski prowincjonalizm z nieosiągalnym dla emigrantów bogactwem Stanów Zjednoczonych. Owszem, krytykował rodaków, traktował ich też ze sporą dawką ironii, ale przecież brał także w obronę. W nowej fali prozy emigracyjnej próżno szukać równie ciekawego podejścia.

Wyłącznie 36-letni Piotr Kępski w swoich "Singlach" zdradza jakieś aspiracje. Stara się uczynić z emigracji symbol wyobcowania, samotności i zagubienia. Ale w ostatecznym rozrachunku kończy się na sprzedaniu czytelnikowi taniej i infantylnej informacji, że naszym życiem kieruje wyłącznie przypadek. Kępski najwyraźniej sam zagubił się w temacie. Podobnie jak mieszkająca już od 20 lat w Stanach Zjednoczonych Urszula Ledzewicz. "Aby przeżyć" jest próbą opowiedzenia o starej emigracji, tej z lat 80. Tyle że uchwyconej z dzisiejszej perspektywy. Dziwi jednak sposób, w jaki Ledzewicz dokonuje rewizji historycznych wydarzeń, wrzucając przy okazji bohaterkę w wir zupełnie niewiarygodnych wydarzeń. Młoda pani doktor chemii staje się ofiarą komunistycznego systemu. Na domiar złego okazuje się, że za zamordowaniem męża-opozycjonisty stoi jej własny ojciec. Wyjeżdża więc do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie tamtejszego naukowca. Jak się okazuje, niemal szalonego i gotowego posunąć się do zbrodni. W tę parakryminalną fabułę zostaje wplątane także dziecko, gwałt i problem przebaczenia. Zbyt wiele jest tych wątków, przypadkowych zbiegów okoliczności i nagłych zwrotów akcji. Powieść szybko traci spójność, a i z dynamiką nie jest najlepiej.

Wygląda na to, że wszystkie nowe książki osadzone w emigracyjnym nurcie słuszniej będzie nazwać nie tyle literaturą, co przewodnikami po emigracji i mentalności emigrantów. Po "anglopolskim" slangu, knajpach, gdzie najtańsze piwo, specyficznych zwyczajach. Ale przede wszystkim marzeniach. Bo - jak pokazują autorzy - to właśnie marzenia, a nie racjonalne plany są motorem napędowym polskiej emigracji. Lecz gdy się im uważniej przyjrzymy, łatwo dostrzeżemy, że w nich znów dominują sprawy codzienne i przyziemne - kasa i myśl o powrocie do domu.

U większości autorów piszących o Irlandii czy Wielkiej Brytanii zupełnie gubi się złożona wielokulturowość kraju, oparta na imigrantach, przybyszach z Europy Wschodniej, Indii, Pakistanu czy krajów afrykańskich. Zamiast tego skupiają się twórcy na temacie niedoli emigranta polskiego. To nic, że "nasi" nie zawsze pracują na zmywaku, a młodzi pisarze już dawno sami awansowali społecznie, a może nawet wrócili do kraju. Współczesna polska emigracja mimo to pozostaje dla nich wspólnotą smutku, poczucia bezsilności i beznadziei. Właśnie z tej chęci wykrzyczenia frustracji wypływa nowa fala - choć słuszniej byłoby rzec strumień - literatury polskiej emigracji. Banał? Być może. Ale prawdziwy.

Adam Miklasz, "Polska szkoła boksu", wydawnictwo Skrzat, Kraków 2009

Magdalena Orzeł, "Dublin. Moja polska karma", wydawnictwo Skrzat, Kraków 2007

Urszula Ledzewicz, "Aby przebaczyć", Jirafa Roja, Warszawa 2009

Piotr Kępski, "Single", Jirafa Roja, Warszawa 2009

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2009