Dziwny jest ten świat

Krzysztof Środa, pisarz, podróżnik: Wystarczy otworzyć okna, wpuścić do domu Czeczena, wyjechać poza Europę i nagle się widzi, że ta Europa jest anomalią. Przepiękną, ale anomalią.

12.08.2016

Czyta się kilka minut

Krzysztof Środa, marzec 2013 r. / Fot. Marcin Kaliński / PAP
Krzysztof Środa, marzec 2013 r. / Fot. Marcin Kaliński / PAP

KATARZYNA KAZIMIEROWSKA: Swoją nową książkę, „Las nie uprzedza”, zaczyna Pan od dziwnej deklaracji, że wolałby napisać inną. Na przykład taką dla nastoletnich chłopców.

KRZYSZTOF ŚRODA: Ja to może w ogóle wolałbym pisać książki dla chłopców – takie, jakie pisał Niziurski, śmieszne i poważne zarazem. Podróżowanie to też chłopięce przedsięwzięcie. Kiedy skądś wracam i spotykam znajomych, opowiadam zabawne anegdoty. Ale jak zaczynam o tych podróżach pisać, wszystko robi się smutne i problematyczne.

Jednak w tej ostatniej chodziło mi o coś innego. Z góry wiedziałem, że zamierzam pisać o sprawach, które są okropne, i że to nie będzie ani lekkie, ani przyjemne.

W efekcie, zamiast – jak dotąd – opowiadać o podróżach, przedstawia Pan dwóch Czeczenów i przytacza ich mroczne opowieści.

Bo to nie jest książka o marzeniach i podróżach, jak poprzednie, tylko o narastającym lęku, który zaindukowali we mnie dwaj Czeczeni spotkani przypadkiem w Warszawie. Dużo z nimi rozmawiałem. To, co mówili, wydawało mi się dziwne, czasem straszne, czasem niedorzeczne. Ale po jakimś czasie zacząłem myśleć o wielu sprawach podobnie jak oni. Oni żyją tu u nas w poczuciu tymczasowości, ze wspomnieniami strasznych rzeczy, które widzieli, i w oczekiwaniu na kolejne straszne rzeczy, które mogą się wydarzyć. Na kolejną wojnę. Najpierw mówiłem sobie, że tak sobie fantazjują. Ale w pewnym momencie zauważyłem – po Krymie, Donbasie, zamachach w Paryżu – że to, co mi się wydawało bzdurą, te ich obawy, przepowiednie, zaczyna się robić niepokojąco aktualne. A ich sposób myślenia o świecie nie jest wcale taki wariacki, jak mi się zdawało.

W rezultacie napisałem książkę o tym, że żyjąc w Europie, zbyt optymistycznie patrzymy na naturę ludzką. Wystarczy otworzyć okna, wpuścić do domu Czeczena, wyjrzeć poza Europę i nagle się widzi, że ta Europa jest jakąś anomalią. Przepiękną, ale anomalią. I wtedy pojawia się lęk, bo anomalie nie trwają długo. A ta trwa już zadziwiająco długo.

Gdy poznaje Pan pierwszego bohatera i on mówi, że jest Czeczenem, pisze Pan: „Tego się obawiałem. Taką miałem nadzieję”.

Bo dla mnie Czeczeni to przybysze ze świata, który zawsze chciałem zrozumieć. Od lat jeździłem na Kaukaz. Czytałem dużo o wojnie czeczeńsko-rosyjskiej. Ale kiedy spotkałem tych dwóch, przekonałem się, jak niewiele z tego rozumiem.

Wojciech Górecki napisał książkę „Planeta Kaukaz”. Kaukaz faktycznie jest planetą. To osobny, ogromny świat, miejscami piękny, miejscami niebezpieczny, dziwny w tej mieszance islamu, chrześcijaństwa, Europy, resztek komunizmu. A Czeczenia jest na tej planecie chyba najdziwniejsza, a z pewnością najbardziej niepokojąca. Z jednej strony podziwiamy jej mieszkańców za straceńczą odwagę i waleczność, z drugiej strony boimy się ich.

Kilka lat temu prezydent Łomży wpadł na pomysł, żeby zamknąć ośrodek dla uchodźców, w którym byli głównie Czeczeni – bo nie pracują, bo nie wiadomo, skąd mają pieniądze, bo zaczepiają kobiety. Wtedy sobie przypomniałem, że gdy podczas wojny w Czeczenii w polskiej prasie informowano, że w jakiejś zasadzce np. zginęli rosyjscy żołnierze, czuło się czasem w tych komunikatach ton satysfakcji. Wtedy Czeczeni byli fajni. Ale jak przyjechali do Polski, to już nie są fajni, no bo co oni tu robią, powinni odcinać głowy Ruskim daleko od nas. A tu nie mają nic do roboty. Ludzie się ich boją.

Pan się nie bał?

Gdy ten pierwszy podszedł do mnie na dworcu, to wiedziałem, że dziwny żywioł, jakim jest Czeczenia, mam na wyciągnięcie ręki. I że mogą z tego wyniknąć problemy. Ale z drugiej strony pomyślałem, że nie mogę go tak puścić, muszę się od niego czegoś dowiedzieć. Chcę wiedzieć, jaki jest ten świat widziany od strony, której nigdy nie widziałem i nie chcę oglądać. Ale chcę wiedzieć.

Wpuszcza Pan do domu Czeczena, który pyta, gdzie Pan ucieknie, gdy zacznie się wojna. Pana nowi znajomi otwierają drzwi lękowi.

Budowanie tego lęku następowało falami. Spotykałem się z nimi od przypadku do przypadku, a oni czasem coś mi opowiedzieli, pokazali jakiś film na telefonie czy w internecie. Pamiętam, któregoś roku było piękne lato, a ja chodziłem po Warszawie, po radosnym Krakowskim Przedmieściu, z głową pełną ich opowieści i mówiłem sobie, że wolałbym je zapomnieć.

Czułem, że nie mogę przestać o tym myśleć, że to za ciężkie. Więc nie kokietowałem, przyznając się, że wolałbym pisać inną książkę, nie taką. Od początku wiedziałem, że to, o czym napiszę, będzie nieprzyjemne. I trudne, bo gdy się pisze o rzeczach dramatycznych, to jest to wielka odpowiedzialność. Nie wobec czytelnika, ale wobec ludzi, o których się opowiada. Czasem o nieżywych ludziach. Nie można popełnić fałszywego ruchu albo figury za bardzo efektownej. A może za słabej.

Ten niepokój, który narasta w „Lesie”, pojawił się już w Pana poprzedniej książce „Podróże do Armenii i innych krajów”. Spacerując po Paryżu, zauważa Pan grupę uchodźców z Afganistanu, koczujących pod mostem. Są jak wyjęci z innego świata, podobnie jak ci Czeczeni z warszawskiego dworca.

To nie jest tak, że jestem jakimś specjalistą od uchodźców. Tak się złożyło. Czuję jednak, że uchodźcy zaczynają rozmontowywać ten bezpieczny system europejski. Ale nie w taki sposób, jak to przedstawia narodowa prawica.

Nie chcę wdawać się w to, czy są wśród nich ludzie realnie niebezpieczni. Pewnie tak. I czy oni się zasymilują, czy nie. Oni rozmontowują europejskie myślenie samą swoją obecnością – realną czy choćby potencjalną. Już nam przestawiali coś w głowach i zaczynają z nas wydobywać albo lęki, albo mroczne elementy naszej duszy czy psychiki, o które jeszcze niedawno się nie podejrzewaliśmy. Jakiś ślad tego jest w mojej książce. Sam się zdziwiłem, bo książka, której zarys wymyśliłem ponad trzy lata temu, stała się od tego czasu wręcz publicystycznie aktualna. Nie tylko z powodu uchodźców, ale też Ukrainy, Syrii, zamachów w Paryżu.

Pisze Pan o spotkaniach z Czeczenami. Ale również o Maroku, o tym banalnym niby, bo zbyt popularnym, celu turystycznych wycieczek. Można by się spodziewać, że ten wątek będzie przeciwwagą, ukojeniem. A nie jest.

Na wyjazd do Maroka namówił mnie kolega, który założył tam firmę i potrzebował pomocy. A ja mówię po francusku. Najłatwiej się tam dostać, kupując tygodniową wycieczkę do Agadiru. I tak trafiłem do tamtejszego hotelu z basenem. Z interesów nic nie wyszło, bo kolega, który mnie tam ściągnął, odleciał z jakiegoś powodu tym samym samolotem, którym ja przyleciałem. Minęliśmy się. Zostałem sam w wielkim mieście, które nie jest szczególnie atrakcyjne. Ale odkryłem inne miasteczko, blisko Agadiru, trochę rybackie, trochę surferskie, i postanowiłem, że nie wracam z wycieczką. Dziwnie dobrze poczułem się w tym kraju. W ciągu trzech lat byłem tam siedem razy. I zacząłem podejrzewać, że piękne Maroko też ma mroczną, okrutną stronę. Odkrywałem ją powoli.

Pierwszym zgrzytem były odcięte głowy zwierząt, które rzeźnicy wykładają na lady swoich straganów. Jakby byli z nich dumni. Może ten lęk, o którym mówię, jest chory, przesadny, nie wiem. Ale to przez tych Czeczenów – bo kiedy je zobaczyłem, pomyślałem, że niektórzy muzułmanie mają również upodobanie do obcinania głów ludziom. Nie, nie stawiam żadnych diagnoz, po prostu obserwuję różne formy tego lęku. U siebie i nie tylko u siebie.

Powiedział Pan kiedyś, że pisanie jest ratowaniem świata.

To myśl dawna i dobrze znana, nie ma w niej nic odkrywczego. Książkę o Armenii napisałem, żeby opowiedzieć o trzech mężczyznach, których tam spotkałem i którzy w krótkim czasie stali mi się dziwnie bliscy, z którymi dobrze mi się rozmawiało, i z których każdy mógłby, być może, zostać moim przyjacielem. Gdy wróciłem do Armenii, żeby jeszcze raz ich spotkać, okazało się, że jeden z nich nie żyje. Ale ja już o nim napisałem. Więc tak, uratowałem jakieś wspomnienie o nim, jakiś kawałek jego obecności. Choć nie wiem, czy uratowałem, bo przecież potem te książki płoną, idą na przemiał, nic z tego nie zostaje, ale jak się pisze i nie ma się żadnego religijnego zaplecza, to można mieć takie poczucie, że coś się ratuje. Gdzieś to jest, może ktoś to kiedyś otworzy i przeczyta.

W Pana książkach sporo jest o tym ratowaniu przed zapomnieniem, ale też o pamięci, pamiętaniu. A przecież pamięć jest ulotna, filtrujemy ją przez nasze emocje, ubarwiamy wspomnienia.

Pamięć i zapominanie to bardzo ciekawe zjawiska, fascynujące filozoficznie, nośne literacko. Literatura nie jest przecież niczym innym tylko zapisywaniem opowieści, żeby je uchronić przed zapomnieniem. Ja założyłem, że nic nie będę zmyślać w moich książkach, nawet drobiazgów. Jeśli nie pamiętam, jaki kolor miały drzwi, zielony czy niebieski, to piszę, że były zielone albo niebieskie, i dodaję – nie pamiętam. A jeśli przypomnę sobie, że przecież zrobiłem w tym pokoju zdjęcie, odszukuję je i wtedy wiem, że były niebieskie. I mogę to napisać.

Czyli zdjęcia są dla Pana dziennikiem z podróży?

Są na pewno elementem procesu wpatrywania się w ten sam świat, o którym piszę.

Fotografuję różne rzeczy. Czasem piękne pejzaże, czasem kawałki ścian, ludzi, puste ulice.

Pisanie i fotografowanie to część tego samego przedsięwzięcia, oglądania świata i zwracania uwagi na rzeczy, które dziwią, bo albo do siebie nie pasują, albo układają się niespodziewanie w jakąś konfigurację, która wydaje się coś znaczyć. Swoje książki układam z fragmentów, które nie zawsze się ze sobą wiążą w oczywisty sposób. Te fragmenty nazywam historyjkami. Ale czasem też – obrazkami. Są jak zdjęcia, tyle że w tym, co się opowiada, jest dodatkowy wymiar, czyli czas.

Z wykształcenia filozof, z pasji podróżnik, z zawodu tłumacz. Jak to się stało, że został Pan pisarzem?

Chciałem być pisarzem, kiedy miałem 20 lat. W takim wieku przecież chce się być pisarzem albo poetą. Jak miałem lat 30, zacząłem pisać powieść. Wymyśliłem historię trochę polityczną, trochę sensacyjną, trochę filozoficzną, napisałem nawet ze 40 stron, a potem stwierdziłem, że to za trudne. Wiedziałem, co ma być dalej, ale nie napisałem, może z lenistwa, z głupoty, a szkoda, bo to byłaby fajna książka. Teraz już na nią trochę za późno. I potem miałem spokój, zostawiłem to, nie chciałem być już pisarzem.

Z filozofii też Pan zrezygnował.

Filozofia mnie zniechęciła. Przez siedem lat pracowałem w PAN-ie i stwierdziłem, że to nie jest poważne zajęcie, dużo tam intelektualnego gadulstwa, żonglerki pojęciami, które nie mają żadnego znaczenia. Takie pisanie dla kolegów z branży. I dla nikogo innego. Filozofia ma ambicje naukowe, a jest często gadulstwem, literaturą. Więc dałem sobie spokój.

A kiedy miałem około 40 lat i już nie chciałem być ani filozofem, ani pisarzem, przyszła mi do głowy myśl, że muszę pojechać gdzieś daleko. Kupowałem mapy dziwnych krajów, ekscytowałem się projektem wielkiej podróży. A potem przyjrzałem się samemu sobie i uznałem, że to marzenie o wielkiej podróży jest zabawne, że ja jestem zabawny. I napisałem o tym kilka zdań. Potem jeszcze kilka, aż usłyszałem melodię tej książki. Tej pierwszej. I jakoś ją napisałem.

Napisał Pan książkę „Niejasna sytuacja na kontynencie”, o podróżowaniu po Polsce, a nie po Kaukazie.

Rynek w Przysusze, jakaś klatka schodowa. Jedwabne. Wąsosz. Mazury. Ale nie tylko po Polsce. Jest tam też Egipt i hotel z basenem w Hurghadzie, kupowanie żyłki wędkarskiej i kalmarów na przynętę. Pobyt na Korsyce sprzed 12 lat. Ta książka miała być lekka, zabawna, niedorzeczna. Ale potem zrobiło się poważnie, bo przypomniałem sobie ludzi, z którymi miałem dokądś pojechać i nie pojechałem, pojawiła się kwestia pamięci i zapominania, czasu, który mija. Te trzy pierwsze książki to właściwie jedna książka w trzech częściach.

Kończyłem jedną i z rozpędu zaczynałem następną. Ta czwarta jest już inna.

W sprawie zostawania pisarzem opowiem anegdotę. Pierwszą książkę – o podróżowaniu – zacząłem od tego, jak wracałem z moim przyjacielem z dzieciństwa ze szkoły. Taką alternatywną drogą, którą nie pozwalali nam chodzić rodzice. I tę trasę nazwałem naszym prywatnym archetypem podróży. Dwa lata temu mój przyjaciel – ten od powrotów ze szkoły – też wydał książkę. O pająkach. I na którejś z pierwszych stron zacytował fragment mojej książki, o tym, że owady, ptaki, ryby i inne małe stworzenia są jak litery nieznanego alfabetu [Robert Pucek „Pająki pana Roberta”, Czarne 2014 – przyp. red.]. Dla mnie jest to historia prawie literacka – dwóch gamoni z grochowskiego podwórka, bo nie zapowiadaliśmy się na literatów, po wielu latach publikuje książki u tego samego wydawcy, i te książki, choć zupełnie inne, jakoś się ze sobą wiążą.

W Pana książkach, jak w filozofii, wszystko zaczyna się od zdziwienia.

Mam świadomość, że moje książki są filozoficzne, choć zabraniam sobie używania fachowych terminów, stawiania mądrych pytań. Literatura też zaczyna się od zdziwienia, tylko literatura nie ma obowiązku odpowiadania na filozoficzne pytania. Więc ich nie zadaję. Opisuję konfiguracje ludzi, barw, form, zwierząt, które mnie dziwią, nie po to, by zadać pytanie, ale po to, żeby czytelnik też się zdziwił. A co on potem z tym zrobi – czy wzruszy ramionami, czy będzie o tym myślał – jest mi obojętne. W tym sensie moje pisanie jest produkowaniem zdziwień.

A co Pana szczególnie dziwi?

Dziwi mnie coś, co filozofowie nazywają świadomością. Dziwi mnie, że cokolwiek widzimy, zapamiętujemy, zapominamy, przypominamy sobie, a potem umieramy i wszystko znika. Oczywiście ludzie też mnie dziwią i może dlatego mam dziwnych kolegów.

To może zabrzmieć patetycznie, ale wszystko jest dziwne. Dziwne jest to, że jadę do Tatew w Armenii i piszę o tym rok później w Paryżu. Dziwne jest, że jadę do Chorwacji, potem mija rok, znów jadę do Chorwacji i wszystko tam jest tak samo, jak było, na swoim miejscu. Ale równie dziwne jest, gdy jadę gdzie indziej, a tam wszystko jest inaczej niż przed rokiem. To już czysta filozofia.

To zapytam niefilozoficznie: czy już Pan wie, co zrobi, gdy przyjdzie wojna?

Nie wiem. Nie zastanawiam się. Choć spytali mnie o to ponad trzy lata temu moi Czeczeni. Dziś słyszę te pytania w rozmowach ze znajomymi, którzy z różnych powodów zaczynają myśleć, że może należałoby mieszkać gdzie indziej. Nie mam oczywiście pojęcia, czy to będzie wojna, czy coś innego, chyba nie, ale ostatnio słyszę to pytanie stawiane przez innych, wprost lub pośrednio, w rozmowach i w tekstach, które czytam. Ten niepokój nie jest już tylko mój.

Sytuacja na kontynencie rzeczywiście stała się niejasna?

Nie chcę mówić o polityce. Ale mam wrażenie, że to nie jest tylko kwestia Czeczenii, Ukrainy, Syrii i innych egzotycznych krajów. Że nie tylko one mogą budzić ten lęk. Nie jestem ortodoksyjnie lewicowy – w każdym razie staram się nie być – ale to, co się dzieje w Polsce, sposób, w jaki się rozmawia o polityce, w jaki się nobilituje chore, kalekie emocje i odruchy, nazywając je dumą lub patriotyzmem...

Roku temu widziałem na Krakowskim Przedmieściu coś, co mnie przeraziło. Pod pomnikiem Kopernika skończyła się demonstracja w sprawie uchodźców. To znaczy za tym, że trzeba im pomagać. W tym samym czasie na placu Zamkowym skończyła się dziesięciokrotnie liczniejsza demonstracja narodowców, przeciwko temu, żeby ich wpuszczać. Narodowcy wracali w luźnym szyku ulicą. I nagle, tuż przede mną, rozpoczęła się dzika bójka. Trzech na dwóch. Ale zaraz do tych dwóch dołączyło trzech innych i już było sześciu na trzech. Więc ci trzej zaczęli uciekać. Ci liczniejsi wyzywali tamtych od żydowskich cweli, a ci mniej liczni, uciekając, odgrażali się, że zaraz wrócą. I po kilku minutach wrócili. W ośmiu czy dziewięciu.

To było bardzo dynamiczne. Po chwili dwóch facetów z dwóch różnych ekip leżało na środku ulicy. A ci, którzy stali, zamiast bić się między sobą, zaczęli kopać leżących. Kopać w głowę, w brzuch, w szyję, tak żeby zabić. Najzabawniejsze było to, że oni wszyscy byli z jednej imprezy. Z tego narodowego marszu.

Widziałem więc na Krakowskim Przedmieściu, dokładnie pod pomnikiem Mickiewicza, ludzi, którzy są gotowi do zabijania. A z braku obcych są gotowi zabijać się między sobą. Na szczęście rozpędził ich oddział policji. Kiedy przyjechała karetka, jeden z leżących wyglądał faktycznie na martwego – żadnych oznak życia.

Wspomnienie tej bójki prześladowało mnie przez kilka dni. Bo do tej pory wydawało mi się jednak, że mieszkam w kulturalnym kraju, chodzę po Warszawie i tylko z jakichś perwersyjnych, prywatnych powodów słucham opowieści z dzikiej Czeczenii. Tymczasem zobaczyłem, że tutaj, u mnie, są ludzie gotowi zabijać. Wystarczy im tylko powiedzieć – już można. Najgorsze jest to, że oni są nie tylko tutaj. Oni, zdaje się, są wszędzie. ©

KRZYSZTOF ŚRODA (ur. 1959) jest pisarzem, tłumaczem, historykiem filozofii. Pracował w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, obronił doktorat o fenomenologii Husserla, przełożył kilkanaście książek – większość na temat spekulacji giełdowej. Autor „Niejasnej sytuacji na kontynencie” (2003), „Projektu handlu kabardyńskimi końmi” (2006), „Podróży do Armenii i innych krajów” (2012), laureat Nagrody Literackiej Gdynia 2007 w kategorii eseistyki. Właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne jego książka „Las nie uprzedza”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2016