Dżihadyści spod równika

Afrykańscy dżihadyści sięgają na południe kontynentu i otwierają tam nowy front światowej, świętej wojny.
w cyklu STRONA ŚWIATA

26.08.2020

Czyta się kilka minut

Dzieci przed kościołem w Pembie. Fot. AP/Associated Press/East News /
Dzieci przed kościołem w Pembie. Fot. AP/Associated Press/East News /

W połowie sierpnia, po kilku dniach zaciętych walk, partyzanci z wilajetu środkowoafrykańskiego, najnowszej filii samozwańczego kalifatu, zdobyli 30-tysięczne, portowe miasto Mocímboa da Praia w prowincji Cabo Delgado, położonej nad granicą z Tanzanią. W ulicznych walkach zginęło pół setki żołnierzy rządowego wojska, drugie tyle zostało rannych. Pozostali uciekli z miasta. Władze zapewniają, że partyzantów zginęło co najmniej tyle samo, ale nikt w to nie wierzy. Partyzanci zatopili za to zacumowaną w porcie motorową łódź patrolową, a z wojskowych magazynów broni zabrali karabiny maszynowe i bazooki.

Czwarta bitwa w Mocímboa

Dżihadyści z Mozambiku nieraz już atakowali i zdobywali miasta w Cabo Delgado ze stolicą prowincji Pembą włącznie (Mocímboę zdobyli ostatnim razem w marcu, a wcześniej atakowali je jeszcze co najmniej dwa razy). Zwykle grabili niewielkie, wojskowe garnizony i komisariaty policji, wywieszali czarne sztandary kalifatu nad gmachami ratuszów i sądów, urządzali wiec dla miejscowej ludności, by przekonać ją do sprawy kalifatu, po czym wracali do dżungli, w której rozpływali się bez śladu jak zjawy.

Tym razem, zgodnie z wcześniej złożoną zapowiedzią, partyzanci zostali w Mocímboa da Praia na dobre i ogłosili mieszkańcom, że odtąd prawem będzie tam Koran, a nie cywilne kodeksy, sądy i policja. Z miasta nie docierają żadne wieści, większość ludności uciekła, zerwana została telefoniczna łączność. I choć mija drugi tydzień, rządowe wojsko nie ośmieliło się jeszcze ruszyć do kontrnatarcia.

Minister obrony Jaime Neto zapewnia, że jego żołnierze nie zostawią tak miasta, ale muszą się porządnie przygotować, żeby nie dać się rebeliantom zaskoczyć. Już w maju partyzanci zaczęli atakować wioski wokół Mocímboa da Praia, a wielu z nich w przebraniu przeniknęło do miasta, co ułatwiło sierpniowy szturm. Nigdy wcześniej też – zapewnia minister – rządowe wojsko nie musiało się bić z tak licznymi i tak wyrachowanymi oddziałami dżihadystów. Zanim ruszyli do ataku na port, partyzanci już na początku sierpnia puścili z dymem okoliczne wsie i przejęli kontrolę nad wiodącymi do miasta drogami. Kiedy więc wybuchły walki, nie było którędy iść obleganym żołnierzom z odsieczą ani dostarczać im amunicji.

Nie byli jej w stanie zapewnić także najemnicy z RPA, których, jako specjalistów od walki z kłusownikami, zatrudnił rząd z odległego o 2500 km stołecznego Maputo. Najemnicy mieli swoją bazę w Pembie, którą od zaatakowanej przez partyzantów Mocímboa da Praia dzieli ponad 200 kilometrów. Śmigłowce z amunicją miały zaledwie kwadrans, żeby zrzucić ładunek nad miastem i zaraz musiały wracać do Pemby, żeby uzupełnić paliwo. Wymuszony pośpiech sprawił, że część zrzutów wpadła w ręce partyzantów, a obrońcom miasta zabrakło pocisków i musieli się wycofać.

Skarby i klątwa Cabo Delgado

Prowincja Cabo Delgado, najbiedniejsza, najbardziej zacofana i najbardziej oddalona od leżącego na południu Maputo jest też jedyną w całym 30-milionowym kraju, gdzie większość stanowią muzułmanie (w Mozambiku wyznawcy islamu stanowią ok. jednej piątej ludności, w niespełna trzymilionowej Cabo Delgado – prawie dwie trzecie). Związani kulturowo z posługującymi się językiem suahili ludami z wschodnich wybrzeży Oceanu Indyjskiego, nawróconymi na islam przez Arabów, czują się bardziej związani z tanzańskimi Bagamoyo, Dar es Salaam, Zanzibarem czy nawet kenijskimi Mombasą i Lamu niż z Maputo. Rządzący krajem wychodźcy z ludów południa, również nie poczuwając się do pobratymstwa z północną, nie dbali o nią tak jak o rodzinne strony. Wydając w latach 60. partyzancką wojnę białym kolonizatorom z Portugalii, wybrali na główne obozowisko niedostępne, pozbawione dróg, za to porośnięte lasami Cabo Delgado. Ale po zwycięstwie i ogłoszeniu niepodległości w 1975 r., i trwającej prawie dwadzieścia lat wojnie domowej, która zaraz po niej wybuchła, rządy w kraju przejęli chrześcijanie z południa, nie dopuszczając do niej muzułmanów z północy.

Mwani, rdzenni mieszkańcy Cabo Delgado, zaczęli wkrótce narzekać, że nawet u siebie, na północy, są dyskryminowani przez związanych z władzami i najliczniejszych w kraju Makua, a nawet z sąsiadami Makondami, mieszkającymi po obu stronach tanzańsko-mozambikańskiej granicy, których przedstawiciele rządzili obydwoma państwami (zmarły w tym roku Benjamin Mkapa rządził w latach 1995–2005 Tanzanią, a Filipe Nyusi rządzi od pięciu lat Mozambikiem).

Przekleństwem okazały się także najbogatsze na świecie, szacowane na dziesiątki miliardów dolarów, złoża gazu ziemnego, które przed dziesięcioma laty cudzoziemscy poszukiwacze mineralnych skarbów odkryli pod dnem oceanu u wybrzeży Cabo Delgado, w pobliżu Mocímboa da Praia. Na wieść o gazowym eldorado, na północ, w nadziei na zarobek, zjechały tysiące przybyszów z południa, rząd z Maputo zaczął wywłaszczać rybaków i rolników, żeby oddać ich ziemię zagranicznym koncernom. Już wtedy rozczarowani i coraz bardziej sfrustrowani młodzi muzułmanie z Cabo Delgado zaczęli uważniej przysłuchiwać się odwiedzającym ich wioski mułłom z Mombasy, Lamu i Somalii, którzy nauczali, że tylko ustanowienie rządów Koranu i prawa koranicznego zaprowadzi na świecie pokój i sprawiedliwość.

To w tym mniej więcej czasie w Cabo Delgado wyrósł ruch muzułmańskich radykałów nazywających się Obrońcami Wiary i Tradycji. Miejscowi chłopi i rybacy wołali na nich as-Szabab, młodziaki. Takie imię przybrali sobie młodzi talibowie z Somalii, ale ci z Mozambiku nie mieli jeszcze z nimi wiele wspólnego. Przypominali raczej Nigeryjczyków z ruchu Boko Haram, głoszącego, że wszystko, co zachodnie, jest grzeszne, a żeby przezwyciężyć codzienną beznadzieję i biedę, a także złodziejstwo i pychę rządzących, należy co prędzej zaprowadzić prawa Koranu. Jesienią 2017 r. „obrońcy wiary” skrzyknęli się w partyzancki oddział i zaatakowali po raz pierwszy. W Mocímboa da Praia, które z czasem stało się ich twierdzą. Z każdym rokiem ponawiali ataki, coraz częściej, coraz zuchwalej. Szacuje się, że wskutek ich działalności zginęło ponad półtora tysiąca ludzi, a ćwierć miliona straciło dach nad głową. Dwa lata temu zgłosili akces do samozwańczego kalifatu znad Tygrysu i Eufratu, a w zeszłym roku zostali ogłoszeni jego oficjalną filią, wilajetem w Afryce Środkowej.

Dżihadyści spod Ruwenzori

Również w zeszłym roku do wilajetu środkowoafrykańskiego włączone zostały pogrążone w wiecznych wojnach wschodnie prowincje Konga, afrykańskiego kolosa. Za tamtejszą filię kalifatu uznani zostali oficjalnie partyzanci ze zbrojnej partii Sprzymierzonych Sił Demokratycznych.

Wielce myląca to nazwa. Namaszczeni na dżihadystów partyzanci nie pochodzą nawet z Konga, ale przed ćwierć wiekiem przywędrowali tu z sąsiedniej Ugandy, gdzie próbowali wzniecić powstanie przeciwko panującemu nadal prezydentowi Yoweriemu Museveniemu. Partyzantów Sprzymierzonych Sił Demokratycznych wspierał wówczas Sudan, który w ten sposób mścił się na Ugandzie za pomoc świadczoną rebeliantom z sudańskiego południa. Ponieważ ówczesne władze z Chartumu sympatyzowały z muzułmańskimi radykałami, także Ugandyjczycy ze Sprzymierzonych Sił Demokratycznych zaczęli odwoływać się do haseł islamu. Pod koniec zeszłego stulecia Uganda i Sudan zawarły jednak pokój, a pozbawieni dalszego wsparcia ugandyjscy rebelianci uciekli na drugą stronę granicy, do Konga, i rozbili obozowiska u podnóża gór Ruwenzori.

Z czasem przerodzili się w zwykłą bandę rabusiów, jakich całe tuziny grasują po wschodnim Kongu (ONZ szacuje liczbę tamtejszych zbrojnych partii na grubo ponad sto, a ich łączną liczebność na ponad 20 tys. partyzantów), plądrując bezkarnie tamtejsze wioski i nieprzeliczone kopalnie najcenniejszych minerałów. Coraz słabsi i mniej liczni popadliby w zapomnienie, gdyby nie emisariusze z Somalii i Kenii, którzy zaoferowali im pieniądze na wojnę w zamian za firmowanie wszystkich akcji zbrojnych imieniem kalifatu. Ugandyjczycy chętnie na to przystali i od roku atakują wojskowe garnizony nad jeziorami Kivu i Alberta i wycinają w pień tamtejsze wioski pod czarnymi sztandarami kalifatu.

Międzynarodówka przemytnicza

Zdaniem wielu badaczy afrykańskich dżihadystów najnowszy wilajet kalifatu jest raczej przymierzem przemytników niż partyzantów. Zarówno na wschodzie Konga (zwłaszcza tam), jak na mozambikańskiej północy znajdują się bogate złoża cennych surowców, rabowanych i przemycanych w świat przez przestępcze kartele. Przez niewielkie porty w Cabo Delgado przemytnicy od lat szmuglują też kość słoniową, drewno, narkotyki, broń. Dla dżihadystów z terrorystycznej międzynarodówki, zarówno z Al-Kaidy, jak Państwa Islamskiego, kontrabanda od lat pozostaje jednym z najważniejszych sposobów zdobywania pieniędzy na świętą wojnę.

Zawierając sojusz z dżihadystami, przemytnicy narażają się nie tylko lokalnym władzom (często przymykają oko na kontrabandę, ale też same czerpią z niej korzyści), lecz również ich zachodnim mecenasom z USA, Francji i Wielkiej Brytanii, którzy, obawiając się terrorystycznych zamachów, tropią i zwalczają na całym świecie zarówno dżihadystów, jak ich partnerów w interesach. Przemytnicy nie mają jednak wielkiego wyboru – oferta przymierza złożone przez dżihadystów należy zazwyczaj do tego rodzaju propozycji, których nie da się odrzucić.

Kalifat, wyrosły na wojennych zgliszczach w Iraku i Syrii, otworzył już swoje filie i wilajety na Saharze, w Sahelu i Afryce Zachodniej, nad brzegami jeziora Czad. Wilajet środkowoafrykański ma być drugą próbą zjednoczenia pod jednym, czarnym sztandarem muzułmańskich radykałów z afrykańskiego interioru, ale przede wszystkim wschodnich wybrzeży kontynentu. Ma połączyć nie tylko nielicznych dżihadystów ze wschodu Konga (ich liczebność szacuje się na kilkuset) z tymi z Mozambiku (około tysiąc), ale także – a może przede wszystkim – z Ugandy, Kenii, Tanzanii, Zanzibaru czy Komorów, z których wywodzi się wielu weteranów terrorystycznych zamachów i świętych wojen z Afganistanu, Iraku, Algierii, Somalii, Jemenu. Badacze afrykańskiego dżihadyzmu twierdzą, że kwatera główna, a także główny skarbiec wilajetu spod Ruwenzori i Cabo Delgado, znajduje się gdzieś w Somalii.

Walka z wiatrakami

Prezydent Mozambiku Filipe Nyusi długo bagatelizował zagrożenie ze strony dżihadystów i przekonywał, że są pospolitymi rzezimieszkami, z którymi policja szybko i łatwo sobie poradzi. Prezydent Konga Félix Tshisekedi – wprost przeciwnie. Żeby wymusić pomoc Zachodu, załamuje ręce, że dżihadyści odbiorą mu państwo i przemienią je w kalifat. Wie, że jego wojsko, które nie dało sobie rady z żadną partyzantką, nie poradzi też sobie z dżihadystami. Na niewiele przydadzą się również błękitne hełmy, które w rekordowej liczbie ponad 20 tys. żołnierzy, policjantów i urzędników już 20. rok bezskutecznie próbują zaprowadzić pokój na wschodzie Konga.

W starciu z dżihadystami bezradna okazała się także armia rządowa z Mozambiku. Prezydent Nyusi próbował ratować się najemnikami z RPA, Rosji i Ameryki, ale i oni nie byli w stanie pokonać dżihadystów. Największym rozczarowaniem okazali się Rosjanie z firmy najemniczej Wagnera. W zeszłym roku, po wizycie Nyusiego w Moskwie, przyjechało ich do Mozambiku ponad 200. Przywieźli własne śmigłowce, samoloty bezzałogowe i najnowocześniejszą broń. Pewni siebie od razu kazali się poprowadzić na pierwszą linię frontu. Jeszcze szybciej z niej wrócili. W potyczkach z dżihadystami natychmiast zginęło 12 wagnerowców, a 25 zostało rannych. Pozostali zostali z Cabo Delgado wycofani.


Specjalny serwis z tekstami i analizami Wojciecha Jagielskiego. Weź, czytaj!


 

Państwa z południa Afryki obawiają się, że jeśli dżihadyści z Mozambiku rozpanoszą się na północy kraju, wkrótce spróbują przenieść świętą wojnę na jego sąsiedztwo (Mozambik sąsiaduje z sześcioma krajami – Tanzanią, RPA, Swazi, Zimbabwe, Zambią i Malawi, gdzie żyje liczna wspólnota muzułmańska). Znawcy afrykańskich dżihadystów przekonują państwa z południa Afryki do interwencji zbrojnej w Mozambiku. Tłumaczą w dodatku, że należy jej dokonać jak najszybciej, żeby na południu kontynentu nie powtórzyła się historia znad brzegów jeziora Czad czy z Sahelu, gdzie lekceważeni zrazu dżihadyści skorzystali z danego im czasu i nie tylko wzrośli w siłę, ale z Nigerii przenieśli wojnę na Czad i Kamerun, a z Mali na Burkina Faso i Niger.

Sąsiedzi Mozambiku nie palą się jednak do inwazji. Tanzania posłała dodatkowe wojska nad granicę, ale zabroniła im zapuszczać się za miedzę do Mozambiku. Ani myśli też uczestniczyć w ewentualnej inwazji państw Wspólnoty Rozwoju Afryki Południowej (SADC zrzesza 15 państw regionu). Pod największą presją znajduje się regionalne mocarstwo RPA, która przewodniczy w dodatku Unii Afrykańskiej. RPA brakuje jednak chętnych na wspólną wyprawę wojenną. Zgłosiły się jedynie Angola i Zimbabwe. Z tym drugim, oskarżanym o notoryczne gwałcenie demokratycznych swobód i zwyczajów, RPA niezręcznie byłoby ruszać na wojnę w obronie demokracji. Tym bardziej, że za wojska z będącego bankrutem Zimbabwe trzeba by dodatkowo zapłacić. Sprawę komplikuje jeszcze prezydent Nyusi, który wolałby w ogóle nie prosić o pomoc wszystkich sąsiadów i załatwić całą sprawę przez ściągnięcie wojsk tylko z Zimbabwe.

Dżihadyści ostrzegli RPA, że jeśli pośle wojska do Mozambiku, gorzko tego pożałuje, bo w odwecie partyzanci zrobią wszystko, żeby przenieść wojnę do Johannesburga, Durbanu czy Kapsztadu. Kenia, która w 2011 r. posłała wojska do Somalii, żeby rozbić tamtejszych talibów, boleśnie doświadczyła ich zemsty – w licznych zamachach, w tym w najkrwawszych w Nairobi w 2013 r. i w Garissie w 2015 r., zginęło ponad 250 osób. RPA niemal za wszelką cenę chciałaby też uniknąć wplątania się w podobną wieczną wojnę, jak ta, którą Francja toczy z dżihadystami na Sahelu, a Amerykanie – w Afganistanie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej